Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

1.09.2021

Od Odette cd. Jules'a

Jakieś cyrkowe pajace krążą po okolicy. Tak mi ptaszki ćwierkały.
Słowa echem odbijają się raz po raz w głowie Odette, choć czasem robią szybkie wziuum i wspomnienie mija, choć czasem robią długie wololo i zostają z nią na solidnych parę minut, to tak naprawdę nie opuszczają jej na dobre. Całą drogę, od jebanego Blisstown ― a może bardziej jego okolic ― aż po (równie jebany) Jackburg i jego okolice. Cały czas, ciągle, non stop, raz po raz, na chwilę, na sekundy, na długie godziny. Trupa cyrkowa ― choć żyje jeszcze w błogiej nieświadomości ― nie daje Warren spać, jeść i normalnie funkcjonować.
Siwy koń leniwie kroczy pustkowiem, jeździec kołysze się w siodle, pojedyncze chmury leniwie płyną po błękicie nieba; sielanka jak okiem sięgnąć, spokój cisza. Cisza sprzyja rozmyślaniom i bujaniu w bliżej nieokreślonych obłokach i o ile Odette w rozmowach i interesach stawia na szeroko pojęte konkrety, tak podczas chwil samotności stawia na brak jakichkolwiek konkretów i po prostu sobie odpływa (no, chyba, że akurat ktoś aktywnie depcze jej po piętach, to wtedy ma ekstremalny kij w dupie i nie ma mowy o odpływaniu, śnie, czy jakimkolwiek, normalnym funkcjonowaniu). W tej chwili raczej nikt nie powinien się nią za bardzo interesować; była daleko od głównego obszaru wiązanego z jej bandą, była daleko od kryjówki. W zasadzie, okolice Jakcburga to była dla niej nowość i powiew świeżości i aż miło było popatrzeć sobie z oddali na pasące się krówki, czy inne owce (zwłaszcza, jeśli się rzeczone krówki lubi i to nie tylko dlatego, że są całkiem smaczne).
Sielanka, krągłe obłoczki, leniwy krok Chrupka. Chwilo trwaj, myśli sobie Warren i tak szybko jak sobie tak pomyśli, tak równie szybko orientuje się, że rzeczonej sielanki właśnie nadszedł koniec. Na horyzoncie bowiem, jeszcze w oddali, jeszcze nie do końca widoczny, majaczy jej jakiś rosły jeździec na koniu. Jegomość w szybkim tempie się przybliża, na jej widok nawet konia pogania, a to już wywołuje trzeci stopień zaalarmowania szeroko pojętego, to już jest powód do taktycznego sprawdzenia, czy rewolwer wciąż kołysze się przy pasku i czy dubeltówka jest w zasięgu ręki, wciąż przypięta do siodła. Może to być koniec świata jej znanego, może to być Jackburg i okolice, ale najwidoczniej nie jest to wystarczająco daleko by móc delektować się chwilą świętego spokoju. Nie ważne zresztą, teraz trzeba się skupić. Chrupek idzie jakoś żwawiej, Odette mruży oczy, dłoń spoczywa na udzie, całkiem blisko kabury, spojrzenie przyklejone do obcego jegomościa.
― Warren! ― drze się jegomość, unosi ręce do góry i macha nimi jakby był co najmniej niespełna rozumu. Kobieta marszczy brwi, minę ma jakąś dziwną, jakby zmieszaną, zszokowaną i totalnie zbitą z tropu jednocześnie. No bo tak, fajnie, miło. Miło bardzo, że gość ją kojarzy i chwilowo nie przejawia chęci by ją odstrzelić, ale kto to kurwa jest tak właściwie?
― H-howdy ― wielki, czarny koń, a na koniu równie wielki, jasnowłosy gość ― Donar? ― Odie w końcu dodaje dwa do trzech, rozpoznaje gościa, którego nie widziała już tak długo, że szczerze zwątpiła w to, że jeszcze żyje. Rozpoznanie niesie za sobą ulgę, rozpoznanie niesie za sobą przyjemne uczucie otulające jej serduszko bliżej nienazwaną emocją. To właśnie Donara dawno, dawno temu próbowała okraść z portek, konia i łupu będąc jeszcze młodą dziewuszką i to właśnie Donar przerzucił ją przez siodło i zawiódł do bandy, dając tym samym namiastkę rodziny i domu. Sam parę lat później odszedł, zniknął i zarzekał się, że jego stopa nigdy więcej w Krainie nie postanie. Cóż, na jego miejscu (i z taką ilością pieniędzy jakie zabrał wtedy ze skoku na pociąg) też nie planowałaby powrotu. Za duże ryzyko.
― Na Jedynego, jak cię ostatni raz widziałem, to wcale dużo niższa nie byłaś. ― pierwszym co komentuje stary (obraziłby się gdyby powiedzieć to głośno), jasnowłosy dziad jest oczywiście wzrost Odette, który jednych dziwi, jednych bawi, a u innych wzbudza jakieś instynkty pseudo―macierzyńskie. Białe brwi, dla odmiany od ciągłego marszczenia, tym razem szybują ku górze w zdziwionej minie, usta zaciskają się w wąską kreskę. Warren tak naprawdę niczego tak szczerze nie nienawidzi. Zazwyczaj rzeczy są jej raczej obojętne, podobnie jak wydarzenia w których uczestniczy. Jedyny wyjątek w tym świecie pozbawionym nienawiści stanowi nawiązywanie w jakikolwiek sposób do jej kurduplowatego wzrostu. To jedno jest w stanie wyprowadzić ją z równowagi, doprowadzić do białej gorączki, przekonać do szybkiego zabójstwa za obelgę i wszystkich innych mniej lub bardziej przewidywalnych rzeczy. Broń zostaje dobyta automatycznie, bez udziału głowy, nie wiadomo nawet kiedy. Zgrabny rewolwer kalibru 36 siedzi pewnie w dłoni białowłosej; potężna dubeltówka leży równie pewnie w masywnych dłoniach Donara. Następuje moment niezręcznej ciszy, kiedy jedno celuje do drugiego i naprawdę trudno określić czy zaraz na pustkowiu nie zostanie jakieś dodatkowe ciało. Lub dwa. Nigdy nic nie wiadomo.
― Czy ty właśnie nazwałeś mnie nieodrośniętym od ziemi karłem? ― pyta pretensjonalnie kobieta, która dla Donara tak w zasadzie stanowić może przyszywaną córkę. Taką, co ma nieco nierówno pod sufitem na punkcie wzrostu i w jakiś magiczny sposób, w tej kwestii, zawsze słyszy co innego niż się powiedziało. Blondyn parska, broni jednak nie opuszcza. Kolejna chwila ciszy mija, zniecierpliwiony Chrupek przestępuje z nogi na nogę i opędza się ogonem od much. Znudzona klacz Donara skupie skąpą trawę porastającą ziemię.
― Żebym to ja jeden! ― olbrzym śmieje się głośno, Odette po raz kolejny dostaje jakiegoś zamroczenia i tylko głęboko skrywane przywiązanie do Donara ratuje jego dupę przed pociągnięciem za spust. Obraza zostaje zakodowana głęboko w głowie, w pamięci, w istocie duszy. Warren wszystko puścić płazem może (i zazwyczaj to robi, albowiem wyjebane), ale dopierdalania się do wzrostu nie odpuści. Nigdy i za żadne skarby. Stary bandyta dobrze wie jak sobie z byłą podopieczną radzić; zamiast się kajać i przepraszać, zamiast się tłumaczyć i wychodzić na prostą ― brnie dalej. Taka taktyka sprawdza się najlepiej, tak najszybciej dochodzi się do konkretów. A czemu tak właściwie poruszył tą jakże wrażliwą kwestię? Bo tak. Tak po prostu. ― Przestaniesz już do mnie celować, ptaszyno, czy trzeba ci znowu skórę przetrzepać jak za starych dobrych czasów?
― Pff ― rewolwer ląduje w kaburze, Odette prycha z irytacją ― Za stary już jesteś, Donar. Nie nadążyłbyś. Albo kręgosłup by ci się złamał przy pochylaniu. ― padają słowa w które nikt tak za bardzo nie wierzy. Ani wypowiadająca je Odie, ani tym bardziej Donar, który mimo nie tak młodego już wieku, wciąż jest jegomościem bardzo sprawnym fizycznie. Ale mniejsza, czepiał się nie będzie. Zwłaszcza, że przecież Warren mu w tym momencie z nieba prawie spada, stanowi wybawienie, jest szansą na szybki powrót do domu. I gdyby tylko Donar wierzył w Jedynego (lub jakiegokolwiek innego boga) uznałby, że to spotkanie to właśnie dar, lub interwencja boska. Nie wierzy jednak, zatem żadne religijne podziękowania nie padają, a ex―bandyta przechodzi do konkretów, które miłuje równie mocno, co jego przyszywane dziecko.
― Słuchaj… Mam do ciebie interes. W zasadzie nie ja, a bardziej taki pajac z cyrku.
― Glock wspominał o pajacu ― dzieli się informacją Odie, powodując tym samym lekkie zmieszanie u gościa, który okazjonalnie poczuwał się do roli jej ojca ― I o jakimś cyrku. I że warto się tam może rozejrzeć.
― Tyle szczęścia ile mam teraz, to nie miałem chyba kurwa nigdy ― pokaźnym rozmiarów dubeltówka ląduje tam, gdzie jej miejsce, Donar zawraca swoją klacz i ruchem głowy wskazuje Warren kierunek drogi ― Pojedziemy razem. A tak poza tym… jak sobie radzisz z nożami?
✦✦✦
Na całkowitym odludziu ― dokładnie w tym jednym, konkretnym miejscu, a nie żadnym innym ― gdzie słońce w pełnej swej okazałości rzuca palące promienie światła na rozłożyste obszary przyschniętej ziemi, gdzie drzewa uświadczyć nie sposób, a deszcz jest lokalną legendą mniej, lub bardziej żywą (w końcu to nie tak, że nie pada wcale, ale mogłoby nieco częściej), przystanek urządziła sobie przybyła z bardzo daleka trupa cyrkowa. Rutyna dnia dokładnie taka sama jak wtedy, kiedy Donar był tu poprzednim razem na spotkaniu z Woronovem, nic się za bardzo nie zmieniło, szału nie ma, dupy nie urywa. Siłacz przygląda się im podejrzliwie, kiedy przywiązują konie do krzywo wbitego słupka, kobieta―guma łakomym spojrzeniem obrzuca dwumetrowego Donara, ciemnoskóry jegomość grający na fujarce obrzuca zainteresowanym spojrzeniem towarzyszącą olbrzymowi białowłosą, białowłosa pstryka palcami w rondo kapelusza w geście pozdrowienia, Donar ma koncertowo wyjebane. Czyli w zasadzie wszystko w normie także i u nowoprzybyłej dwójki.
― Tylko rzucanie nożami? Wydaje się… nudne ― burczy pod nosem Odette, która wciąż nie jest do końca przekonana co do planu Donara i całej tej przysługi. Jak jakiś jednooki pajac z cyrku potrzebował ziomka od noży, to mógł jechać pod Jackburg z paroma świecidełkami i bardzo szybko znalazłby kogoś od noży. No, ewentualnie nie znalazłby nic prócz kulki w łbie, ale to przecież ryzyko zawodowe, nie? Poza tym, skoro jednooki lubił jak się w niego nożami rzuca, to i ryzyko lubić powinien. Podsumowując: powinien jednak biznesy swoje załatwiać solo, a nie angażować w to wszystko bogom ducha winnego Donara, który zażywał spokojnego życia emeryta gdzieś na pograniczu, z dala od łowców głów, szeryfów i tym podobnych, nieprzyjemnych historii.
― Nudne, nie nudne. Ważne, że przysługa odbębniona. No i Glock ma w tym wszystkim ziarenko racji; im dłużej nie będzie cię w pobliżu Blisstown, tym lepiej dla ciebie. Co prawda Jackburg też nie brzmi jak ostoja spokoju i bezpieczeństwa, ale…
― Wyjebane ― wcina mu się w słowo Warren i wzrusza ramionami. Jak zacznie robić się gorąco, to najwyżej spierdoli tuż przed występem i zaszyje się na owczym ranczu Wróżki. Kobita przecież była z ich kręgów, znała się na rzeczy i swojego człowieka nie wyda przecież, nie? Plan awaryjny ― jest. Plan nieawaryjny jest również, więc można działać ― Poradzę sobie, jak zawsze. Tak jak mnie uczyłeś ― nutka sentymentu wkrada się między dwójkę nowoprzybyłych. Błękitna tęczówka Donara błyska czymś na kształt dumy, bo to w końcu tak jakby jego krew nie? I dumny jest ze swojej córeczki, że na taką porządną babę wyrosła; że i chłopowi nogę odstrzeli i w razie czego nerkę na ostrze noża nadzieje. Zuch dziewczynka.
― Tego jednookiego skurwysyna gdzie znajdę? ― zwraca się kierownic wycieczki do starej babulki ślęczącej nad okrągłą kulą z której niechybnie przyszłość czyta. Babuleńka podnosi na niego spojrzenie, błądzi nim trochę po jego twarzy (albo gdzieś w najbliższej okolicy, bo pewnie na wpół ślepa już) i po chwili unosi zasuszoną, drżącą dłoń wskazując kierunek ― Dalej w ten burdel znaczy się? Jasna sprawa. ― ex―bandyta rusza dalej, rusza i Warren. Idą tak w ciszy, przeciskają się pomiędzy kolejnymi reperowanymi dekoracjami, mijają dwa wozy i trzy namioty, aż w końcu docierają do miejsca w którym pali się ognisko. Nikła woń potrawki z nie―do―końca―wiadomo―czego i bulgotanie w zawieszonym nad paleniskiem garnku sprawia, że Odette jakoś od razu milej się robi i to nawet nie dlatego, że chętnie przygarnęłaby taką potrawkę, ale takie obrazki przywołują miłe wspomnienia związane z obozowaniem z bandą. W tej chwili jednak miłe obrazki idą na bok, Donar rozpoznaje lokalnego kucharza i pierwsze co robi, to z całym impetem uderza go w plecy w ramach super miłego dzień dobry.
― Charlie! Mam co chciałeś! ― wita się, bez pytania siada na jakiś samotnym stołku i podejrzliwie patrzy w stronę bulgoczącego garnka ― Mam tu godną reprezentantkę na ten twój występ cały. ― ręką kiwa w stronę Odette by zachęcić ją do podejścia bliżej, Warren ma obiekcje. Lustruje plecy nieznajomego gościa, przygryza wewnętrzną stronę policzka, spojrzenie jakieś takie nachmurzone. Kolejna, pierdolona góra, stwierdza po krótkiej, profesjonalnej analizie i ostatecznie staje tuż za Donarem. Ręce krzyżuje na piersi, czerwona tęczówka błyska wojowniczo.
― Nie wygląda wcale groźnie ten twój Woronov, Donar… ― głowa przechyla się lekko na bok, zaraz potem przechyla się z powrotem ― Spodziewałam się czegoś bardziej... ― Warren myśli jednak nie kończy (wyjątkowo przy tym nie pierdoli konsekwencji i zważa na słowa), wzrusza jedynie ramionami; Donar wzdycha z dezaprobatą i ściąga kapelusz wiedząc, że nadchodzą ciężkie czasy, a potrawka trąci spalenizną.

[Odie being offensive just like her papa vol 6723457694569845]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz