Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

27.12.2021

Od Ojca Kruka cd. Adama

Jedyny, chwała mu na wieki, był najlepszym przyjacielem, jakiego człowiek mógł pragnąć. Ojciec Kruk był gotów głosić to wszystkim, którzy chcieli słuchać. Dawał mu bezpieczeństwo i pieniądze, w zamian za kilka modlitw i poważnych wyrazów twarzy.
Łaskawe bóstwo, które pozwalało mordercą przyjmować dary w jego imieniu. Dawał nadzieje na lepsze życie w świecie, który nie miał prawa im go dać. Adam nie wydawał się być jednak szczególnie religią zainteresowany. Rozumiał to. Przez lata unikał tematu. Na Bezkresach otwarte oko Jedynego wydawało się być jedynie bajką dla dzieci. Dopiero po spotkaniu mieszczuchów zaczął mu się zmieniać ten pogląd. Z nieinteresującej bajki, Jedyny stał się zadziwiającą ciekawostką. Znacznie potężniejszą, niż kiedykolwiek podejrzewał.
Stał wyprostowany, pozwalając się obserwować. Nie miał nic do ukrycia. A przynajmniej nic, co Adam mógłby zauważyć. Czarne szmaty, które doprowadzały go w gorące dni do staniu przepocenia, dobrze ukrywały wszystko. Blizny nie wychodziły poza nadgarstki czy kark. Może to był prezent od Jedynego.
 — Dokąd? Do domu  — odpowiedział, śmiejąc się ciepło, świetnie wyuczonym śmiechem.  — Odwiedziłem już, kogo miałem odwiedzić i teraz muszę wracać do Blisstown. Mam tam mały kościółek. I pokoik, jeżeli będziesz potrzebował miejsca do zatrzymania się  — dodał uprzejmie, bo tak wypadało. Dobry pleban zawsze zaoferuje trochę własnego jedzenia i miejsce do spania.
Nieprzyzwyczajony był do imienia Nataniel. Nie przemyślał tego, gdy je sobie dawał. Mógł wziąć takie miano, które już wcześniej używał. Na szczęście łatwo dało się zrzucić to na nieprzyzwyczajenie. W końcu tak  niewiele osób pozwalało sobie na mówienie do księdza na ty.
Ojciec Kruk chętnie by oferował możliwość przejścia na pierwsze imię, ale mało kto wydawał się na to gotowy. Gdyby któraś ze znajomych staruszek usłyszałaby, że nie musi mówić do księdza per ojcze, zapewne dostałaby zawału. Tego naprawdę nie potrzebował w swoim życiu.
Sam nawet nie zauważył hałasu za nim. Czyżby się starzał? Zmysły mu siadały? Odwrócił się, a jego ręka samoistnie zawędrowała do biodra. Zamiast człowieka zauważył znajomy pysk.
 — Moje —uśmiechnął się, podchodząc do zwierzaka.  — Niezwykle wierne zwierzę. Lepszy od każdego wierzchowca, którego zdarzało mi się dosiadać. Jeżeli kiedyś będziesz mieć szanse, to polecam zamienić konia na jaszczura.
Pogłaskał Gadzinę po łbie. Zwierzę patrzyło się wciąż na jeźdźca, mrugając powoli oczami. Leniwie oblizało pysk długim jęzorem. Było to posłuszne stworzenie. Dobrze wyuczone. Wiedział, że po odpowiednim sygnale rzuci się na Adama. Liczył, że do tego nie dojdzie. Nie chciał ryzykować uszkodzeniem swojego ulubionego stworzenia.

<Adam?>

26.12.2021

Od Lisiego Kłosa cd. Dennis

Przychodził i odchodził, tak jak czynili to ludzie w jego życiu. Poza wioską nie potrafił się przywiązywać do miejsca, ani czasu, bywało, że łapał się na tym, jak całe tygodnie zlewają mu się w jedno. Nie był pewien, czy powinien czuć z tego powodu niepokój. W zasadzie, rzadko kiedy faktycznie poświęcał tym myślom czas, zbyt skupiony na głównym problemie, który ciągnął się za nim niby smród za skunksem.
Minęła chwila, nim zorientował się, że Dennis wyciąga do niego rękę. Poruszył się, jak na osobę tak bardzo oderwaną od rzeczywistości, poruszał się ze zwinnością i szybkością. Zgrabnie sięgnął jej dłoni, wymienili uścisk, powrócili do pozycji wyjściowych. Wovoka niezobowiązująco wsparł się ręką za plecami, wyciągnął nogi i skrzyżował je w kostkach.
― Wybierz to miano, które najlepiej ci pasuje ― mruknął, znów zaciągnął się dymem. Wydmuchał z niego w miarę krągłą obręcz. Przelotnym spojrzeniem ocenił swoje dzieło, ale nie był z niego zbyt zadowolony. ― Dla mnie każde z nich jest tak samo ważne, tak samo wpływa na to kim jestem.
Przytrzymał fajkę zębami, pyknął z niej raz czy dwa, dorzucił kolejnych parę szczap do ogniska. Coś mu podpowiadało, że jeszcze będą potrzebować drewna, by podtrzymać ogień dłużej.
― Wovoka to w języku mojego plemienia drwal. Zazwyczaj imiona pasują do ludzi, to ważna kwestia. Moje jakby… rozminęło się z powołaniem. Szamani nie rąbią drewna ― ocenił cierpko, znów dmuchnął dymem. Tym razem zamiast wpatrywać się w ognisko, uniósł spojrzenie, zatrzymał je na postaci Dennis.
― Dennis Jessie Hoover ― powtórzył po niej zamyślony ― jeśli chcesz, ja mogę mówić do ciebie Jessie. Nie godzi się, by nadane imię zostało zapomniane.
Przesiedzieli kolejną chwilę w milczeniu, w towarzystwie trzaskających szczap, w zapachu ziół i palonego igliwia. Wovoka uniósł głowę, potoczył nieprzytomnym spojrzeniem po gwiaździstym niebie. Powoli zaczynał czuć wołanie na drugą stronę, do duchów, do wymiaru, który zarazem był mu najbliższy i najbardziej obcy.
― Nie do końca ― odpowiedział, znów tym mrukliwym tonem. Wrócił do niej spojrzeniem, uśmiechnął się łagodnie. ― Twoi bracia i siostry, ty sama pewnie także, wierzycie w Jedynego. Na bezkresach wierzymy w duchy. Wierzymy, że to co nas otacza ma swoją duszę. Każde drzewo, każdy kamień, każdy żywy byt. Okazujemy im szacunek, staramy się spełniać życzenia tych duchów, by utrzymać je w dobrych humorach i przy sobie. Inaczej na plemieniu kładzie się cień niepomyślności, dzieci chorują, zaczyna się głód.
― Szaman jest od komunikacji. Kroczy ze zjawami i wśród nich. Świat po drugiej stronie wygląda całkiem ciekawie… ― urwał na moment, wychwycił jak owinęła się narzutą. On sam nie czuł chłodu, ale domyślał się, że nie każdy może być tak zaprawiony w nocnych posiedzeniach jak on. Znów zagryzł ustnik długiej fajki, sięgnął do ułożonej nieopodal płóciennej torby i wydobył stamtąd kolorowy pled. Wprawnym ruchem zwinął go w rulon, rzucił w kierunku Dennis.
― Owiń się, zmarzniesz. Noc zapowiada się na chłodną, sam ogień może nie wystarczyć.

25.12.2021

Od Horyzonta cd. Jocelyn

Stara Davisowa była starą, nieznośną i ku jego rozczarowaniu, mimo swojego wieku, piekielnie żywotną kobietą. Na dodatek była ślepa i prawie głucha, co wcale nie przeszkadzało jej w notorycznym komentowaniu horyzontowej prezencji. Zdołała już zwizualizować sobie własną, wyidealizowaną jego wersję, w której przypominał prędzej miejscowego szeryfa, niż samego siebie, a której nie miał zamiaru jej zrujnować, bo w końcu był tu tylko na kilka dni, najdalej do momentu, kiedy nie uda mu się naprawić cieknącego dachu i rozpadającego się płotu. Davisowie do tego czasu użyczali mu pokoju gościnnego (małą klitkę bez okna), okazjonalnie częstując go zupą, czy resztkami mięsa, które i tak wyrzucał leżącej w stodole Paprotce. Fretka również nie zdawała się narzekać na warunki, było jej ciepło, stodoła nie należała do wilgotnych i nie musiała dzielić jej z żadnym innym zwierzęciem. Całodniowe wylegiwanie się najwidoczniej również bardzo jej odpowiadało, co wnioskował po jej znikomym zainteresowaniu właścicielem, kiedy po kilku godzinach wchodził do budynku, zobaczyć co u zwierzęcia. 
Próbował właśnie wdrapać się na kolejne elementy dachu, nie strącając przy tym butami żadnej dachówki, gdy z wyuczonego spokoju wyrwało go rżenie konia, zapowiadające powrót właściciela dobytku. Zdołał ledwo przetrzeć czoło wierzchem nadgarstka i dobrze zaprzeć się podeszwą buta, nim donośny głos mężczyzny zwrócił na siebie jego uwagę.
— Jak z pracą?
— Powoli, ale do przodu — odkrzyknął chrypliwie, siadając stabilniej i przyglądając się mężczyźnie. Dopiero teraz zdołał zauważyć, że nie był sam. Gęste pukle białych loczków wylewały się spod krzywo zacerowanej narzuty, a duże oczy, błyszczące się w jasnej oprawie, wystrzeliły w kierunku Horyzonta. 
Pociągnął nosem.
Mutant.
Nie o tym była mowa, gdy przy śniadaniu Thomas wspominał coś o jakiejś dziewczynie, którą oboje zdawali się kojarzyć. Dziewucha z saloonu, wieczne uwagi i narzekania klientów, chociaż spełniała wszystkie kryteria i całkiem nieźle dawała sobie radę, ale żadne z nich nawet nie mrugnęło, by poinformować go o tym, że będzie miał do czynienia z mutantem. Chociaż może i lepiej, temat kopyt, czy innych specyficznych zmian nie był najlepszym do pajdy chleba z masłem. Co bardziej go dziwiło, to fakt, że nawet po wyjeździe Thomasa do miasteczka, stara Davisonowa nie pisnęła ani słowem, nie rzuciła ani pół suchej obelgi w kierunku dziewczyny, a przecież mało kiedy starsze pokolenie szczędziło sobie uszczypliwych uwag i…
Oh, teraz do niego dotarło. Davisonowa nie wiedziała. Skąd miała wiedzieć, była ślepa jak kret, a Thomas nie był na tyle głupi, by narażać się gniewnej ocenie matki, wystarczało, że musiał znosić ją na co dzień i Horyzont pojął, w jaką grę zaczął się z nimi bawić i jak bardzo nie chciało mu się wciskać nosa w nie swoje sprawy. 
Chwila nieuwagi kosztowała go osunięciem nogi i zrzuceniem dwóch całkiem dobrych dachówek. Z wydętymi wargami przypatrywał się, jak powoli spadają na ziemię, o metr od mężczyzny, co przyjął z niezadowoloną miną. 
— Zejdźże na chwilę, co ty na to?
Horyzont jęknął, ale nie sprzeciwiał się. Opuścił swoje dotychczasowe miejsce, w którym dopiero co zdołał się wygodnie usadowić i zszedł po podstawionej drabinie, zeskakując, gdy zostało mu tylko kilka ostatnich szczebli. Starał się oddzielić klejącą się do ciała, przepoconą koszulę od skóry, co wychodziło mu raczej bezskutecznie, bo za chwilę z powrotem przytulała się do jego torsu. Konspiracyjne spojrzenie Thomasa padło najpierw na mężczyznę, a chwilę później na stojącą kawałek dalej dziewuchę.
— Przepraszam za dachówki. Chwila nieuwagi, ja…
— Nie o to mi chodzi, przecież wiesz — mruknął posępnie, marszcząc brwi. Horyzont westchnął.
— To nie moja sprawa — szepnął, znacząco spoglądając na dziewuchę, tym samym skutecznie przerywając mężczyźnie, który zaczął powoli otwierać usta. Chciał się odsunąć, może nawet wrócić do poprzedniego zajęcia, ale Thomas skutecznie go powstrzymał, zatrzaskując jego ramię w stalowym uchwycie.
— Wolałbym, aby nikt się nie dowiedział. Ty zresztą też. 
— To nie moja sprawa — powtórzył sucho, niekoniecznie rozumiejąc, dlaczego raz wypowiedziany komunikat nie był wystarczającym. Pociągnął nosem. — Davidsonowa coś narzekała, że zimno w domu i kominek nie grzeje.
— A ty co, rozpalić nie potrafisz?
— Ja tu tylko dach naprawiam, nie daj bóg, by się zajęło, w życiu bym się nie wypłacił — parsknął, a Thomas pokręcił szybko głową, po czym spojrzał na dziewczynę, mruknął coś do niej i ruszył do środka. Blondynka popędziła za nim, pospiesznym krokiem, narażając się na chłodne spojrzenie Horyzonta, gdy przemykała koło jego boku.

17.12.2021

Od Ruby cd. Dennis

Dennis w pewien sposób przypominała jej ją samą - w dawnych czasach. Tak dawnych, że niemal wydawało się, że w poprzednim życiu. Wtedy, gdy jej świat zamykał się wciąż w bezpiecznych granicach wyznaczonych przez solidny płot otaczający ranczo, a jeśli miało stać się coś strasznego, to przynajmniej nigdy nie była z tym sama. Zawsze miała u boku kogoś starszego, mądrzejszego, bardziej doświadczonego, kto był w stanie wyjąć z jej rąk stery, zdjąć z barków ciężar obowiązków i wyręczyć, gdy nie dawała już sobie rady.
Życie uczyniło jednak Ruby McConnell kobietą twardą i miejscami nieco zbyt apodyktyczną, choć dawniej była przecież wesołą, wiecznie roześmianą dziewczyną. Jednak tak, jak rana ciała zostawia na gładkiej skórze bliznę, która zdaje się twarda, sztywna w dotyku, tak kolejne wydarzenia i tragedie, które przyszykował dla niej los, zostawiły naturalnie miękkie serce Ruby pełnym blizn, uczyniły jej charakter twardym, miejscami wręcz oschłym. Ale dzięki temu - kobieta potrafiła zawalczyć o to, co było ważne, co się liczyło. Nie była sama, ale teraz u jej boku nie było osób silniejszych czy bardziej doświadczonych, ale ci, których musiała chronić, opiekować się nimi. Odkąd nie było już Richarda, to ona była tą osobą - silniejszą, bardziej doświadczoną, to na jej barkach spoczywała cała odpowiedzialność, to w jej dłoniach tkwiły stery wydarzeń.
Ruby zmierzwiła włosy najstarszej pociechy Tonkina, na jej twarz wypłynął ciepły, przyjazny uśmiech, jaki rezerwowała tylko dla dzieci. Sama miała ich przecież piątkę, nie było więc możliwości, by ich nie lubiła. Nieco mgliście przypominała sobie, kiedy ostatnio widziała dzieci Todda i ponownie opadła ją ta melancholijna myśl, że dzieciaki naprawdę szybko rosną. Człowiek nawet się nie obejrzy, a wyrastają z pieluch, potem z butów po rodzeństwie, aż w końcu idą w świat, samodzielnie ułożyć sobie życie. Co prawda ten ostatni etap jeszcze dla Ruby i jej córek nie nastąpił, ale kobieta wiedziała, że jest nieunikniony.
— Zacznijmy w takim razie od początku — powiedziała Ruby, podpierając dłoń na biodrze. — Kiedy padła pierwsza krowa? I jak to się stało?
Tonkin westchnął ciężko, wsparł się na trzymanych w dłoniach widłach. Ruby widziała wyraźnie, jak trudne brzemię spoczywało teraz na nim - był mężczyzną, głową rodziny, musiał zapewnić byt i utrzymanie wszystkim swoim bliskim. Zaś sytuacja mu tego nie ułatwiała, do tego u Tonkinów nigdy się nie przelewało. Nie było tak, że klepali jakąś wielką biedę, albo nie było co do garnka włożyć, ale ich odłożone pieniądze starczyłyby pewnie tylko na remont dachu obory i nic więcej. Więc jeśli nagle, niemalże z dnia na dzień, los zabierał mu trzy czwarte stada, Todd najpewniej wychodził z siebie, byle tylko robić dobrą minę do złej gry i nie niepokoić żony i dzieciaków. W myślach zaś najpewniej obracał pomysły, kogo ewentualnie mógł poprosić o pomoc, jeśli sytuacja jeszcze by się pogorszyła, a fundusze, które odłożył na czarną godzinę, zbyt szybko stopniały.
— To było niecałe dwa tygodnie temu — mruknął, zacisnął usta, a między ściągniętymi brwiami pojawiła się bruzda. — Zaczęło się od Betti. Ona była najstarsza, zdarzało się jej już wcześniej chorować i niedomagać, no ale przecież nie było z nią jeszcze tak źle. Przynajmniej - nie aż tak źle. — Znów ciężko westchnął. — Już na wieczór była jakaś osowiała, nie chciała wracać z pastwiska. Ale nie tak, jak czasem młode krowy się stawiają, że chcą po prostu jeszcze trochę zostać. Betty tylko stała i nie chciała iść, nie dawała się zaciągnąć. Patrzyła tak jakoś… takim dziwnym wzrokiem.
Dennis przygryzła wargi, obie kobiety popatrzyły po sobie. To już brzmiało naprawdę podejrzanie.
— W nocy krowy trochę muczały, to poszedłem sprawdzić, czy ktoś się nie kręci, ale nikogo nie było. Teraz sobie pluję w brodę, że nic nie zauważyłem - śpiący byłem, to nie przyszło mi do głowy, żeby bardziej zerknąć na Betty. Widziałem, że tam stoi w oborze, ale nie podszedłem. — Znów zrobił pauzę, znów ciężko westchnął. — Nad ranem już było po niej. Leżała zimna, z wywalonym, fioletowym ozorem.
— A pozostałe krowy?
— Potem to już było lawinowo. Następnego dnia to samo było z Balbinką i Kalinką. Też nie chciały wracać z pastwiska, były jakieś osowiałe. I nad ranem - martwe, też z tymi fioletowymi jęzorami. Wezwałem weterynarza, żeby cokolwiek chociaż powiedział, ale nim przybył, to trafiło i kolejne krowy!
— A próbował pan je rozdzielić? Żeby nie przenosiły między sobą tej zarazy?
— A pewnie. Ale to już chyba wcześniej przeszło z jednej na drugą, nic nie dało. — Pokręcił głową. — Padły od choroby, to nie mogę przecież ludziom sprzedać ich mięsa. Ostatnie mleko od nich wylałem, bo to nie wiadomo, co to za cholerstwo było.
Mężczyzna splunął na ziemię, roztarł plwocinę butem. Ruby zacisnęła dłoń w pięść. Ta historia naprawdę nie napawała optymizmem…

16.12.2021

Od Jocelyn

— Dobrze, to jeszcze raz... — Thomas westchnął cicho nie odrywając wzroku od majaczących się w oddali zarysów jego rodzinnego gospodarstwa, a jego dłonie zacisnęły się na lejcach. — Stara Rita podstawiła ci nogę, przez co wylałaś piwo na jej męża podczas ich bardzo ważnej kolacji.
— Tak. — Stara, połatana płachta, pod którą siedziała skulona Jocelyn poruszyła się, kiedy dziewczyna skinęła głową.
— A kiedy przyniosłaś ścierkę, by wszystko powycierać, zabrała ci ją i sama zaczęła wycierać koszulę Hansa. Przy okazji urwała mu guzik od koszuli, bo była zbyt zajęta darciem się na ciebie. 
— Tak i zwaliła, że to ja go urwałam i zjadłam, bo jestem głupią i wszystkożerną kozą. — Materiał, pod którym siedziała młoda Rockbell zagłuszył jej ciche prychnięcie, którego nie zdołała pohamować i dziewczyna zasłoniła usta dłonią. Gdyby to był ktokolwiek inny, już dostałaby po głowie. 
— A guzik leżał pod stołem? — Jej rozmówca odezwał się dopiero po chwili, gdyby mogła zobaczyć jego twarz, z pewnością nie przeoczyłaby zaciśniętych w niezadowoleniu warg. 
— Yhym. Chciałam jej go podać i zaproponować, że go przyszyję. 
— Ale wtedy uderzyła cię szmatą, bo podeszłaś zbyt blisko. 
Białowłosa położyła po sobie uszy, odruchowo dotknęła dłonią lekko zsiniałego policzka i ponownie skinęła głową, chociaż wiedziała, że siedzący tyłem do niej Thomas tego nie zauważy. Chociaż igła i nić należały do rzeczy niezwykle lekkich, wyraźnie czuła ich ciężar w małej kieszonce kremowej sukienki, którą miała na sobie. 
— Odbiorę tę ciszę za tak. — Mężczyzna pospieszył konie i odwrócił na chwilę głowę, by zerknąć na Lyn.  — I dlatego John uznał, że najlepiej będzie, jeśli na kilka dni znikniesz z miasta. 
— Rita zrobiła taką awanturę, że po drugiej stronie ulicy wszyscy to słyszeli i niektórzy klienci się do niej dołączyli, więc nie widzieliśmy innej opcji. — Dziewczyna odruchowo przeczesała dłonią długie, puszyste włosy. Jeśli dobrze pamiętała, jak ostatnio przyglądała im się w lustrze, sięgały jej już nieco poniżej pasa. — Oficjalnie siedzę w piwnicy i zostanę wypuszczona dopiero w dniu strzyżenia. To chyba za jakieś dwa tygodnie będzie.
— I o przygarnięcie cię poproszono mnie, bo?
— Jesteś naszym najlepszym i najbardziej zaufanym dostawcą. — Jasnowłosa uśmiechnęła się pod nosem i oparła podbródek na kolanach. — I.. cytując, twoja matka jest praktycznie ślepa, więc nie zauważy, że jestem mutantem. 
— Udam, że nie słyszałem tego o matce. — Mężczyzna parsknął, co rozluźniło nieco atmosferę. — Możesz już wyjść spod tej płachty, zaraz będziemy na miejscu. 
Jocelyn posłusznie zwaliła materiał z głowy i odetchnęła świeższym, chociaż dalej parnym powietrzem. Z cichym pomrukiem przeciągnęła obolałe od siedzenia w skulonej pozycji nogi i ręce, po czym odwróciła się, by móc spojrzeć na majaczące się w oddali znajome, małe rancho rodziny Davis. Dziewczyna mimowolnie uśmiechnęła się, w końcu ostatni raz była tam mając... 17 lat? Czy 18? Nie pamiętała. Jedyne, co ostało się w jej pamięci, to omówione dawno temu zasady, jak unikać ujawnienia matce Thomasa, starszej, niemal całkowicie ślepej, ale pełnej werwy kobiecie, że to urocze dziewczę, z którym rozmawia, jest mutantem. 
Ciekawe czy w ogóle ją pamiętała. Jocelyn przechyliła lekko głowę, nie odrywając wzroku od domostwa. Cóż, tak czy nie, wiedziała, że tutaj będzie mogła przez jakiś czas spać nieco spokojniej.

Ktoś? 
Miałam to skończyć w późniejszym momencie, ale nie mam siły.

12.12.2021

Od Dennis cd. Ruby

— J-ja? — zająknęła się, a jej oczy otworzyły się jeszcze nieco szerzej. — Ale, Ruby, nie jestem pewna, czy to w ogóle dobry pomysł, żeby się w to mieszać… Przecież…
Dennis chciała powiedzieć coś jeszcze. Zarzucić swoją rozmówczynię całą litanią na temat tego, że mieszanie się w takie sprawy nie może skończyć się dobrze, a mogą jedynie narobić sobie więcej problemów. Sytuacja dla wielu była już wystarczająco trudna i dla nich też mogła się zaraz taka stać, o ile już się nie stała – ostatecznie przecież podczas ich nieobecności wiele mogło się wydarzyć.
Wystarczyło jednak jedno spojrzenie Ruby McConnell, żeby Hoover zamknęła usta i nie powiedziała już ani słowa jakiegokolwiek sprzeciwu. Tym bardziej, że ona naprawdę chciała pomóc – po prostu nie wiedziała, jak mogłaby to zrobić, a ranczerka podała dokładne instrukcje. W związku z tym Dennis nie zostało już wtedy nic innego, jak uważnie się ich trzymać, nawet jeśli nadal ani trochę nie wierzyła w jakąkolwiek moc sprawczą jej własnych dłoni.
Ruby miała w sobie coś takiego, co sprawiało, że wiele osób jej słuchało, nawet jeśli nie chciało. Niezależnie od tego, czy ktoś ją lubił czy nie, czy ktoś nią gardził czy szanował, wiele osób z Jackburga i okolic ulegało surowości spojrzenia Ruby McConnell, jej apodyktycznemu tonowi głosu oraz pewnej siebie postawie.
Było to coś, co Dennis bezsprzecznie podziwiała.
W związku z tym umówiły się, że jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem, spotkają się z Toddem Tonkinem. Tym samym, który siedział obok młodej Hoover na obradach z szeryfem i zdecydowanie zbyt głośno poinformował zgromadzonych, że na jego farmie padło aż sześć krów, co w oczach dziewczyny stanowiło niewyobrażalną stratę.
Pierwszym co zrobiła, kiedy już wróciła do domu, było zajrzenie do Klotyldy i Róży, czy oby na pewno wszystko u nich w porządku, ale obie krasule były w świetnych humorach. Nie wyglądały, jakby miały zaraz paść, co chwilowo uspokoiło Dennis. Niestety – tylko chwilowo, bo regularnie, co godzinę, rzucała na nie okiem, mając ten strach z tyłu głowy. Wizyty u krów jedynie utwierdzały ją to w tym, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale ostrożności nigdy nie za wiele. Zrobiła to nawet wtedy, gdy już miała wyjeżdżać. Nie chciała się spóźnić na spotkanie z Ruby, ale przecież zajmowało jej to tylko chwilkę, a mogło przecież wiele zmienić…
Oczywiście – nie zmieniło, więc ruszyła w drogę z niewielką ulgą, za którą nadal krył się niepokój związany z tym wszystkim. Miała jeszcze mnóstwo pracy na farmie, ale zakasała rękawy, mając na uwadze, że ojciec wróci pewnie późno i do tej pory ze wszystkim zdąży się uporać.
Todd Tonkin był wysokim i opalonym nałogowym palaczem, a Dennis naprawdę rzadko widywała go bez papierosa w ustach. Powierzchowność miał dość nieprzyjemną, ale z jakiegoś powodu miał wokół siebie grono wieloletnich przyjaciół, młodą żonę o wdzięcznym imieniu Mary oraz gromadkę dzieci. Najstarsze z nich, na oko może dziesięcioletnie, było pierwszą osobą, która przywitała Dennis i Ruby na ziemi Tonkinów. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, ukazując brak prawej jedynki, po czym pognała po ojca, który kręcił się gdzieś obok niemalże całkowicie opróżnionej obory.
Nietrudno było zauważyć, że Todd nie był zbyt zadowolony z ich wizyty, jednak starał się być miły, nawet jeśli przychodziło mu to z trudem. Myślami nadal był gdzieś koło rachunków, jak wiele strat przyniesie mu ta cholerna zaraza i ile czasu zajmie mu odbudowa dawnego stanu rzeczy.
— O co chodzi? — mruknął.
— Nie chcemy panu przeszkadzać, panie Tonkin — zaczęła Dennis, chcąc wytłumaczyć powód tej niespodziewanej wizyty. — Dałby pan radę poświęcić nam małą chwilkę na rozmowę? Bo ja i Ruby bardzo przejęłyśmy się tym, co się ostatnio dzieje, to znaczy, tym, o czym mówił dzisiaj szeryf, i wspomniał pan, że to już się u pana wydarzyło, więc byłybyśmy wdzięczne, jakby pan nam rzekł nieco o tym, co się dokładnie stało. Pana pomoc by była nieoceniona, panie Tonkin.
Mężczyzna milczał przez krótką chwilę.
— Pani McConnell, panno Hoover — westchnął, nadal marszcząc brwi. — Jeno dwie sztuki mi zostały, a miałem aż osiem. Nie mam czasu na pogaduchy. Jak macie pytanie, odpowiem, ale nic innego, bo mam mnóstwo roboty.
— Jeju… Aż nie wiem, od czego zacząć.

8.12.2021

Od Claire cd. Julesa

Ubabraną dłonią się nie przejmowała - nie było niemal dnia, by nie musiała wypłukiwać smaru z włosów, albo nie znajdowała ciemnych smug w najgłupszych możliwych miejscach - chociażby za uchem albo w zgięciu kolana. Trochę dodatkowego syfu tu czy tam nie robiło jej już różnicy.
Wybałuszyła nieco oczy widząc, że Jules nie do końca został jedynie wytytłany i zwichrowany przez akcję z samolotem. A przynajmniej tak się jej wydawało, że rana była spowodowana walką z ogniem i maszyną.
— To teraz tak się zrobiło? — spytała średnio składnie, wskazując na ramię.
Jules próbował właśnie jakoś ogarnąć się tym, co miał pod ręką. A że tuż po katastrofie lotniczej nie było tego wiele, to i z ogarniania nie za dużo wychodziło. A przynajmniej nie za dużo wychodziło w oczach Claire. Bo o ile kobieta była przyzwyczajona do lekkiego bajzlu jeśli chodzi o warsztat - do brudnych maszyn, do fruwających wszędzie wiórków drewna albo pirzgniętych na stół śrubek i nakrętek - o tyle jeśli przychodziło do rzeczy związanych z szeroko pojętym zdrowiem i medycyną, to Claire przechodziła w tryb „panienki z dobrego domu". I wtedy raną miał się zająć lekarz, który dyplom dostał na Poważnym Uniwersytecie w Dużym Mieście, nie zaś popylał po świecie ze świstkiem z Krowiej Wólki, albo szył ludzi i przepisywał im ziółka „na gębę". Bandaże miały być bialutkie i puchate, podobnie i gaziki, wszystkie narzędzia - nowe i błyszczące, a leki - certyfikowane i z dobrym terminem ważności.
W warsztacie, jak to w warsztacie - wypadki się zdarzały. Mimo lekkiego nieporządku, który tam panował, Claire dbała o bezpieczeństwo swoich pracowników, także akcji w postaci nogi zmiażdżonej imadłem, albo przerobienia dłoni na krwawy naleśnik za pomocą prasy hydraulicznej nie było. Jednak zdarzały się rzeczy w rodzaju palca, w który ktoś przyskrzynił młotkiem, był też i pomniejsze otarcia, albo oparzenia, jeśli jeden z panów niefrasobliwie oparł się dłonią o rozgrzaną obudowę jakiegoś kolejnego ustrojstwa.
— Nie, to już wcześniej… — próbował odpowiedzieć Jules, jednak Claire średnio słuchała.
Bądź co bądź, była nie tylko panienką przyzwyczajoną do tego, że chodziła wokół niej służba i wszystko było tak, jak sobie tego zażyczyła. Była też szalonym naukowcem, który podążał za swymi pomysłami z siłą schodzącej z gór lawiny, i niewiele było w stanie ją choć spowolnić, nie mówiąc już o tym, by kobietę powstrzymać. Toteż gdy Claire wykoncypowała, że Jules jest ranny i to w jej obowiązkach należy zapewnienie mu z tego tytułu pomocy medycznej, pozostało jej jedynie działanie.
— Chester — zaczęła, kowboj spojrzał na nią z niepokojem. Wiedział, co oznacza ten ton. — Biegnij do warsztatu i powiadom doktora Paxtona, że będzie miał pacjenta.
Biedny Chester nie takie akcje już dla panienki Claire uskuteczniał, także chcąc nie chcąc, przetarł tylko przepocone czoło.
— To ja już pójdę — odparł i poleciał truchtem tam, skąd przyszedł, szybko oddalając się od miejsca katastrofy lotniczej.
— Tam uspokój wszystkich, że przeżyłam — zawołała za nim Claire, a następnie odwróciła się do Julesa. — No, a nam pozostaje chyba pójście na piechotę. Dasz radę przejść, nie będziesz mdlał?
Jules się obruszył.
— Chyba aż tak źle nie wyglądam, prawda?
Claire nieco się rozluźniła, parsknęła lekkim śmiechem.
— No nie, źle nie jest. Ale powiedzmy, że nas oboje przeczołgało.


Droga do warsztatu, samolotem pokonana chyba poniżej minuty, na piechotę zajęła o wiele za dużo czasu. W gorącym słońcu, wśród rozgrzanego niczego - pustej prerii otaczającej warsztat bezpiecznym pasem ziemi - każdy krok wydawał się być postawionym w miejscu, nie przybliżać do celu ani o milimetr. A jednak, ciemna plama hangaru pośrodku niczego przybliżała się i przybliżała, wychynęła w końcu zza kolejnego wyschłego na wiór krzaka, aż w końcu ukazała się w całej okazałości.
Wielkie drzwi były wciąż rozwarte, wywalony ozór rampy ledwie chwilę temu wypluł przecież samolot wprost w przestworza. Tu i tam kręcili się jacyś ludzie, do hangaru tuliło się kilka krzywych przybudówek. Z boku całego kompleksu - góra niewiadomego przeznaczenia żelastwa, która wkrótce miała stać się nowym projektem kolejnej maszyny.
— Witam w moim królestwie — Claire objęła gestem teren.

7.12.2021

Od Adama cd. Margaret

Ciężkie powietrze tego wieczoru kleiło się do sylwet w saloonie, atmosfera wydawała się ciążyć na barkach zmęczonych całym dniem, nafukanych przez uciekające im krowy kowbojów i styranych prostytutek. Te cały czas udawały swe zainteresowanie potencjalnymi klientami, którzy w ich ramionach na pewno mogliby całkiem przyjemnie się zrelaksować, ale nawet kobiece palce krążące po ramionach, opuszki muskające karki wydawały się w tamtej chwili wyjątkowo niesubtelne, wcale nie tak kokieteryjne, jak zwykle.
Kosteczki chudych palców zastukały o drewniany blat szynkwasu, ukazując zniecierpliwienie swojego właściciela, który czym prędzej chciał ugasić swoje całodniowe pragnienie – srokatym ogierem jego własności już dawno się zaopiekowano, wypadało więc, by i o niego, jak zapowiadano mu, gdy przekazywał wodze ze swoich rąk w cudze, dosyć delikatne, ale brudne, odpowiednio zadbać.
Znudzony, lekko poddenerwowany tą niecierpliwością wielkiego i ważnego w jedynie własnym mniemaniu panicza, jak i prawdopodobnie całkiem utyrany tą gęstą atmosferą barman o krzaczastych brwiach podszedł do mężczyzny, udając, że trzymane przez niego szkło właśnie jest polerowane idealnie nadającą się do tego szmatką – sądząc po jej stanie oraz brudzie, który już uczynił ją sztywną, nie nadawała się do tego nawet w najdrobniejszym stopniu. Te krzaczaste, charakterystyczne brwi uniosły się w niemym pytaniu, a Adam Walsh odpowiedział tym samym, jak to w swym zwyczaju miewał, bo przecież lubował się w podjudzaniu, które rzadko kiedy wychodziło mu na dobre, ale przecież nie o to w tym wszystkim ostatecznie chodziło.
— Czego? — zapytał w końcu ten nieszczęśliwy, teraz równie zniecierpliwiony co rewolwerowiec, barman, a Walsh, ponownie kierując się własnymi rytuałami, uśmiechnął się ślicznie, wyjątkowo proste zęby, jak na te okolice, w tym cudnym grymasie ukazując.
Pochylił się nad drewnem, zmrużył oczy, zmarszczył czoło i obaj panowie wiedzieli, co się święci i że rozmowa ta wcale przyjemną, ale przede wszystkim krótką wymianą zdań nie będzie.
— A co macie?
Barman nafukał się nagle, dwukrotnie lub nawet i trzykrotnie napompował się w barach, co przy wątłym rewolwerowcu wyglądało bardzo widowiskowo, pochylił się nad blatem i bardzo niewiele brakowało, by czoła obu panów zetknęły się ze sobą, spięcie w atmosferze saloonu jedynie potęgując. Walsh schował swe piękne ząbki, twarz trochę spoważniała. I tylko niebezpieczna iskra przeskoczyła w błękitnym oku, pytająco, jakby oczekując podjęcia przez barmana decyzji – czy woli, by nos mu prędko i trochę boleśnie odstrzelić, czy może jednak ten nieproporcjonalnie mały czubek należałoby na twarzy pozostawić w świętym spokoju oraz grzecznie pana bardzo zmęczonego Walsha obsłużyć.
Bardzo zmęczony Walsh miłym bowiem nie bywał, bardzo zmęczony Walsh wolał bowiem szukać zaczepki. 
— Powtórzę się ładnie, co macie? No przecież nie zgadnę.
Barman otworzył usta, coś powiedział, rewolwerowiec nie wiedział, czy słowa jednak okazały się odpowiedzią na zadane pytanie – uderzono w pianino. Obaj mężczyźni podskoczyli, oczy szerzej otwierając i po odpowiednim namyśle decydując się, wyjątkowo zgodnie, że przedstawienie na podeście bardzo chętnie przez chwilę poobserwują. Barman z czysto zawodowych pobudek, by wesołe, umuzykalnione towarzystwo prędko w odpowiednim momencie doprowadzić do porządku, a Adam Walsh, jak to Adam Walsh lubujący się w niecodziennych wybrykach wśród otaczających go zazwyczaj nudnawych person, ze zwykłej ciekawości, która, jak mu może kiedyś dawno zapomniana matka raz czy dwa na ucho szepnęła, miała nie pozwolić duszy chłopaka zaznać świętego spokoju, a miast tego doprowadzić jego biedne, wątłe ciało do ostatecznego rozkładu oraz pożarcia przez wstrętne i obślizgłe robactwo.
Okropna wizja, rewolwerowiec jednak już od dawien dawna miał się nią nie przejmować – zbyt wiele zła wyrządził, by dało się ją z pisanego mu losu przepędzić, pominięcie błękitnym okiem sylwet interesującej śpiewaczki i trochę mniej interesującego mężczyzny więc też by nic nie zmieniło. Adam Walsh może i uśmiechnął się szeroko na ten kobiecy grymas, równie bezczelny co i jego, co z tego, że nigdy nie miał być skierowany ku niemu, może parsknął pod nosem śmiechem, który przygłuszono przez saloonową wrzawę.
Poklepał po ramieniu nadal niezbyt chętnego do tego typu znaku pokoju barmana, ale co z tego, gdy humor rewolwerowca odrobinę i na chwilę się poprawił. 
— Najlepsza whisky, jaką macie. — I puścił mu oko, a gdy powieka dotknęła tej dolnej, gdy rzęsa musnęła polik, pomieszczeniem zatrzęsło, pianino zapiszczało, wszyscy goście podskoczyli, czy to na swych nogach, czy na tyłkach usadowionych na drewnianych, skrzypiących krzesłach. Mężczyzna stojący przy pannie żachnął się, krzyknął, twarz mu pobrzydła we wstrętnym grymasie, ciało skurczyło się w bolesnym wstrząsie, ręka wręcz wygięła pod zupełnie nienaturalnym kątem. Ucichło w całym saloonie, wszystkie oczy, bardziej zaszklone i te mniej, zwróciły się w kierunku podestu.
Walsh zagwizdał w podziwie, ciszę przerywając, uniósł dłoń ku barmanowi, przekazując mu nieme ta whisky to za chwilę, mam świat do uratowania.
Do dwójki zbliżył się powoli, bo nigdy nigdzie się nie spieszył, a przynajmniej żył z dnia na dzień w takiej słuszności, błękitnego spojrzenia nie zdejmując z szanownego państwa na podeście nawet na chwilkę.
Rewolwer proroczo uderzył o drewniane pudło, niezbyt subtelnie swą lufę kierując ku mężczyźnie. Kątem chłodnego oka zlustrował te jego biedne palce, przeklnął w myślach, stwierdziwszy, że zaboleć, zabolało. 
— Matka nie nauczyła, że narzucać się kobiecie po prostu nie wypada? — rzucił, zerknął na stojącą obok dziewczynę. 
W ciszy słychać było każdy szmer, każde przełknięcie gęstej śliny. Ktoś poruszył się niespokojnie na krześle, to zaskrzypiało, inny przestąpił z nogi na nogę, zaskrzypiała więc i podłoga. Adam Walsh wiedział, że chwila moment, a powinien zacząć się przygotowywać na ewentualną pięść lub szklankę lecącą prosto ku jego głowie. Wziął głębszy oddech, kciuk w groźbie zatańczył na kurku broni. 
Nikt dawno nie pierdolnął go porządnie w ryj i kto wie, czy właśnie tego tego wieczoru po prostu nie potrzebował. 

niech szklanki latają, niech leje się krew, a później wszyscy usiądźmy w kółeczku i po prostu się napijmy

Od Vasi cd. Ogaty

Vasia wyspał się pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Zwykle jego sen był krótki i urywał się w momencie, gdy usłyszał w pobliżu niepokojący hałas. Tym razem przespał całą noc bez nieoczekiwanego zrywania się z posłania czy koszmarów. Coś nowego, zaskakującego, ale zarazem przyjemnego. Nie nastawiał się jednak na powtórkę. Ogata wydawał się raczej oziębły, więc nie spodziewał się by taka sytuacja miała jeszcze kiedyś miejsce.

Obserwował jego reakcję z nieukrywanym zaciekawieniem. Przez myśl przeszło mu, że brunet całkiem uroczo wygląda z rozczochranymi włosami. Mimowolnie uśmiechnął się na widok śladów po zębach, które dezerter miał na skórze po wspólnie spędzonej nocy. Pewnie taka pamiątka mu się nie spodoba, ale Vasily nie przejmował się tym ani trochę. W końcu to nic wielkiego, znikną same za kilka dni.

— Wygląda na to, że bardzo lubisz strzelać w głowę ludziom, którzy wpadną ci w oko — stwierdził z lekkim rozbawieniem. Odrzucił kołdrę, oddając ją Ogacie. Sądząc po tym jak się kulił, pewnie było mu zimno.

Energicznie wstał z łóżka i zgarnął swoje rzeczy. Część z nich zebrał z podłogi, gdzie wylądowały nim znaleźli się w łóżku, a pozostałe znalazł w pobliżu kominka, gdzie się suszyły. Ubrał je na siebie, żeby nie chodzić nago. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Do pomieszczenia wpadło sporo dziennego światła, a rześkie powietrze miało szansę pozbyć się zaduchu i charakterystycznego zapachu kurzu.

— Sporo wczoraj wypiłeś — zagaił, wyglądając na zewnątrz. Przez burzę kilka drzew w oddali złamało się i przewróciło. Na podwórzu zauważył kałuże i błotnistą, śliską powierzchnię. Usłyszał rżenie swojej kulawej kobyły, więc przynajmniej nie zanosiło się na to, że będzie musiał jej znowu szukać po kniejach.

— Jest tu w okolicy jakaś studnia? — podpytał. — Przyniósłbym ci wodę — zaoferował słowem wyjaśnienia. — Pewnie masz niezłego kaca — dodał, choć już poprzedniego dnia usiłował mu przemówić do rozsądku i dać do zrozumienia, że picie alkoholu w takiej ilości nie jest najlepszym pomysłem.

Vasily rozejrzał się po pokoju, ale nie dostrzegł niczego do jedzenia. Burczenie w brzuchu przypomniało mu o tym, że i o tę potrzebę należałoby zadbać. Zupełnie zapomniał przez to o szkicowniku, który zostawił na podniszczonej szafce nocnej. Powiew wiatru szarpał stroną, na której znajdował się rysunek śpiącego Ogaty.

— Jakie mamy plany na później? — zastanowił się na głos.

Od Odette cd. Horyzonta

Mówił coś, słowa tańczyły na krawędzi świadomości, ale ich sens jej umykał. Przeliczyła się, sądząc, że jest już na dobrej drodze do ogarnięcia się i opuszczenia niewielkiego obozowiska. Nadal potrzebowała pomocy, nadal potrzebowała stróża. Odette, nauczona całe życie radzić sobie sama, w niewielkim stopniu opierając się to na bandzie, czy na Donarze, nie mogła zbytnio pogodzić się z myślą o byciu tak uzależnioną od kogoś, kto był jej kompletnie obcy.
Ciepły, wilgotny język musnął wierzch jej dłoni, wyrwał z otępienia. Zamknęła palce w pięści na krótki moment, nie miała siły na to, by dłużej napiąć mięsień. Uchwyt rozluźnił się, palce musnęły włochaty pyszczek fretki. Musiała bardzo solidnie dostać gdzieś po drodze w głowie, przecież fretki takich rozmiarów nie istnieją. Albo nie istniały. A może jednak?
Słowa mieszały się ze szmerem wody, niknęły na wietrze, nie trafiały do niej. Mimo solidnego wsparcia w postaci dłoni mężczyzny, czuła jak mocno kręci jej się w głowie, dokuczały skutki odwodnienia. Trudno było zebrać myśli, jeszcze trudniej wyłuskać z nich coś sensownego. Wydawało jej się, że słyszy głos, inny niż ten męski, ten całkiem mimo wszystko jej znajomy.
Czysta woda musnęła wargi, chłodem opadła w gardło. Ciałem targnął lekki dreszcz, zniknęło nieprzyjemne uczucie suchości w ustach i tylko tyle było jej potrzeba, by znów osunąć się w miękki niebyt, stracić prawie całkiem kontakt z rzeczywistością.
― Hej, zostań ze mną.
Skrzywiła się, rana odezwała się starym bólem; tępym, pulsującym, na nowo przypominając o minionych wydarzeniach, choć w sposób zdecydowanie pozbawiony sensu, ładu i logiki. Pod powiekami mignął jej obraz znanych twarzy, w uszach huknął strzał, choć wokół było tak cicho i spokojnie. Zmusiła się do tego, by na niego spojrzeć, choć jedyne na co miała w tej chwili ochotę to sen.
Obcy, z niewiadomych przyczyn, uśmiechał się nieznacznie.
― Wiem, że cię męczę i że chcesz odpocząć, ale powinnaś… Czy jesteś głodna? Chcesz coś zjeść? Kurczak, owoce, orzechy?
― Coś… prostego do zjedzenia ― mruknęła sennie, spojrzenie opadło z jego twarzy na płonące nieopodal ognisko, zaszło mgłą. Odette milczała dłuższa chwilę, niezdolna do wypowiedzenia słowa. Dopiero kolejna fala bólu sprawiła, że w miarę oprzytomniała.
― Rana ― wychrypiała, ruszyła nieznacznie ramieniem, chcąc obmacać bolące miejsce, ale nic z tego. Skrzywiła się znów. ― Jak to wygląda? Czuję się… okropnie ― zdołała dodać coś od siebie, poza tym najbardziej palącym pytaniem, od którego w zasadzie zależało jej być albo nie być.
― Chrupek? ― kolejne pytanie, kolejna paląca kwestia. Zarejestrowała już tą absurdalnie wielką fretkę, zaakceptowała jej rzeczywiste istnienie, ale nigdzie nie widziała swojej kobyłki. Przez jedną, bardzo krótką chwilę miała przykre wrażenie, że pora na nowego Chrupka. Nie spodobała jej się ta myśl.

5.12.2021

Od Ogaty CD. Vasi

     Rozdzierający ból głowy był pierwszym czego doświadczył po obudzeniu się. Nie ruszał się, zaciskając powieki i licząc do dziesięciu – a po wypowiedzeniu w myślach najmniejszej dwucyfrowej liczby, jedynym sprawnym okiem spojrzał na sufit, a następnie na znajome mu już od, może nie aż tak długiego, ale od jakiegoś już czasu, miejsce. Nie wyglądało zbyt przytulnie, takie też nie było, ale spełniało wymogi pseudo komfortowego życia. Bo lepszy dach, ciepło i łóżko niż zimna ziemia przy konarze drzewa, dzieląc swoją strefę komfortu z wszelakim robactwem, a czasami i zwierzętami. Ugh.

    Zamrugał parę razy, ciągle niezbyt kontaktując z rzeczywistością, nie wydając żadnego dźwięku przy tym oprócz spokojnego, miarowego oddechu. Wdech. Znowu wypiłem. Wydech. Rusek. Wdech. Spojrzał w bok, na ciągle wtedy śpiącego dezertera. Jasna cholera. Wydech. 

    Przeciągnął się na łóżku, mrucząc przy tym gdy odczuł ból w pewnych częściach ciała, po czym przetarł twarz. Nie miał siły na fałszywy uśmieszek czy gierki, zwłaszcza gdy coraz to więcej wspomnień zalewało jego głowę – czy to te z dnia poprzednia, wieczora, nocy, to także z koszmarów, które mu się śniły. Śnił mu się one często i był dość przyzwyczajony do nich, lecz do pewnych kwestii nie da się przyzwyczaić – w tej kwestii nawet nie potrafił siebie do tego przekonać, niestety. 

    Sylwetka, źródło ciepła tuż obok się ruszyła – Ogata już nie mógł udawać że go tu nie ma. Odwrócił głowę na bok, jego policzek niezgrabnie zniekształcając się przy tym i patrzył na niego. Na jego niebieskie oczy i kasztanowe włosy, które w tym momencie odstawały na wszystkie strony. Na dodatek ta różnica wzrostu. Zdusił w sobie westchnięcie męczennika, starając się zachować jak najbardziej neutralną mimikę twarzy – mina mu jednak zrzędła gdy Rusek zadał pytanie. Zmarszczył brwi i jednym okiem patrzył spod byka na niego, jednocześnie jego serce przyspieszając swoje bicie. Trochę. W końcu, chodzi o Yuusaku.

    Przez moment nie odpowiadał. Przez dłuższy moment. Zagryzł wargę po czym zmarszczył brzydko nos na moment. 

    — Ktoś, kogo mi przypominasz i kto dostał kulką w łeb ode mnie — wycedził przez zaciśnięte zęby, mrużąc oko i gapiąc się na niego.

    — Coś jeszcze chcesz wiedzieć? — Ogata podciągnął nogi pod siebie, zwijając się przy tym w jakby kulkę, zawijając kołdrę bardziej wokół siebie. Tęsknił już za tym chorym poczuciem i źródłem ciepła, jednak na głos w życiu by się do tego nie przyznał — więc tylko świdrował go swoim zdenerwowanym spojrzeniem.

    Bo jak tu nie być w humorze gdy ma się kaca.

Od Vasi cd. Ogaty

Vasily nie spodziewał się, że ten dzień zakończy w takich okolicznościach. Prawdę mówiąc bardziej oczywista wydawała się kolejna strzelanina albo kolejny dzień bezowocnych poszukiwań. Nie sądził, że przyjdzie mu zasypiać w (co prawda starym i dość zniszczonym, ale jednak) domu, leżąc na prawdziwym łóżku, na dodatek z kimś u boku. Zważywszy, że tą osobą był Ogata. Skośnooki żołnierz, za którym zjechał setki kilometrów, przedzierał się przez chaszcze, brodził w śniegu po kolana i znosił tutejsze upały.

Przypatrywał się mu w milczeniu, raz wytężając wzrok w niemal całkowitych ciemnościach, które na ułamki sekundy przerywał blask błyskawicy za oknem. Choć była noc i znajdowali się na jakimś pustkowiu, wokół słyszał masę dźwięków. Krople deszczu uderzały o okna i parapety, ogień trzaskał w kominku, niekiedy wszystko zagłuszał burzowy grzmot, a jednak kiedy znajdował się tak blisko drugiego ciała, jego bicie serca wydawało się tak głośne i wyraźne pośród wszystkich innych.

Nie wiedział, o której godzinie zasnął, bo nie dysponował zegarkiem, ale kiedy się obudził, promienie słońca wdzierały się przez pozrywane zasłony do środka pomieszczenia. W jasnym świetle pomieszczenie wydawało się brzydsze, ale nie zaprzątał sobie tym głowy. W pierwszej chwili chciał sięgnąć po broń, kiedy poczuł ruch na posłaniu. Dopiero potem przypomniał sobie, że przecież wypełnił swoją misję, odnalazł Ogatę, choć nie zamierzał go zabijać, jak mu to rozkazano prawie pół roku temu.

Obrócił się na bok, rozluźniając napięte mięśnie. Oparł głowę na ręku, zauważając, że jego towarzysz najwyraźniej również już nie śpi. Po głowie krążyło mu pytanie, które zadał sobie już poprzedniego dnia, ale dopiero dziś postanowił je wypowiedzieć. Nie był pewien, czy Ogata znowu go nie zbędzie, jednak przecież uprzedzał go o tym, że chce dowiedzieć się o nim więcej. W najgorszym wypadku nie odpowie albo zdzieli go po głowie za bycie zbyt ciekawskim.

— Kim jest Yuusaku? — spytał nagle, drapiąc się po gęstej brodzie. — Już drugi raz wypowiedziałeś to słowo. Zakładam, że to imię i nie należy do kogoś, kto jest ci obojętny. — Vasia podzielił się swoimi spostrzeżeniami, choć oczywiście mogły okazać się błędne. Wpatrywał się w Ogatę, zainteresowany jego reakcją.

Podsumowanie nr4

 Witajcie po raz kolejny kowboje!

Zapraszamy do listopadowego podsumowania!


Do naszego grona w tym miesiącu zawitali:
Nathaniel Awa

Zmiany na blogu
1. Do regulaminu dodano punkty 3.6.A i 3.6.B. Administracja poleca, zachęca i prosi o to, aby się z nimi zapoznać. 
2. Na bloga zawitały trzy questy! Zapraszamy do spróbowania swoich sił w zadaniach, które oferuje wam Kraina. 
3. Do Krainy zawitał... śnieg. Świąteczne śnieżynki zostaną z nami do końca grudnia. 

Napisane notki
Ruby: 799+555+604=1968
Margaret: 560 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, ograniczona aktywność.
Odette: zaczyna się okres ostrzegawczy! 
Horyzont: 572 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, ograniczona aktywność.
Loretta: 652 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, zablokowany wątek.
Jules: 609+768+734=2111
Jocelyn: nieobecność.
Ojciec Kruk: 362 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, zaczyna się kolejny okres ostrzegawczy!
Henrietta: 703+553=1256
Jane: 652 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, dopiero co odblokowany wątek. 
Mae: ograniczona aktywność. 
Lisi Kłos: 404 
Ezra: 999 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, ograniczona aktywność.
Abigail: ograniczona aktywność. 
Ogata: 515
Vasily: 714
Dennis: 757+592+511+586=2446
Alian: dopiero co odblokowany wątek. 
Stanley: 1135+645+720+427+537=3464
Nathaniel: 1972+886+937+692=3464

Adam: 777+408=1185 
Annushka: zablokowany wątek.
Orion: 421

Każda z postaci ma udzieloną zgodę na uczestnictwo mistrza gry w wątkach. Jak zawsze, proszę o informacje, gdyby jednak zaistniała pomyłka lub zmiana i ktoś prosiłby o niewtrącanie się MG do jego historii. 

Reputacja
W tym miesiącu ucierpiała opinia o Ruby. W związku z burzliwą rozmową z mieszkańcami oraz szeryfem traci ona -2 punkty reputacji. 



See you cowboys in next summary

chabazie

2.12.2021

Od Vasi cd. Nathaniela

Vasily przywykł do przeszywającego zimna. Wychowywał się w kraju, gdzie zimy zwykle były mroźne, a śnieg nieraz sięgał po kolana. Przypominał sobie lepienie bałwana i wyczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, by w końcu móc rozpocząć skromną wieczerzę wigilijną po zabawie na śniegu od której piekły policzki. Nigdy nie opuszczał ojczyzny, więc nie znał innych warunków.

Podobnie obce było dla niego tworzenie trwałych relacji, wchodzenie w związki czy spełnianie marzeń. Gdy był młodszy pragnął dla siebie innego życia. Chciał rozwijać swoje pasje, zarabiać na talencie artystycznym, ale wychowująca go babcia nie miała funduszy na finansowanie nauczycieli ani kosztownych przyborów. Później został zaciągnięty do armii, wbrew sobie przelewając krew wrogów kraju.

Kiedy został snajperem, kazano mu się nie wahać. Nauczył się więc beznamiętnie celować do oddalonych celów i pociągać za spust, odbierając tym samym życie. Nie zastanawiał się kim byli ci ludzie, czy mieli rodziny, dzieci, kogokolwiek kto by po nich zapłakał. Wolał nie dręczyć tym swojej psychiki, a może wolał myśleć, że wypełniał polecenia kogoś z góry, by zagłuszyć poczucie winy.

Kiedy kazano mu rzucić się w pogoń za poszukiwanym niebezpiecznym wrogiem ruszył z bronią w ręku w gęsty las. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem białego puchu, który nieustannie padał z nieba. Warunki były trudne, palce zaciśnięte na karabinie kostniały z zimna mimo rękawic, a na rzęsach tworzyła się pierzyna ze śnieżynek. Co jakiś czas wsuwał sobie do ust trochę śniegu, by zamaskować tym chmury tworzące się pod wpływem gorącego oddechu, by nie zdradzić swojej pozycji.

Nie miał pojęcia jak długo czuwał na mrozie, ale wystarczył moment by zostać postrzelonym. Opuścił azyl, co okazało się złą decyzją, która w konsekwencji mogła spędzić go do grobu. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Ból pojawił się dopiero po chwili, kiedy padł jak długi w zaspę. Krew, którą się krztusił brudziła mu zmasakrowaną twarz, długi wojskowy płaszcz i puch znajdujący się wokół. Przekręcenie się na bok wymagało od niego niemal nieludzkiego wysiłku. Czuł jak mięśnie drżą już nie tylko pod wpływem wychłodzenia, ale zmęczenia.

Widok przed oczami z każdą chwilą stawał się coraz bardziej niewyraźnym. Starał się zachowywać przytomność, ale po chwili i tak ją stracił. Ostatnie co miał przed oczami to twarz tego, który przestrzelił mu policzki, jego ciemne nieruchome spojrzenie i czarny kosmyk szarpany przez powiew zimnego wiatru. Później wszystko poczerniało, rozpłynęło się i zniknęło. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się ta niepokojąca myśl, że może to koniec.

W końcu jednak obudził się, ku nawet swojemu zdziwieniu. Otworzył gwałtownie oczy, ale szybko zacisnął je z powrotem, oślepiony promieniami słońca przedzierającymi się przez korony drzew. Chciał się podnieść, ale ból przyprawił go o zawroty głowy. Powoli położył się z powrotem na miejsce. Był zdezorientowany, bo nie pamiętał co działo się z nim po postrzale. Rozejrzał się, starając ustalić jak długo mógł być nieprzytomny i jak daleko znajdował się od miejsca w którym doszło do wydarzeń, które już na zawsze miały pozostawić po sobie ślad na jego twarzy.

Najpierw dostrzegł karą klacz, która zastrzygła uchem przez to, że się poruszył. Później zwrócił uwagę na mężczyznę w siodle. W pierwszym odruchu chciał złapać za karabin, który zwykle miał pod ręką, ale tym razem było inaczej. Mruknął coś, poszukując wzrokiem swojej broni. Uspokoił się, gdy zobaczył, że jest oparta o pobliskie drzewo.

Był zaskoczony i zmieszany tym, że nieznajomy zdecydował mu się pomóc. Najwyraźniej oddał mu jedyny koc jaki posiadał, a na dodatek starał się jakoś zaopatrzyć rany, jakich doznał. Taka bezinteresowność wobec żołnierza, których podróżnicy raczej nie darzyli sympatią, wydawała mu się codzienna, a tym samym zastanawiająca. Nie czuł niepokoju, bo przecież gdyby mężczyzna chciał mu wyrządzić krzywdę, miał do tego idealną okazję, kiedy Vasily był nieprzytomny.

Zamrugał, widząc, że jasnowłosy najwyraźniej się obudził. Tym razem Vasia wyciągnął wnioski i postarał się dźwignąć do siedzącej pozycji mniej raptownie. Dotknął bandaży, które zasłaniały mu teraz większość twarzy. Wydawały się starannie owinięte wokół rany. Może jednak dopisywało mu szczęście, skoro nie tylko przeżył taki uraz, ale trafił jeszcze na medyka, który zdecydował się mu pomóc.

Chciał mu podziękować i spytać o to, gdzie się dokładnie znajdują, ale z opuchniętych ust wydobył się tylko niski, niezrozumiały pomruk. Wyciągnął więc rękę w stronę torby, którą miał przy sobie zeszłej nocy, by móc wyciągnąć z niej nieduży szkicownik wraz z przymocowanym do niego ołówkiem. Kilka luźnych kartek wypadło na koc, którym był okryty.

1.12.2021

Od Claire cd. Stanleya

Na spacerki po Gardzieli nie można było zabierać byle kogo. Claire wiedziała to bardzo dobrze - środowisko tam było zbyt niebezpieczne, by częścią ekipy był gość, na którym nie można polegać. Jeśli już ktoś chciał tam iść i mówić, że idzie z panienką Ravenswood, to naprawdę musiał wiedzieć, co robi. Cały zespół stanowił przecież coś na kształt precyzyjnej maszyny, w której każdy element musiał do siebie pasować, każda śrubka musiała pasować i każda zębatka - chodzić bez żadnych zgrzytów. Jeśli którykolwiek element nawalił, wszystko szło w drzazgi. Wiadomo, jeden obluzowany gwint i samolot tracił część poszycia, a stamtąd człowiek się nawet nie obejrzał, gdy maszyna zarywała w ziemię i stawała w ogniu.
Zupełnie podobnie mogło być z wyprawą do Gardzieli, jeśli brało się na nią gołowąsów, amatorów, albo tych niby steranych życiem kolesi, którzy uważali, że nie dość, że pozjadali wszystkie rozumy, to jeszcze to ich życie najbardziej skopało i mieli najtwardsze dupy. I największe jaja, bo wiadomo - tylko siedzący w saloonie nad szklaneczką whiskey macho ma cojones wystarczające, żeby zasuwać do Gardzieli.
Gdy Claire pierwszy raz popatrzyła na Stanleya, zastanawiała się, czy to czasem nie jest ten typ gościa, który chętnie widziałby siebie jako bohatera wszystkich heroicznych piosenek o kowbojach odjeżdżających w stronę zachodzącego słońca, gdy już wszystkie czarne charaktery poległy od wyciągniętego w okamgnieniu rewolweru. Na szczęście jednak słowa mężczyzny rozwiały dość szybko to wyobrażenie. Prawda, wyglądał na gościa, który z niejednego pieca chleb jadł i nie raz dostał w tyłek od życia, ale przynajmniej zamiast biadolić i robić z siebie ofiarę, to otrzepywał portki i szedł dalej.
Dobrze się składało też, że w miarę wiedział, co się w tej Gardzieli znajdowało, zaś jego słowa pokrywały się z doświadczeniem Claire i z wieściami na temat najnowszej topografii Gardzieli. Które to, swoją drogą, trzeba było aktualizować najlepiej raz w miesiącu, miejsce robiło co chciało, choć pewne główne trendy nadal były i raczej się utrzymywały. To była ta mała wysepka stabilności pośród morza chaosu.
— W biznesie? Nie powiedziałabym — odparła Claire na ostatnie pytanie mężczyzny.
Cóż, wielu wyprawiało się do Gardzieli po to, by napchać sobie kieszenie bezcennym cyprnaitem, jednak Claire uważała, że to przedziwne miejsce oferuje zdecydowanie więcej, niż tylko te świecące, kolorowe skałki. I chociaż wyprawy Claire do Gardzieli nie przynosiły wprost wymiernych zysków - w końcu kobieta raczej musiała włożyć wysiłek i środki w to, by się tam wybrać, zaś to co z Gardzieli przywoziła, zdecydowanie nie nadawało się na rynek - to jednak młoda panienka Ravenswood ze szczerego serca uważała, że jej wyprawy są jednymi z najbardziej intratnych, jakie można sobie wymyślić. W końcu ona przywoziła materiały i wiedzę, które potencjalnie można było przekuć w wynalazki, te zaś - pchając ludzkość na drodze rozwoju technologicznego - były przecież bezcenne.
— Chodzi mi o coś o wiele bardziej intratnego, niż tylko wydobycie cyprnaitu. Prawda, gdybym go potrzebowała, wysłałabym górników i nie fatygowała się sama. Czas jest cenny, a narażanie się bez potrzeby mi się nie uśmiecha. Ale ta wyprawa wymaga mojej obecności, bo z Gardzieli przyniesiemy coś nieskończenie cenniejszego. — W oczach Claire zabłysły te charakterystyczne ogniki szalonego naukowca. — Przywieziemy stamtąd wiedzę — powiedziała z mocą, nachylając się do Stanley'a, zaciskając dłoń w pięść.
Stanley oszczędnie uniósł brew.
— Ale bez nerwów — kontynuowała Claire, porzucając swój poważny ton i znów siadając prosto na swym stołku. — Płacę z góry, więc nie będzie tak, że jak coś pójdzie w diabły, to będziesz stratny.

Od Ezry cd. Aliana

Dwie pary szorstkich palców ujęły dwa końce sponiewieranego, trzymającego w ryzach paczkę sznurka i, zanim adresat włożył w to jakikolwiek wysiłek, węzeł z niejaką łatwością został rozplątany. Ezra Walroth pozbawił przesyłkę zbędnego papieru (co by nie mówić — najtańszego, ponieważ dostawca lubował się chodzenia po linii najmniejszego oporu i nie narażał na zbyteczne koszta), który prędko znalazł swoje miejsce w śmietniku i z dumą zaprezentował światu — trzem kotkom z kurzu i potworowi z sypialnianej szafy — pudełko pełne pozłacanych cygar. W rzeczywistości tytoń nie miał w sobie nic ze złota — ba, „pozłacany” samo w sobie zdawało się znacznym przesadzeniem — ponieważ jedyne, co w oczach biednego sprzedawcy podnosiło jego wartość, był fakt, iż towar ten był towarem eksportowanym znacznie bardziej, niżeli wszystkie dotąd — jeśli tylko dało się być eksportowanym bardziej lub mniej. W każdym razie cygara pochodziły zza morza, toteż Ezra przyglądał im się, niby matka zabrudzonemu we krwi i mazi noworodkowi. Z pokrzepiającym uśmiechem przedziurawił wieczko i rozerwał je wystarczająco, żeby umożliwić potencjalnym klientom sięganie po pożądany w Blisstown towar. Saikhatevl — jak za oceanem nań wołano — były sprzedawane w paczkach liczących dziesięć sztuk, toteż Walroth, coby nie zapłacić wielokrotności kwoty zamówienia, zmuszony był ściągnąć ich dwadzieścia, nie skazując się tym samym na straty o równowartości ceny jego prawej, zdrowszej nerki. Pozostałe dziewiętnaście przesyłek schował skrzętnie pod strzechą, przykrywszy stertę starą, zabrudzoną szmatą i pękniętą doniczką. Tym sposobem chciał zmusić potencjalnego złodzieja do dwukrotnego przemyślenia tego, czy aby na pewno zamierza ryzykować stłuczeniem doniczki z pomocą jednego chwytu.
— Nie dotykaj, Hosea — zbeształ okolicznego powsinogę, gdy ten zajrzał do niego, jak zwykł robić w każde wtorkowe, czwartkowe i piątkowe popołudnie. I środowe zresztą też. Tamten dzień był poniedziałkiem, więc odwiedzał go także poniedziałkami. Hosea był wierny jak stary pies i cuchniał równie mocno.
— Przepraszam, przepraszam. — Uniósł chude ramiona w obronnym geście, odwracając zawadiacki wzrok. — Zapomniałem o tej chorobie przenoszoną przez dotyk. Sam wiesz, tą, którą mnie zaraziłeś.
Walroth przewrócił oczami i skierował pełne troski spojrzenie ku beżowemu pudełku z kwiecistymi zdobieniami po bokach. Hosea i jego zabrudzone od błota dłonie zamierzał trzymać od cygar jak najdalej.
— Myślałeś kiedyś nad tym, jak te głupie cygara niszczą ludzi, Ezra? Ezro? Pani Walroth? — Wykrzywił zniekształconą od licznych zmarszczek twarz. Hosea był jednym z przyjaciół Ezry, którzy dowcipy o kobietach uważali za szczyt komedii, stąd też skłonność do zwracania się do Walrotha niby do pani. — Wszyscy, których znam, i którzy palą te szatańskie skręty, prędzej czy później tracą rozum, pracę, ludzkie… ludzkie wnętrze, ludzkie piękno, głębię, Ezra, głębię! Jestem przerażony tym, dokąd zmierza świat. Och, Aberam, Aberam, i na co ci to było, no na co, mój najprzystojniejszy i najserdeczniejszy przyjacielu?
— Mam gdzie mieszkać, Horsea.
— Co to za osiągnięcie, głupku?
— Najwyraźniej spore, bo ty śpisz pod kartonami.
— Materialiści! Jedyny, patrzysz i nie grzmisz! — Wyrzucił ręce w powietrze. — Wiesz, co ci powiem, moja zachęto do pobudek i suszenia kartonów po każdej ulewie? Pierdol się, tyle ci powiem! Tak, Ezra, rucham ci starą.
Ezra uniósł brew znad czytanej gazety, nie odrywając od niej wzroku. Prasa okazała się niezwykle interesująca gdzieś w połowie monologu Hosei.
— No dobrze, dobrze, w porządku, przesadziłem, nie pieprzę się z truchłem, za zimne, jak na moje. Tak czy inaczej, masz się pierdolić, ty i twoje luksusy. I cygara zza wody. Walroth! — wymamrotał Hosea w desperackiej próbie zwrócenia na siebie uwagi, tylko po to, żeby Walroth zamruczał w odpowiedzi. — Powiem ci… powiem ci tak — nie wierzę w wodę! Nie wierzę w te twoje morza, bo nigdy ich nie widziałem. Tak naprawdę sprowadzasz te cygara z… z… niech cię szlag trafi, Ezra. Opuszczam to domostwo.
W czterech ścianach sklepu z cygarami zapanowała zwyczajowa cisza, ledwo Hosea zdążył zacząć i zakończyć kolejny wywód, wystarczająco nieistotny, żeby Ezra słuchał go ledwie jednym uchem. Drzwi zamknęły się z hukiem i nie musiało minąć pięć minut, żeby otworzyły się na powrót.
— Wyjmę drzwi z nawiasów. Otwieranie ich i zamykanie pięć razy dziennie musi być męczące, Ho-... — Uniósł głowę, spodziewając się, że spojrzeniem napotka rozjuszony wzrok posiwiałego brodacza. Widząc czającego się w progu młodziaka, na dodatek wcale nie tak siwego, złożył wpół gazetę i wstał z krzesła, prostując zastałe stawy. Zacisnął usta i popatrzył na niego z niemą prośbą pośpiechu.
Chłopak nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat, a mimo to zdawał się równie speszony, co dziecko posłane do szkoły po raz pierwszy. Niepewność ustąpiła wraz z momentem zbliżenia się do lady i odtąd chłoptaś, wydawało się, że tak mocno, co sam Ezra, pragnął załatwić swoje sprawy i czym prędzej zniknąć, nie marnując czasu na uprzejmości.
Przyszedł odebrać zamówienie Leony Bellett. Syn, być może siostrzeniec albo bratanek, przeszło przez myśl Walrotha. Wspomnienie śpiewaczki rozlało się ciepłem w sercu Ezry — mimowolnie, ponieważ jedynie w jego głębi przyznawał, że Leona była jedną z nielicznych kobiet, której ośmielał się poświęcać więcej uwagi niżeli jakiejkolwiek innej, z odpowiednią dozą rezerwy, co jasne. Obrócił się więc, po omacku odszukał odłożoną specjalnie paczuszkę zawiniętą w ozdobny papier upstrzony kropkami — najładniejszy, jaki Abraham był w stanie znaleźć przy okazji przygotowywania przesyłki adresowanej do swojej siostry — i postawił na ladzie, podsuwając ją blisko do klienta. Chłopak napiął się jak struna, ale zdołał wydusić słowa podziękowania. Pospiesznie obrócił się, coby, jak Ezra się spodziewał, z niejaką ulgą wypaść na zewnątrz.
Poniedziałkowe popołudnia były naprawdę nużące, a Hosea zostawił u Walrotha swój rewolwer. Ezra nie był specjalistą od broni i nie wiedział do końca, jak ją obsługiwać, ale poradził sobie z przeładowaniem jej i wymierzeniem w przeciwległą ścianę, na metr od chłopięcej głowy. Leona Junior zatrzymał się z trwogą.
— Chłopcze, jesteś niemal równie wysoki, co ja, znalazłbyś w sobie trochę odwagi. Ten rewolwer jest starszy od ciebie i prawdopodobnie kula zmieniłaby trajektorię, ostatecznie trafiając gdzieś… — przesunął rękę o parę metrów — ...tam. Zostaw te cygara, są specjalne i nie widzi mi się, żeby ktoś poza twoją matką, ciotką, babką, kuzynką, czy kimkolwiek Bellett dla ciebie jest, rżnął mnie na kasę tak, jak robi to ona. Podejdź tu, proszę, opróżnij swoje kieszenie i wybierz sobie cokolwiek innego, co nie kosztuje mnie ani czasu, ani nerwów. Jeśli nie będziesz oponował, nie powiem twojej matce.

30.11.2021

Od Julesa CD. Claire

— No nic mi się nie stało, a wszystko to zasługa tego dzielnego człowieka.
Ilyushka zerknął na nieznajomą, jak już zdążył się przekonać – twórczynię rzekomego samolotu, którą ocalił od podzielenia losów wspomnianej machiny, następnie na nowo przybyłego nieznajomego, jak tym razem domyślał się tylko – towarzysza tej pierwszej. Dalej na trawioną przez ogień kupę metalu i z powrotem na… jak jej tam było, panienkę Carlę? Tyle się działo, że jakoś zapomniał się skupić.
— Dzielnego… — powtórzył z wolna, przez moment oddając się własnym przemyśleniom. Zmarszczył brwi, przetarł dłonią twarz.
Bo czy on by siebie samego od razu takim dzielnym nazywał? No raczej nie niekoniecznie; może szalonym albo niespełna rozumu. Ale dzielnym? Do tego wypadałoby być nieustraszonym, w sensie mieć wyjebane i nie bać się niczego. A Woronov, o ironio, z ryzyka na co dzień się utrzymujący, podczas tej całej bohaterskiej akcji nieustraszony wcale nie był. Ba, powiedzieć, że porty miał ze strachu obsrane, to jakby jeszcze lekko podkoloryzować! Ale skoro Clara sama go tak pewnie i pochlebnie oceniła, to czy był jakiś sens ją z tego błędnego przekonania wyciągać? Koniec końców, wcale nie było co się dziewczęciu dziwić. Ocalała z wypadku? Ocalała. Miała prawo widzieć go bohaterem.
— Nawet płaszcz postradał, żeby mnie ratować, widzisz, Chester? Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie, może czasem się trochę uśmiechają.
Chester pokiwał głową, zbyt skupiony na próbie unormowania oddechu, żeby jakikolwiek dźwięk poza ciężkim sapaniem z siebie wydać. Jedyne co, to zdobył się jeszcze na wykonanie gestu niby to pozdrowienia, niby podziękowania (ciężko było stwierdzić jednoznacznie) w kierunku rudowłosego jegomościa z opaską na oku, tym samym skutecznie sprowadzając go z powrotem na ziemię.
— Tak, tak. Dzielny i dobry. To cały ja. — Woronov wyszczerzył ząbki w szerokim uśmiechu i podparł się pod boki, coby na bardziej pewnego wyglądać; pewnością wręcz tryskać, być tak nieustraszonym, jakim go odebrano. Uratował? Uratował. No to zasłużył przez tę krótką chwilę bohaterem być.
Nawet jeśli na co dzień ostatnie co, to by siebie samego dobrym człowiekiem nazwał. Nie te czasy, nie te czasy. Może kiedyś, z dwadzieścia lat do tyłu.
— Jestem Henrietta Ravenswood, ale proszę mówić mi Claire. Dziękuję – gdyby nie pan, byłabym już skwarką.
Czyli jednak Claire. Nie Carla, nie Clara. Claire. No, ale przynajmniej był blisko.
— Jules Smith. — wyciągnął rękę, niespecjalnie przejęty dłonią ubabraną od, jak znów pozwolił sobie w myślach strzelić – niczego innego jak smaru. Co mu tam za różnica, w gorszym stanie po tej całej akcji ratunkowej to już chyba być nie mógł. Płaszcz mu spłonął, koszula do wyrzucenia, buty ździebko jakby przypalone od włażenia między płomienie, jeno gacie względnie do użytku. Chyba. — To ja dziękować powinienem, za to, że udało ci się wymanewrować tym bydlęciem na tyle, żeby nie wlecieć prosto we mnie. — odruchowo i bardzo nieprzychylnie zerknął w kierunku samolotu. — Inaczej z ciebie byłaby skwarka, a ze mnie skwarkowy krowi placek. — ocenił, krzywiąc się na samą myśl. Nie uśmiechało mu się zostawać zmiażdżonym przez ogromne, metalowe ptaszysko, czy jak to tam jeszcze inaczej Carla nazywała. Clara. Claire.
Szlag by to jasny trafił. Tak to już jest, kiedy samemu ma się imion z jakieś dziesięć (oficjalnie), a może to nawet koło piętnastu (nieoficjalnie) – pozostałe imiona jakoś tak same wtedy z głowy uciekają.
— Pana chyba też trochę poturbowało to wszystko… No dużo tak teraz nie mogę zaoferować, ale tam dalej mam swój warsztat, to chociaż by pan sobie usiadł. Mamy coś na ząb, coś na suche gardło i na nadto czyste płuca.
Szara tęczówka podążyła wzrokiem za rączką, która wskazała określony kierunek; ten sam, w którego stronę zmierzać był zmuszony tak czy siak. Czyli nie dość, że się towarzystwa dorobił, to jeszcze będzie miał gdzie odsapnąć chwilę, zanim wydostanie się z tego cholernego miasta. Świetnie, wspaniale. Zajebiście.
— Wiecie panienko, namówiliście mnie już samą obietnicą posadzenia na czymś tyłka, bo błądzę po tej pierdolonej pustyni już z dobre… — zastanowił się na moment, ale nic, czego już do tej pory by już nie wiedział, wywnioskować nie zdołał. — Sam nie wiem, ale sądząc po pozycji słońca to w pizdu i jeszcze dłużej. 
Zmarszczył czoło, założył dłoń za kark (tę drugą, czystą), rozmasował gdzieś w okolicy szyi, ale zaraz syknął cichutko z bólu i wyprostował rękę naprędce. Skóra zapiekła siarczyście, zapomniana rana na ramieniu żywo przypomniała o sobie, Jules przeklął nieładnie pod nosem. Westchnął ciężko, rozerwał materiał już i tak niezdatnej do niczego koszuli u samego końca, coby założyć sobie prowizoryczny opatrunek. Doktór z niego nie był, faktycznie, ale poradzić to on sobie w takich sytuacjach potrafił.

28.11.2021

Od Stanleya, CD. Claire

W ogóle mu się to nie spodobało. Stanley niezbyt się z kobietami lubił, oczywiście, szanując je dogłębnie jako istoty boże, które wymagały szczególnej opieki płci silniejszej od nich. Baby to powinny według niego w kuchni siedzieć, nie zawracać sobie głowy sprawami ważniejszymi niż domowe sprawunki i ewentualnie organizowanie rodzinnego budżetu, ale to mężczyzna powinien przynosić wypłatę na stół. Dbać o prawidłowe stosunki z sąsiadami. Konsultować wszystko i wszystkich, w razie czego sięgając po naprawdę okropne środki zaradcze, byle tylko utrzymać swoją kochaną familię nad powierzchnią wody. W żadnym wypadku nie powinien wyganiać jednak swojej kobity poza domowe gospodarstwo, bo doskonale wiedział, że baba poza płotem, to się najwyżej kurwić zarobkowo może. Ewentualnie jeszcze sprzątać czy gotować komuś, ale te dwie pozostałe rzeczy wiązał z pierwszą z wymienionych, bo co komu po czystej podłodze czy tylko dobrym obiedzie, jak się krząta naprędce i uwija niby taka łania na widoku myśliwego. Były co prawda jeszcze teraz te dziwne nauczycielki, które miały robić to samo, co mężczyźni, ale Stanley doskonale wiedział, że jeżeli robi się tę samą robotę, ale dostaje za nią cztery razy mniejszą wypłatę, to to jest gówno, nie umowa. 

A tu chucherko sobie wzięło i organizuje wyprawę do Gardzieli, w sam środek największego gówna i balastu, jaki matka natura była w stanie z siebie wypluć w dozgonnych obrzydzeniu dla gatunku ludzkiego. No, no. Nie był jakoś pod wrażeniem, ale przed potencjalnym szefem musiał grać, byle tylko dostać fuchę, w końcu uważał siebie samego za profesjonalistę. Uścisnął dłoń kobiety i skinął jej dodatkowo na powitanie głową, zanim klapnął tyłkiem na wskazany przez nią stołek.

— Zajmowałem się w młodości konwojowaniem, trochę robót było tu i tam. Do Gardzieli starałem się zapuszczać, jak była jakaś fucha przy okazji, bo samemu w piekło to pakować się szkoda. — Wzruszył ramionami, ale mówił zgodnie z prawdą. 

— Można uznać, że na tym etapie znam się na tyle, żeby robić i za przewodnika. Wiadomo, że to szlajstwo zmienia się i co pora roku, to inne szaleństwo, ale będąc tam regularnie można zauważyć kilka skłonności. — Tutaj urwał na chwilę, widząc nagłe zainteresowanie w oczach kobiety. 

— Jakich na przykład?

— Ano, jak się wejdzie od strony północy, to zawsze roi się tam od robactwa, bo jakieś gówno paruje w tamtejszych okolicach i je ściąga. Chociaż może to kwestia gazu? Cuchnie niemożebnie, wdychać się nie da, to z chłopami do tej pory zakrywaliśmy twarze chustami i poganialiśmy szkapy, byle szybciej truchtały. Z wozami zawsze problem był. — Zastanowił się przez moment, próbując sobie przypomnieć więcej szczegółów z dawnych misji. — No, chyba tam głównie chodziło o puszczenie ich bokiem? Tunele były, ale paskudne, tak, że szkoda gadać, bo przypadkiem jak się na ten cyprnait wdepło, to mogiła, a koniom podkowy wtedy nawet leciały.

Moment przesiedzieli w ciszy, wyraźnie zastanawiając się i przetrawiając słowa mężczyzny. On próbował przypomnieć sobie kolejne informacje, ale w miarę stonowane, na tyle, żeby jaśnie panienki zbytnio nie przestraszyć i od rozpoczęcia wyprawy nie odstraszyć. Zakładał, że Claire musiała oceniać go w swojej głowie, ale nawet nie próbował wchodzić z butami do kobiecych myśli i logiki, bo pewnie nic sensownego by z tego nie wyciągnął.

— A panienka to konkretnie jakoś w biznesie plany ma? Gardziela trochę leciwa jest, a jak chce się wydobywać cyprnait, to styknie górników posłać. 

Od Stanleya, CD. Oriona

Wjechali do miasta, zatrzymując się w jednym z pobliskim moteli. Nie było to najlepsze miejsce w zestawie, ale pozwalało mieć dach nad głową przez kilka nocy, nie kosztowało fortuny, a przy tym miał pewność, że jak zostawi w nim dzieciaki, to usłużna matrona po jego powrocie radośnie poinformuje go, czy i które z bliźniąt wbrew jego zaleceniom wypełzło w nocy z kryjówki. Od razu rozdzielił zadania, każąc Billy`emu pomóc w rozładunku wozu, a Stellę posłał dogadać wszystko z właścicielką noclegowni, co by dwa pokoje wynajęła. Ostatnimi czasy szczególnie tego już pilnował, co by spali osobno, chociaż pierwszą rozdzieloną nockę przed rokiem spędził pod drzwiami pokoju Stelli z dubeltówką, gdy odkrył, że zakradła się wcześniej do stodoły z miejscowym chłopakiem. Przetrącił mu odrobinę kości, tak żeby pamiętał, że Cosberskie panny się szanują i je szanować zresztą też trzeba.

Zameldowali się w pokojach, co mieli do zostawienia, to zostawili i poszli na łowy. Stan lubił najważniejsze sprawunki skończyć już pierwszego dnia, żeby w dowolnym momencie móc iść w diabły, gdyby zaszła taka potrzeba. Instynkt zachowania sobie szansy ucieczki działał cuda, gdy nagle pokłócił się z kimś w barze i potrzebował zawinąć się w te pędy. Sprzedali za to skóry, zrobili nieco zapasów, zamówili trochę materiałów i podowiadywał się o tym, co w trawie piszczy. Dzieciarnię zostawił samej sobie, dając im nieco grosza na spożytkowanie, byle tylko nie zachlali się w dwie dupy. 

Zdążył pożartować ze sklepikarzem o tym, że prędzej obaj wygrają nadchodzący wyścig, niż znajdzie się w Saint Thomas szeryf, który przetrwa dłużej niż kilka miesięcy. Niby nie była to póki co, aż tak wielka sprawa, ale znikający znikąd stróżowie prawa stawali się powoli potęgującym śmieszność sytuacji żartem. W oczach Stana coraz mniej ludzi przejmowało się losem pojedynczego, zagubionego człowieka, a bardziej upodobało sobie historie o duchu oryginalnego szeryfa, który po śmierci w strzelaninie nie był w stanie znieść faktu, że ktoś mógłby go na jego stanowisku zastąpić. Bajdy i banialuki dla dzieci, ale brak postępów w śledztwach skłaniał do mnożenia scenariuszy nie z tej ziemi. 

No i w końcu wylądował w miejscu, w którym liczył, że się znajdzie od początku tej wędrówki, w zamtuzie Loretty Randall. Burdel jak burdel, niezbyt obchodził go wystrój, alkohole czy twardość materaca, a raczej jakość samego asortymentu. A to, trzeba było kobicie przyznać, akurat pani Randall zawsze miała oko do łapania odpowiednich sztuk kurew, które nadawały się do tej roboty. Zagadnął wobec tego do osoby, która wydawała się na ten moment zarządzać całym przedsiębiorstwem, dopytując się o potencjalne sztuki.

— Macie może elfa albo innego nie ludzia, byle nie krasnoluda, he? — zagadnął.

Od Ogaty CD. Vasi [+18]

    TW: Kazirodztwo

    Ogata wiele razy się całował. Nie było to dla niego nic nowego czy coś wielkiego, a jednak gdy Vasily przestawał paplać i zajmował się ich ustami, jego umysł zaczynał płatać mu figle. Sprawiał, że wyobrażał sobie co innego. Miał wrażenie, że za chwilę posmakuje strużki krwi, która tak nieustannie spływała z czoła. 

    Z nim, to on prowadził ich obu. Młody, niedoświadczony chłopak od flagi, który tak dzielnie i chętnie, jednocześnie tak nieśmiało i niewinnie, podążał za krokami swojego starszego brata, który uczył go rzeczy, których nie powinien. Ogata chciał jedynie go wtedy wykorzystać, ale nie mógł zignorować, że to Yuusaku pierwszy pochylił się nad nim i pogłaskał go drżącą, dużą i gładką dłonią, po policzku. Zabrał mu oddech tym gestem czułości. Sprawił, że to wszystko się zaczęło. Smakował wtedy jak sake, które było powodem jego chwilowej odwagi, która szybko zniknęła – tak samo jak jego twarz blisko tej Ogaty, gdyby nie chwycił go za ramię, zatrzymując tym samym. 

    A potem…

27.11.2021

Od Ruby cd. Dennis

Ruby poczuła ulgę słysząc, że z krowami Dennis jest w porządku. A przynajmniej na razie jest w porządku, bo wiadomo - jeśli sytuacja była w miarę dobra i stabilna, stanowiło to świetny moment, by już po chwili zrobiła się zła i niestabilna. Życie tyle razy już wycięło Ruby podobny numer, że ranczerka w momentach, kiedy szło za dobrze, skupiała się raczej na tym, by wyciągnąć z nich jak najwięcej i - być gotową, gdy nadejdzie gorszy czas.
Niestety - nie pamiętała imion krów, które sprzedawała ludziom, szczególnie gdy od transakcji minęło już nieco czasu, jednak skinęła głową na słowa Dennis, nie chcąc czynić dziewczynie przykrości. Takie były uroki prowadzenia rancza z pastwiskami za horyzont, że choć człowiek cenił swoje krowy, stada, to jednak nie był w stanie pamiętać dokładnie wszystkiego. Krów było już po prostu zbyt wiele. Ruby postanowiła jednak zapamiętać imię Różyczki, chociażby na teraz.
Uśmiechnęła się lekko na następne słowa Dennis. Zaskoczenie dziewczyny tym, że nie każdy był dobry i czasem zdarzali się i tacy, którzy nie tylko chcieli czyjejś krzywdy ale i aktywnie starali się ją wyrządzić, nie tylko wyglądało autentycznie. Ono po prostu takie było. Szczere i wypływające z głębi serca. Ranczerka pomyślała, że świat byłby o wiele piękniejszym miejscem, gdyby więcej osób było takich, jak Dennis. O zawsze czystych intencjach i szczerej duszy - takich, którzy nie widzieli zawsze w drugiej osobie wroga lub potencjalnej ofiary. Ruby doszła do wniosku, że właściwie to jej samej brakuje takiego podejścia, które przecież kiedyś miała, a które chyba już bezpowrotnie utraciła.
— Masz rację, nie zamierzam siedzieć i tylko bezproduktywnie czekać — powiedziała, w jej spojrzeniu pojawiła się jakaś twardość, stanowczość. — Coś mi mówi, że szeryf sobie z tym nie poradzi. I nie jest to tylko kobieca intuicja. Wcześniej zdarzały się różne problemy, teoretycznie to wymiar sprawiedliwości wraz z naszymi stróżami porządku miał sobie z nim poradzić, jednak jak wyszło, tak wyszło. — Urwała, westchnęła.
Nie chciała opowiadać Dennis, że w tamtym roku, dawno temu, kiedy po okolicy grasował podpalacz, szeryf też zwołał podobną naradę. Na nią akurat poszedł wtedy Richard, ale jego wnioski były podobne - że szeryf sobie nie poradzi. I miał rację - z dymem poszło jeszcze parę budynków, ludzie coraz bardziej się burzyli. Nie chodziło tylko o straty, pożary przyniosły ofiary, a w twardym, pozbawionym krzty miłosierdzia świecie, utrata całego majątku czasem wyznaczała los gorszy od śmierci.
Ale w pewnym momencie podpalenia cudownie ustały, nastroje w mieście z niewyjaśnionej przyczyny się poprawiły. Szeryf nadal szukał podpalacza, nadal rozsyłał listy gończe, jednak temat przycichł, nikt go nie poruszał. Aż w końcu szeryf znalazł podpalacza - a raczej to, co z niego zostało, po tych miesiącach, które jego zwłoki spędziły wciśnięte w jakiś załom skalny na prerii. Niby miało to wyglądać na wypadek, ale te parę ran postrzałowych temu przeczyło. Szeryf coś tam niby dalej szukał - tym razem mordercy podpalacza - ale jakoś świadków nie było, nikt nic nie widział, znalezione kule nie miały w sobie nic charakterystycznego, i cała sprawa rozeszła się po kościach.
— Na pewno zaczęłabym od sprawdzenia, u kogo dokładnie padło ile krów. Potem sprawdziłabym, czy te farmy są blisko siebie, czy raczej daleko. I czy coś łączy ich właścicieli. Może komuś się narazili, może stoi za tym coś innego — zaczęła myśleć na głos. — Wiesz, to nie jest tak, że ty nie jesteś w stanie nic zrobić, że nie nadajesz się do takich spraw. Nie każdy konflikt i problem rozwiązuje się z bronią w ręku. Albo zaciśniętą pięścią — Ruby posłała jej uśmiech. — Myślę, że dobrze byłoby sprawdzić, gdzie konkretnie mamy źródła owej „zarazy" o której mówił szeryf. Ty jesteś pogodną osobą, z każdym znajdujesz wspólny język. Mogłabyś popytać i sprawdzić, komu faktycznie padły krowy, a kto tylko narzeka.

Od Nathaniela CD. Stanleya

Słuchając tego narzekania, powoli łapał z jaką osobą ma do czynienia. Nieco starawy facet bez żony i miłości, wdzięczny w niewdzięczny sposób. I prawda, obraza o matce nieco ubodła w słabe miejsce młodego chłopaka, jednak ton w jakim słowa uciekły z ust pacjenta mało go nie rozbawił, ba! Parsknął lekko, czując narastający w nim śmiech, którego tak dawno świat nie słyszał. Trzeba było przyznać, że ten dziadyga miał w sobie coś, co sprawiało, że jego narzekanie bawiło Nathaniela niemiłosiernie. A wiele osób już w swoim życiu spotkał.
— Gdzie z tym chudymi nogami w Gęstwinę się pchasz, baranie, chyba na własne niedoczekanie. — Oczywiście medyk spodziewał się kąśliwych uwag na temat swojego wyglądu. Często się z nimi spotykał. 
Niski, z wyglądu słaby fizycznie (bo mentalnie był całkiem stabilny), blady. Nic dziwnego, że pierwszą myślą jest albo łatwy cel, albo słaby człowiek. No cóż. Może na słabego wyglądał, ale bardzo niemrawy nie był. Lata szycia, noszenia pacjentów, jazda konna, to wszystko trenuje mięśnie w zaskakująco niespodziewanym stopniu. Chociaż pewnie tego człowieka, nawet zranionego, by nie pokonał. Bądźmy szczerzy, był lekarzem nie wojownikiem czy traperem. Najszybciej poza swoim zawodem trafiłby najwyżej do cyrku . 
— Niedźwiedzie, jak większość tego gówna tutaj. Jakiś debil musiał podrzucić cyprnait na jego niedoczekanie i jak zwykle gówno rozeszło się po okolicy. Trzy pary oczu to chuj, pewnie gdzieś tam latają bestie z ośmioma łapami. — Nathaniel zatrzymał się w połowie ruchu. Jego palce zanurzone w krótkiej, ale miękkiej sierści swojego wierzchowca zastygły. 
Milion myśli pojawiło się w głowie blondyna, kiedy myślał nad odpowiednią reakcją. Z jednej strony było to doskonałe wytłumaczenie tego przedziwnego lisa, którego na szczęście minęli bez starcia. Z drugiej zaś, co ten zdradziecki materiał robił w gęstwinie i kim mógł być baran, który przytargał coś tak zabójczego w te strony. No i jaki był jego motyw, o ile ten ktoś jeszcze żył. Nat przymknął błękitne oczy na chwilę. Trzecie uczucie. Prócz zrozumienia i przestrachu, nadeszła do jego serca ciekawość. Prawda, słyszał o tym niesamowitym kamieniu, o tym zielonym kolorku, jednak czy kiedykolwiek widział go na własne oczy? No nie. Dlatego w nieco zbytnio energicznym ruchu przysiadł sobie przed mężczyzną.
— Cyprnait? — spytał ciekawsko. Bądźmy szczerzy ze sobą. Był młody i zainteresowany rzuceniem okiem na ten skarb Krainy. Co prawda nigdy nie marzył o żadnej zawieszce z tego kamienia, gdyż zagrożenia z tym związane były nazbyt przerażające, a on nie zamierzał ukrywać, że zwyczajnie się ich boi.
— Znaczy, tak mi się chyba wydaje. — Nieznajomy podrapał się po głowie. — A ty kiego taki interesowny, he?
— Nigdy nie widziałem tego cholerstwa. Może stąd moja ciekawość — mruknął w odpowiedzi, jakby tłumacząc też to samemu sobie. — W dodatku, jeśli to rzeczywiście jest to, Gęstwina szybko stanie się miejscem niebezpiecznym nawet dla doświadczonych traperów, więc myśląc ekonomicznie, wiele osób straci pracę lub życie — mruknął, wstając. — Pozwól, że zostawię cię na chwilę i pójdę po jakiś opał. Młoda, zerkaj na niego. — Nie zwrócił się do pacjenta, a do klaczy, która zatrzęsła grzywą w jakby niemym zrozumieniu. Nat w sumie nie wiedział, jak wiele jego przyjaciółka rozumiała z tego co do niej mówił i na ile była w stanie inteligentnie na to „odpowiedzieć”.
Chwilę go tylko nie było, a kiedy wrócił na szczęście zastał tego człowieka tam, gdzie go zostawił. Nie był pewny czy to z powodu zadanego mu bólu, czy jakiego innego powodu, ale odrobinę mu ulżyło. Nat idioto. Przestań się tak szybko przywiązywać do nieznajomych, których nie znasz nawet z imienia! Powarczał sam na siebie w głowie, sprawnie rozpalając ogień. Potem przysiadł sobie na ziemi obok kamrata.
—… Czego?— ten tylko warknął, widząc jak Nat mierzy go wzrokiem.
— Nic, nic. Po prostu martwi mnie nadal ten cyprnait. Ile zwierząt musi… — zatrzymał się w pół słowa słysząc w dalekim echu głośne zawodzenie, jakby coś zarzynano żywcem — cierpieć z jego powodu.
Głos mało nie ugrzązł mu w gardle, a jego stanowczo za dobre serce ścisnęło się w delikatnym żalu. Kto robi tak potworne rzeczy w takiej głuszy? Kto zgubił coś tak ohydnego pośród lasów? Kto zatruwa zwierzęta? Jaki jest jego motyw? Co dokładnie się stało? Tyle pytań. Żadnej odpowiedzi. Nathaniel w nagłym milczeniu wbił oczy w daleką ciemność lasu.
— Planujesz coś z tym… zrobić? — Zerknął na nieznajomego u swojego boku.

<Stanley?>

26.11.2021

Od Julesa CD. Odette

― Przestańcie o mnie rozmawiać, jakby mnie tu nie było, do kurwy nędzy.
Zerknął na Odette, na Donara i znów na Odette; ta wzburzeniem czerwonego oczyska również przeskakiwała groźnie z jednej twarzy na drugą i tylko jeden, jedyny Donar spośród całej trójki w tej milczącej zabawie zdawał być się graczem zdecydowanym, bo w taki sposób na Warren patrzył, że ciężko było już to nazwać niepozornym zerkaniem. To znaczy – gapił się po prostu. Błękitne gały szeroko otwarte, szczęka prawie na ziemi, gęba purpurowa, jakby się mu głupio i wstyd zrobiło. Odjęło chłopu mowę, no zamilkł.
Więc Ilyushka stwierdził, że on również sobie pomilczy. I nie pożałował. Parsknął pod nosem, zaśmiał się krótko i nisko, uśmiechnął złośliwie i dziecinnie. Ruda, gęsta brew powędrowała wysoko do góry, oznajmiając przyjęcie wyzwania.
― Wiesz co, Donar... jakoś nie chce mi się wierzyć w profesjonalizm tej twojej godnej kandydatki, przyjacielu. ― wbrew zmiany adresata, szara tęczówka wciąż uparcie, zaczepnie wpatrywała się w twarz Odette. ― I mógłbym się założyć, że jest nierozsądniejsza.
Przyjaciel odburknął coś niewyraźnie i ostatecznie nie odpowiedział, spojrzał na niego spod ukosa, twarz przybrała gburowatego wyrazu. Woronov wywrócił teatralnie oczami. Okiem.
― No co? Do niej z pretensjami, nie do mnie. Sama zaczęła. ― odpyskował nieładnie, wzruszył niewinnie ramionami, tak jakby zupełnie nic do zarzucenia sobie nie miał. Bo nie miał, tak? To nie on ustalił zasady gry, on tylko je przejął. A Warren… och, Warren zagrała bardzo nieczysto. I jak na kogoś, kto na ogół umiejętności nieczystej gry ceni sobie bardzo, wyjątkowo to się Julesowi nie spodobało.
Nieprzypadkowo przypomniawszy sobie o swoim majstersztyku, zajrzał ciekawsko do bulgoczącego gara. Zmarszczył brwi. Coś mu tutaj śmierdziało i nie była to wcale wątpliwej jakości potrawka; do smrodu spalenizny zdążył się już akurat całkiem dobrze przyzwyczaić. A tutaj o coś więcej chodziło. Czyżby dziewczę było dla Donara kimś ważnym, skoro wolał dla niej dalej palić buraka, zamiast pożartować sobie ze starym, dobrym znajomym od gorzały i przekrętów stulecia?, pomyślał w końcu i na samą myśl skrzywił się odruchowo. Jakoś niespecjalnie uśmiechała mu się taka możliwość. Im mniej powiązań, tym lepiej. O przywiązaniach nie wspominając.
Zupie, tymczasowej powierniczce wszystkich jego poufnych przemyśleń, widocznie nie uśmiechnął się z kolei komentarz Igora na jej temat. Wywar zasyczał niebezpiecznie, raz jeden i drugi, wypluł z osmolonego gara kilka wrzących kropel rzekomej zupy. Zadumany Ilyushka ledwo zdążył uchylić się w porę, zanim w wyniku tego nieszczęśliwego wypadku ucierpiała jego twarz i oko. Zaklął głośno, wyprostował się do pionu, odstąpił na całkiem sporawy krok, przetarł dłonią twarz. Jego jedyne, psia jego mać, sprawne oko.
― I jeszcze przedstawiasz się fałszywym imieniem.
― Jak my wszyscy, córeczko.
Och. To by bardzo wiele wyjaśniało.
― Nie jestem twoją córką, Donar.
A to już niekonieczne.
Ilya zaczął się gubić. Więc stwierdził, że najlepszym pomysłem będzie wtrącenie się w środek zmierzającej w ckliwym kierunku rozmowy, żeby odzyskać inicjatywę i gubić się przestać. Miał bardzo mało czasu, potrzebował kogoś do zastępstwa Nadii na teraz i już, a sprawa zaczęła się komplikować. Wypadało działać szybko.
― Atrakcyjnie… śmierdzi.
Uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej roboty. Zaskakująco dumny jak na kogoś, kto właśnie otrzymał tak bardzo wątpliwej jakości komplement. Ale Ilyushce naprawdę więcej do szczęścia nie było trzeba – nim się jeszcze Odette zdążyła zastanowić nad wyrokiem, jaki właśnie na siebie skazała, nim doszła do wniosku, że w ślad za Donarem warto byłoby podziękować i odpuścić sobie ryzykownych przedsięwzięć, już sięgał po miski. Nieprzejęty wcześniejszym zagrożeniem utraty oka, jakby zupełnie o nim zapomniał, zaczął nakładać. Odette, sobie samemu. Nieprzejęty również zapewnieniami, że Donar "jakoś specjalnie głodny nie jest", jemu nałożył także. Nie wierzył staremu bykowi. On zawsze głodny był.
Pierwsza miska wylądowała w dłoniach Odette, dwie kolejne – na skrzynce obok donarowego stołka, gdzie spoczywał również nagrzany od słońca kufel piwa, srebrna papierośnica w towarzystwie paczki zapałek, żółta, gumowa kaczka oraz kilka miedziaków.
Odette zaryzykowała pierwsza. I pożałowała. Miska wylądowała na suchej ziemi, rozbryzgując rozwodnioną ciecz dookoła, kandydatka – chyba zaczęła się krztusić, a na pewno głośno i nieładnie przy tym przeklinać.
O dziwo, albo nie dziwo wcale, Ilyushka wobec tego zatrważającego widoku pozostał jakoś spokojnie, podejrzanie niewzruszony. Przygarnął sobie pierwszą lepszą skrzynię, jaka się pod szarą tęczówkę napatoczyła, klapnął sobie (zasłużenie) i jak gdyby nigdy nic, sięgnął po papierośnicę i zapałki.
― I mówisz mi, że przywiozłeś mi tutaj dziewczynę, którą traktujesz jak własną córkę? ― zapytał wprost, jak to Woronov miał już w zwyczaju, kiedy konkretnych odpowiedzi potrzebował. Skrzywił się nieprzyjemnie, odpalił papierosa. ― Czy ciebie do reszty pojebało? ― dodał zaraz, jakby od niechcenia zerkając na kurduplowatą białowłosą, która widocznie przechodziła właśnie bardzo ciężki okres. ― Może warto przepić? Mamy piwo. Ciepłe, ale lepsze to niż nic! ― zaoferował z humorem.
Zupa w dwóch pozostałych miskach niewzruszenie stała i nagrzewała się na słońcu.