Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

31.08.2021

Under the jasmine I shall die

relacje
historie
LAT 44 / SPRZEDAWCA CYGAR W BLISSTOWN
Abraham Ezra Walroth
1816
1832
1843
1846
Patrzysz na niego gorejącym spojrzeniem załzawionych oczu, a on zdaje się ślepy. Wznosisz okrzyki, błagając o zbawienie, o łaskę i o litość, i o miłosierdzie, on — niby głuchy. Drżysz, jak mantrę powtarzając modlitwę, która latami łatała szczeliny zabiedzonego serca, jednak gdzieś między wierszami pojmujesz, że twojego Pana pozbawiono także języka. Odcięto mu dłonie, odcięto ramiona, stopy i uda. Niczym spłoszone zwierzę robisz krok do tyłu, ale nie napotykasz oporu — ziejąca pustka wypełnia przestrzeń za tobą, chociaż obiecywał, że będzie tam, ilekroć poddasz wartość żywota w wątpliwość. Przyciskasz do piersi zmarznięte palce. Oddech nie uczyniłby ich jakkolwiek bardziej sprawnymi, nie masz zresztą czasu, recytując: Najwyższy, zmiłuj się nad zagubionymi. Miłosierny, spójrz na swoje dzieło i oszczędź nas, kiedy przyjdzie pora. Bezsilne Amen opuszcza twoje dziecięce, spękane usta. Zanim na nowo zabierasz się za pacierz, niebo dogasa. Ze zmęczonych płuc wydobywasz resztki strzępionego oddechu i nie po raz pierwszy tej nocy czujesz pełen pożałowania wzrok przechodniów poubieranych w grube kaftany i skórzane rękawice.
Stwórco. Twój szept przecina chłód styczniowej nocy roku pańskiego 1816. Przyduszony, bezwolny, na wpół zdławiony głos dziecka stanął naprzeciw skowytu kłującej w policzki mroźnej zawiei. Zaciśnięta na dziecięcym biodrze dłoń zdawała się martwa, sina, niby truchło wydobyte z mogiły. Dziecko zadziera głowę ku chmurom, w oczekiwaniu na przebłysk, który napełni je nową nadzieją. Boi się pochylić nad licem matki, coby sprawdzić, czy wciąż oddycha, ponieważ w głębi serca, choć odpiera od siebie tę bestialską myśl, wie, że ten styczniowy wieczór uczynił je sierotą.
Panie Wszechrzeczy, łaski niepełny.
Dla formalności, przepiękna kp autorstwa Dead Soul, Ezra autorstwa NikiVaszi, autor klikajki numer jeden to Barthelemy Aupetit, drugiej z kolei Paul Mazerol, tytuł posta fragmentem „I Lost Something in the Hills” Sibylle Baier. Historie u Ezry pojawią się w miarę upływu czasu, więc póki co link prowadzi do etykiety, ale zachęcam do śledzenia, gdyby naszła mnie ochota na Walrothowe refleksje. Ezra nie gryzie, nie strzela, nie morduje, sprzedaje za to cygara i gapi się bezczelnie, dlatego zapraszam do wątkowania — nie będziemy narzekać na pojawienie się Mistrza Gry.

29.08.2021

Od Ruby cd. Odetty

Szesnastoletnia Cynthia rozumiała, dlaczego matka nie pozwala im wszystkim opuszczać domu po zmroku. Była już prawie dorosła, świetnie jeździła konno, dobrze radziła sobie z lassem, strzelbą i rewolwerem. Odpowiedzialna i rozważna, była pomocą na ranczu. Ale wiedziała też, że tym razem to nie przelewki i że nie ma dla niej miejsca w grupach pilnujących stad nocą. Dlatego wieczorami przesiadywała w domu, wynajdywała sobie coraz to nowe zajęcia i niemal można było odnieść wrażenie, że to wszystko było zaplanowane. Że Cynthia w końcu znalazła czas na szydełkowanie, którym od tak dawna chciała się zająć.
Czternastoletnie Mary i Elisabeth też rozumiały konieczność pozostania w domu. Ale one były młodsze, bardziej roztrzepane i nudziły je te ciche i spokojne wieczory. Ruby widziała wyraźnie w ich oczach, gdy chciały gdzieś pojeździć albo postrzelać sobie z wiatrówki. Mówiły „Tak, mamo", siedziały w pokojach, ale częściej kłóciły się między sobą i grymasiły o drobnostki.
Jedenastoletnia Katherine stanowiła największe utrapienie. Dojrzała ponad swój wiek, mogłaby być oparciem i przykładem, ona jednak obrała inną taktykę. Tylko własne dziecko jest w stanie w kilku słowach zranić do żywego i sprawić, że to jedno zdanie będzie śnić się po nocach.
— To by tak nie wyglądało, gdyby tata żył — powiedziała wtedy do Ruby, patrząc na nią oczami Richarda.
Mary i Liz naskoczyły na siostrę, Cynthia w milczeniu skończyła jedzenie i zniknęła. Ruby próbowała przywołać córki do porządku, ale najmłodsza, Sarah, i tak się rozpłakała.
Sześcioletnia Sarah była przerażona sytuacją na ranczu. Nie wychodziła nigdzie, pozwalała się wyprowadzić tylko po obejściu i przydomowym ogródku. Nie podchodziła do krów, bo jeszcze wendigo pomyli ją z krową i pożre. Nie podchodziła do kowbojów, bo jeszcze wendigo się na nią obrazi i ją pożre. Matka Ruby naopowiadała jej widać za dużo bajek na dobranoc (i to takich strasznych), te jednak zamiast uczynić ją odważniejszą, jak to było w przypadku Ruby, odniosły skutek odwrotny do zamierzonego.
Kobieta martwiła się też o swojego ojca. Starszy mężczyzna z uporem odmawiał zmiany stanowiska, gdy Ruby wyszła za Richarda i pozostał po prostu zwykłym kowbojem. Co prawda starszym i bardziej doświadczonym, szanowanym przez resztę pracowników, ale nigdy nie chciał nawet słyszeć o żadnych przywilejach z tytułu bycia ojcem właścicielki rancza.
— Nie jestem taki stary, żebym już kości przy kominku tylko grzał. A i mam swój honor, dzieciaku — mówił zawsze, gdy Ruby usiłowała wymóc na nim zmianę decyzji.
Dobro rancza stało u ojca Ruby na pierwszym miejscu i starszy mężczyzna zawsze rwał się pierwszy, by tropić przeklęte bydle mordujące krowy. Ofiar w ludziach jeszcze nie było, odpukać, jednak Ruby wolała dmuchać na zimne i gdy tylko mogła, wolała wysyłać ojca w inne miejsce rancza, wynajdywać mu inne zadania. Stary kowboj przejrzał ją oczywiście od razu.
Parę osób odpowiedziało na ogłoszenie. Pierwszy był jakiś młody gość z dwudniowym zarostem, wyglądający jak typowy bohater tych wszystkich opowieści o dzielnych kowbojach, które nijak się mają do rzeczywistości. Ruby od razu wiedziała, że nie ma co pokładać w nim jakichś większych nadziei, ale nie mogła odesłać go z kwitkiem na wstępie. Ludzie przestaliby się zgłaszać, ktoś pewnie podniósłby głos, że McConnell woda sodowa uderzyła do głowy i kręci nosem nad każdym, kto chce jej pomóc. Cóż, już dawno przywykła do tego, że ludzie plotą co im ślina na język przyniesie, a każdy jej ruch i każde jej działanie jest interpretowane w najprzedziwniejszy sposób.
Kowboj z opowieści zmył się pierwszej nocy. Zeżarł obiad za trzech (bądź co bądź, Ruby była dobrą gospodynią i nie zamierzała pędzić człowieka do roboty o pustym żołądku), a następnie zwrócił wszystko jak tylko zobaczył truchło krowy. Nie, właściwie to zmył się tego samego wieczora - wziął tylko gorącą kąpiel w balii, z mokrymi włosami poszedł zobaczyć jak się ma jego koń, i tyle go widzieli. Ruby machnęła tylko na niego ręką. Zapobiegliwie przykazała swoim ludziom, by mieli oko na „kowbojątko”, gdyby miało się okazać, że ma zbyt lepkie rączki, ale nawet do tego samozwańczy macho nie miał wystarczająco dużo cojones. Kobieta zastanawiała się, czy jedzenie i kąpiel były naprawdę warte tułania się tak daleko na jej ranczo.
Drugi był jakiś szaman - źle mu z oczu patrzyło, Ruby skinęła tylko swoim ludziom głową, a Pedro z ekipą pilnowali każdego kroku mężczyzny.
Szaman nie wzdrygnął się nawet na pobojowisko zostawione przez rzekome wendigo. Obejrzał je dokładnie, polizał jakiś kamień i medytował chwilę, przykładając czoło do głowy martwej krowy. Kiwał się na boki, patrzył długo w kierunku horyzontu i splunął trzy razy przez ramię. A następnie nakreślił pełen kosztorys całej operacji, który to kosztorys uwzględniał absolutnie horrendalną liczbę amuletów rozstawionych na całym obszarze rancza. I to on, wielki szaman z niewiadomokąd, będzie je ręcznie robił i zaklinał, więc należy mu się za robociznę równowartość jego wagi w złocie. Na pytania, czy amulety na pewno przepędzą wendigo, mężczyzna zmieszał się mocno - nie znał tego słowa, nie wiedział, o co chodzi. Ale zaręczał, że jego amulety podziałają na żrącego krowy stwora, czymkolwiek by on nie był.
Na swe nieszczęście nie miał tyle oleju w głowie, co jego poprzednik i zamiast zebrać się po cichu gdy tylko jasnym stało się, że z całej operacji nici, szaman dotąd stawiał się i gardłował, aż Ruby pogoniła go z rancza. I to z fajerwerkami. Mężczyzna przezabawnie skakał, gdy śrut gwizdał mu pod stopami, sypiąc się z wiatrówek chłopców Ruby. Sama Ruby może i też by się z tego śmiała, gdyby nie to, że sprawa krów wciąż była nierozwiązana.
— Do trzech razy sztuka — mruknęła pod nosem, gdy pewnego dnia jeden z jej chłopaków powiedział, że zgłosiła się nowa osoba. — I jak ci się widzi? Ma cojones?
Ovarios, señora.
Ruby pokiwała głową.
— To przynajmniej jest jakaś nadzieja.


Mogła przyjąć kobietę w salonie, ale doszła do wniosku, że nie ma co się patyczkować. Przyjęła ją w gabinecie. Biurko, głębszy fotel, krzesło, niewidoczne za murem szaf ściany. Wyglądało profesjonalnie, choć może trochę surowo, ale na pewno przekazywało intencje Ruby. A intencją Ruby było, by problem został rozwiązany raz na zawsze.
Przypatrzyła się siedzącej po drugiej stronie biurka kobiecie. Zlustrowała jej białe włosy, raczej dziewczęce rysy twarzy. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała jej groźnie, ale przybyła tu jednak w pojedynkę, a przy pasie nosiła broń. Nie była bezbronną dziewczynką, nie zgubiła się na prerii. Ruby miała przeczucie, jaki typ człowieka ma przed sobą, ale jej to nie obchodziło - nie była szeryfem, nie zajmowała się tym, co działo się poza granicami rancza.
— Więc mówisz, że jesteś w stanie wytropić to, co morduje mi krowy — zaczęła, splatając dłonie.

27.08.2021

Od Adama do Jane

— Kiedyś to nie było takich jaszczurów na drogach. Ani fretek. Ani niedźwiedzi. I bizonów — rzucił ktoś do niego, tak jakby od niechcenia. Walsh nie znał tego głosu, wiedział jednak, że ów dobiegał do niego tuż zza pleców, lewego ramienia konkretniej.
Rewolwerowiec zmrużył oczy i zmarszczył czoło, oglądając się przez swoje ramię. Krowa zastrzygł uszami, niby szykując się na podsłuchanie rozmowy swojego właściciela i tajemniczego jegomościa.
— Co?
— No mówię. Nie było dziwactwa na drogach. Tylko konie i muły, czasami osły.
— No i co z tego? — burknął jeździec, orientując się, że zagaduje go najwidoczniej bardzo znudzony, stary człowiek, którego jedynym codziennym zajęciem, jak Adam mógł się domyślić, miało być zagadywanie obcych, którzy pojawili się na tej konkretnej ulicy i o tej konkretnej godzinie – tuż po południu, gdy słońce przekroczyło zenit, ale jeszcze nie chyliło się ku horyzontowi.
— Ja to uważam, że ktoś by świństwem mógł się zająć.
Walsh ściągnął gwałtownie wodze wierzchowca, praktycznie zatrzymując go w miejscu. Lewa dłoń zatańczyła niebezpiecznie blisko biodra rewolwerowca oraz broni, która się tam znajdowała.
— Usłyszę jeszcze jedno słowo, a świństwo dostanie kulkę w stopę lub kopa od mojego konia. Do wyboru, do koloru — syknął, zerknąwszy przez swoje ramię.
Mężczyzna zamrugał kilka razy i, na jego szczęście, ucichł na dobre. Walsh ścisnął końskie boki i ruszył dalej, przez miasto i byle do przodu, chcąc jak najszybciej znaleźć miejsce, w którym poza kwaśną, rozcieńczoną alkoholową cieczą można napić się czegoś jeszcze, w którym będzie mógł się przespać na materacu, na którym, miał przynajmniej szczerą nadzieję, jeszcze nikogo nie zamordowano. Marne szanse, ale przecież marzyć zawsze można. Nigdy nie przepadał za pobudkami z twarzą tuż przy dawno zaschniętej, brunatnej plamie krwi.
Doskonale wiedział, że wycieczka do Blisstown będzie wycieczką raczej ryzykowną – w mieście znalazłoby się za wiele osób, które mogłyby rozpoznać chłodny błysk w błękitnym oku czy zwinne palce, kiedyś zajmujące się szybkim wykładaniem swoich kart na obity w atłas stół, teraz jeszcze szybszym naciskaniem na spust. Ale przecież zawsze go tu ciągnęło, do tych tłumów i do tych brzydko uśmiechających się ludzi święcie przekonanych o swojej świetności oraz przebiegłości, do tych nieszczęsnych dzieciaków poszukujących w przeklętym mieście szans i nadziei, tych samych dzieciaków, które ostatecznie kończyły w jakiejś bocznej uliczce z pulchnymi twarzami zanurzonymi w błotnistych kałużach.
I może nawet po cichu liczył na to, że znajdzie tutaj dawno pochowaną we wspomnieniach twarz, trochę ciemniejsze tęczówki od tych jego, trochę głębsze, trochę cieplejsze. Adamowi Walshowi zdecydowanie brakowało tego charakterystycznego uczucia, gdy poczuwasz się za władcę i gdy każdy kłania ci się w pas. Tej obrzydliwej, przerysowanej dumy, którą dzielili wtedy pomiędzy siebie, bo za wiele jej było, by pomieściła się w jednym naczyniu.
Zatrzymał Krowę i zlustrował budynek po swojej prawej, chcąc ocenić w ten sposób jakiekolwiek szanse na czyste łóżko. Przybytek najwidoczniej się nadawał, bo rewolwerowiec już zaraz stał obok wierzchowca, zdejmując wodze z jego szyi. Konia przywiązał, w myślach modląc się – a Adam Walsh robił to niezwykle rzadko – że przez te kilka minut, podczas których planował zorientować się, czy aby na pewno tu zostanie, nikt Krowy nie ukradnie.
Skrzypnięcie drzwi oraz stukot obcasa postawionego na drewnianym parkiecie zagłuszyły rozchodzące się po pomieszczeniu szmer rozmów, głos stojącej w kącie śpiewaczki oraz dźwięki odbijanych od siebie kufli. Walsh niezbyt po swojemu zgarbił się odrobinę i czym prędzej znalazł się przy barze, niezbyt chcąc rzucać się w oczy, choć i tak został dostrzeżony przez czujniejszych klientów saloonu.
Rewolwerowiec o dziwo i bez zwyczajowego mu obrzydzenia zastukał palcami o blat szynkwasu, kątem oka cały czas obserwując pomieszczenie.
— Można się tu napić czegoś, co przejdzie bez bólu przez gardło?

jak zawsze, z góry przepraszam za tego prostaka

26.08.2021

Od Mae CD. Loretty

Modre ślepia błysnęły pod ciężarem miejskiego słońca. Zakurzone, brudne powieki podskoczyły raz, dwa, kiedy młoda, rudowłosa dziewucha spróbowała wyostrzyć wzrok, z wyraźnym zainteresowaniem wpatrując się w pożółkły, przyozdobiony starannym pismem skrawek papieru, wiszący na rynkowej tablicy. Alston pociągnęła nosem, niedbale wycierając jego opalony czubek rękawem kraciastej koszuli.
Raz jeszcze znaleźli się w Blisstown. Znowu. Choć jeszcze nie tak dawno Dorsey ostrzegał, iż przez długi czas będą musieli omijać jakiekolwiek, większe aglomeracje, wystarczył niecały miesiąc, by ponownie przekroczyli granicę największego miasta Krainy, gdzie głodnych kopano po żebrach i gdzie smród wylewanej do Melipawa Lake ropy, mdlił przez pierwszy tydzień każdego, kto postanowił tutaj zawitać. Mae, zbyt przyzwyczajona do ciszy Bezkresów czy słodkich zapachów borów i lasów Gęstwiny, nigdy nie przepadała za mdłymi kolorami Blisstown – za szarością i malującą się w oczach miejscowym pogardą, zawsze tak niezwykle dla niej zatrważającą.
Wybór kolejnego przystanku nie należał jednak do niej, a że starszy, poczciwy Dorsey miał na miejscu do załatwienia kilka, mniej lub bardziej moralnie ambiwalentnych spraw, cała ich grupa musiała zatrzymać się właśnie tutaj – nad spokojnymi wodami Malipawa Lake. Ostatecznie, nie mogąc sobie znaleźć żadnego, lepszego zajęcia w mieście będącym dla młodych tak wyjątkowo niebezpiecznym, bezsłownie ruszyła śladami Harveya, którego dzisiejszym zadaniem było uzupełnienie niezbędnych do dalszej podróży zapasów. Mae grzecznie zaoferowała pomocną dłoń. Drobne kradzieże były w końcu jej cichą specjalnością, lecz tym razem nie było modrookiej dane się popisać. Mieli na głowie wystarczająco dużo kłopotów. Kolejne były zupełnie zbędne.
Zerknęła kątem oka w stronę swego młodego towarzysza, teraz próbującego targować się o lepszą cenę puszkowanej fasoli. Łobuzerski uśmiech wkradł się na lico dziewczyny, drobna dłoń powędrowała w stronę tablicy, pospiesznie łapiąc za pożółkły skrawek nietypowego ogłoszenia. Morderstwo, zamtuz, a w samym środku ona, nieznośne dziewuszysko próbujące jakkolwiek odgonić ogarniającą ją nudę.
Pewnie przekroczyła próg nie tak już pewnego przybytku, by zatrzymać się niemal w samym wejściu, ogarniając ciekawskimi oczyskami całe jego wnętrze. Jednak to nie czarne, połyskujące drewna czy szykowne, zdobione lustra przyciągnęły jej uwagę. Podróżowała wzrokiem po obcych sylwetach, tych kobiecych i tych męskich, które tak chętnie odkrywały zasłonięte rozkloszowanymi spódnicami cielska, swe dłoni zatrzymując dopiero w miejscach, które jakkolwiek ofiarowały im to drobne ziarenko władzy oraz wyższości. Mae przełknęła głośno ślinę, ściągnęła rude brewki, lecz nikt nie zwrócił na nią uwagi, póki sama nie postanowiła się odezwać.
— Ja rozwiążę zagadkę waszego tajemniczego morderstwa! — sprawnie przekrzyczała wylewającą się z pianoli melodię, swe rączki twardo opierając o niewyraźne jeszcze bioderka. Stanęła w lekkim rozkroku, wyczekując ze strony tłumu jakiejkolwiek reakcji i dopiero po kilku, dłuższych sekundach odwróciła wzrok w stronę baru, słysząc kroki zbliżającej ku niej, młodej blondyneczki. Nieznajoma, równie wystrojona co cała reszta znajdujących się na miejscu kokietek, posłała młodej Alston słodki, niewinny uśmieszek, pochylając się leciutko nad jej rudą czupryną.
— Słoneczko, to nie jest odpowiednie miejsce dla ciebie — wyszeptała cichutko, doskonale zdając sobie sprawę, iż niemal wszyscy zwrócili swe spojrzenia właśnie w ich stronę.
Mae prychnął z niezadowoleniem, kręcąc zaraz głową.
— Jestem wystarczająco duża, by oglądać gołe cyce.
— Możesz też pokazać swoje!
Po pomieszczeniu przelał się obrzydliwy rechot męskiej części owego towarzystwa. Modrooka przygryzła dolną wargę, dłonie zacisnęła w pięści, wszystko by jak najszybciej stłamsić rosnący w klatce piersiowej gniew. Wiadome jednak było, iż Alston nigdy nie potrafiła radzić sobie z własnymi emocjami. A tacy jak on, budzili w młodej pokłady największej złości.
— Lawrence! — Spojrzenie nieznajomej blondynki pognało w stronę starszego żartownisia.
— Wciąż ci mało bab, stary oblechu?!
I wtedy dostrzegła w ślepiach mężczyzny wyraźną dezaprobatę. Ten zacisnął mocniej dłonie na talii jednej z kurtyzan, brutalnie zrzucając ją ze swego kolana, by pospiesznie podnieść się z miejsca i ruszyć w stronę piętnastolatki z zamiarem nauczenia rudowłosej odpowiednich manier. Mae zrobiła krok w tył, unosząc powoli rączki mające ochronić ją przed nadchodzącym ciosem. Gotowa się bronić, jak i gotowa oddać. Stojąca nieopodal panieneczka westchnęła w poddańczym geście, pokręciła głową. Ten bałagan mogła uprzątnąć tylko jedna osoba.
szefowo pomusz

24.08.2021

Od Horyzonta CD. Odette

Bukłak na wodę był pusty. 
Możliwe, że nie uznałby tego za tak wielki problem, gdyby nie tępy posmak pyłu w ustach, ciągłe charczenie Paprotki i świadomość tego, że najbliższe miasteczko znajduje się dwa dni podróży stąd. Dźwięki wydobywające się z wiszącego nisko pyska fretki wzbudzały w nim wyjątkowo okrutne poczucie winy, był świadomy, że ich obecny stan wynikał tylko i wyłącznie z jego niedopatrzenia. Święte przekonanie o tym, że uzupełnił zapasy, bo przecież była to jedna z pierwszych rzeczy, o jakie dbał przy postoju, szybko okazało się jedynie złudzeniem. Najwidoczniej to dość głośna sprzeczka pomiędzy dwoma pijusami, która przeniosła się na suchą, zapiaszczoną ulicę z saloonu naprzeciwko wybiła go z dotychczasowego rytmu, sprawiła, że skierował kroki w zupełnie inną stronę i zapomniał o bukłaku. 
Zanim dotarliby do kolejnej wioski, albo nieszczęsny wierzchowiec, albo on padłby na twarz z wycieńczenia i chyba bardziej niż oczywiste było to, że nie mógł do takiego obrotu spraw dopuścić. Zbyt dobrze pamiętał momenty słabości na Bezkresach, piach w oczach i między zębami, huk zimnego wiatru otulającego prerię w nocy i szukanie wody w sukulentach, które oddalone od siebie o odległości przypominające kilometry w drżącym spojrzeniu, poddawały się ostrzu jego katany. Tym razem nie mógł liczyć na łaskę Richardsonowej, a wyjść z tej podprogowej sytuacji miał niewiele.
Dlatego stał teraz, boso, z nogami zanurzonymi do kostek w lodowatym, górskim strumieniu. Kilka metrów od niego Paprotka wylegiwała się, doszczętnie wycieńczona, z pyskiem otulonym przez krystaliczną wodę. Bukłak ciążył mu na biodrze, obły, wypełniony po brzegi, świadomy tego, że nigdy nie zawita na kolejnej podróży do połowy pusty. 
Wiedział, że nie ruszą się przynajmniej do następnego popołudnia. Ociężałe, leniwe stworzenie padło bowiem zamroczone głębokim snem, z którego i przemarsz wojsk by go nie wybudził. Miał więc prawie całą dobę do własnej dyspozycji, mógł trzy razy upewnić się, że bukłak na wodę jest tym razem wypełniony aż po brzegi, do stopnia, gdzie krople wylewały się ponad krawędziami i nie pozwalał się domknąć. Mógł nazbierać jagód, o których wiedział, że są zdatne do jedzenia, a w okolicach podejścia była ich niezliczona ilość.
Ewentualnie mógł zająć się tym nagłym, przeszywającym na wskroś wybuchem, który dość skutecznie spłoszył tutejsze ptactwo, trzy sarny i jednego, osiodłanego konia bez jeźdźca, co nie mogło wskazywać na nic dobrego. Nigdy nie wskazywało. Mimo palącej potrzeby zrobienia czegoś, czegokolwiek, zatrzymania stworzenia, czy uspokojenia go, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że runięcie przed tak potężne stworzenie, pędzące z tą prędkością nie mogło skończyć się niczym innym, jak staranowaniem i zadeptaniem na śmierć. Szczególnie zważając na to, że nigdy nie miał najlepszej ręki do tych stworzeń. Był śmiały, nie głupi, dlatego jedynie usunął się w bok, a gdy tylko poczuł, z jaką siłą uderzyło go powietrze rozrywane przez zwierzęce ciało, upewnił się w przekonaniu, że podjął prawidłową decyzję. 
Może jednak był głupi, bo zamiast odwrócić się na pięcie i wrócić do obozowiska, które wyznaczał jeden tobołek, przebrzydle wielka fretka i zaczątek ogniska, ruszył dalej, w górę strumienia, w stronę, z której dobiegł go dźwięk wybuchu i z której przypałętał się wierzchowiec bez swojego jeźdźca. Mógł przynajmniej przyznać, że podczas karkołomnej wycieczki starał się zachować wszelkie środki bezpieczeństwa, trzymając dłoń na rączce katany i stawiając stopy tak miękko i tak cicho, jak się tylko dało; koniec końców było to zbędne, bo nie musiał maszerować wcale długo, by natrafić na domniemanego właściciela konia. Ledwo poruszająca się kobieta, wygrzebywała się właśnie resztkami sił z górskiego potoku i Horyzont mógł poprzysiąc, że nawet posłała mu znaczące spojrzenie, zanim jej głowa opadła bezwładnie na ziemię. 
Jako łaskawemu, a może nawet i dobremu pielgrzymowi, więcej mu nie było potrzebne, by w jednym, czy dwóch susach pokonać dzielący ich dystans i nachylić się nad kobietą, której włosy, zdecydowanie bielsze od tych horyzontowych, teraz trwały sklejone przez wodę i odrobinę rzecznego mułu, który dalej unosił się w miejscu, w którym najwidoczniej musiała zostać zrzucona przez wierzchowca. Na ich wspólne nieszczęście, była ranna, wpółprzytomna i raczej niezdolna do podjęcia współpracy.
Jako dobremu, a może jednak tylko łaskawemu pielgrzymowi, po kilku próbach nawiązania z nią kontaktu, pozostało mu jedynie się zaprzeć i modlić, żeby okazała się niewiele cięższa od cieląt. Dźwignął ją, jednym silnym, trochę rwącym ruchem, notując w głowie, że jego modlitwy nie zostały wysłuchane. Bezwładne ciało ciąży mu na rękach, obija się nieregularnie, na szczęście nie sztywnieje, jednak motająca się gdzieś dłoń wyraźnie utrudnia mu robotę. Obozowisko nie jest daleko, jednak droga dłuży mu się w nieskończoność, a rozwarte usta panienki pozostają wyraźną zachętą dla duszy, aby jak najprędzej uciekła ze słabego ciała. Horyzont nie lubi oglądać, jak ktoś umiera, dlatego upewni się, aby do tego nie doszło. 
Uważnie przemywa ranę na umięśnionym ramieniu, wcześniej krzywo obandażowanym, pozornie czystym materiałem. Uważnie wygniata korzenie, liście i dziwny, opalizujący proszek w moździerzu, który wyciągnął z juki wiszącej u boku śpiącej fretki. Uważnie wsmarowuje dziwną, obrzydliwie śmierdzącą papkę we wciąż broczące się krwią uszkodzenie, a najuważniej oklepuje nieprzytomną kobietę dłońmi, obdzierając ją z każdej broni, na jaką tylko natrafi, od kabury z rewolwerem, przez nożyki i scyzoryki. Horyzont nauczył się nie ufać wszystkim bezgranicznie, nie chciał powtórki sprzed kilku miesięcy, gdy wyratowany przez niego jegomość pierwsze co, to przystawił mu kontrabandę do skroni. 
Uważne oko przypatruje się kobiecie po rozpaleniu ogniska, wybudzeniu jej do tego stopnia, by można było ją napoić i przykryciu jej jakąś resztką skóry, którą wygrzebał z dna pokaźnej torby. Bruzda na czole wskazuje na zaniepokojenie, do którego sam nigdy nie miał zamiaru się przyznać. Pozostało mu jedynie czekać, zarówno na nią, jak i na dopiekające się nad ogniskiem udko z kurczaka. 

No hej hej

23.08.2021

Od Adama CD. Ojca Kruka

Westchnął w końcu, jak to miał w swym zwyczaju, gdy wypuszczał irytację z całego ciała – przez swe łydki, po biodra, by mogła w końcu zakołysać się gdzieś w okolicach żołądka, póki emocja nie dotarła do płuc, gdzie mogła opuścić swego właściciela z przetworzonym już powietrzem. Zostawała jedynie w napiętych mięśniach przedramion, w czujnych palcach i aktywnych, aczkolwiek rozluźnionych nadgarstkach. Bo ręka musiała chodzić miękko, musiała podążać za poleceniami łokcia, łopatki, jeżeli kula miała polecieć ku swemu celowi, którym, jak teraz się okazało, kapłańska koloratka. 
— Ojciec i nie zmawia modlitwy, widząc wycelowaną w siebie broń? — prychnął Walsh, a palce prędko zatańczyły na kolbie, jakby akcentując, że rewolwer cały czas grzecznie i posłusznie leżał w jego dłoni, będąc w gotowości na nawet najdrobniejszy, nieprzyjacielski gest.
Broń zatańczyła w końcu w dłoni, zrobiła całkiem zgrabnego fikołka, niby popisując się swoją zwinnością, bo była bronią całkiem ekscentryczną – w końcu walshową – po czym trafiła do kabury u prawego boku; ruch ten jednak do doskonale wypracowanych, prawie że automatycznych wyjątkowo nie należał. Pas owej jeszcze nie był ściśnięty, luźno zwisając u biodra właściciela, co jedynie podkreślało jego jeszcze niezbyt gotowy do drogi stan. Koszuli nie włożył w spodnie, cztery guziki były rozpięte, bo przecież przed nikim nie musiał się osłaniać, pokazując w ten sposób swe obojczyki czy długą szyję – choć teraz odczuwał niemałą presję, widząc człowieka w kapłańskich szatach.
Nie ukrywał, że świdrował go wzrokiem. Bo przecież mógł to robić, bo nikt nigdy mu tego nie zabronił, bo mama nie powiedziała małemu Adasiowi, że nie wolno gapić się na ludzi. I nawet jeżeli w rzeczywistości o tym wspomniała, karcąc go za niewybredne, błękitne i zbyt przeszywające spojrzenie, to już dawno o tym zapomniał, tak jak o drzewie, pod którym ją pochował. 
Bo w ten sposób czytał ludzi, chłonął ich potknięcia i ewentualne przekłamania. Czerń, za którą skrywał się ksiądz, wszelkie niedoskonałości maskowała jednak idealnie. Pochłaniający wszelkie skazy kolor.
— Nie dbam o dobre sposoby, dbam o własną dupę, Kruku — odpowiedział w końcu na zadane na powitanie pytanie, tak ładnie zaakcentowane bardzo ładnym uśmiechem.
Szkoda, że takie uśmiechy marnować się miały za tą doskonałą czernią religijnych szat, ale przecież to nie do Adama Walsha należała decyzja o poświęceniu się dla niewidocznego, niemego i bezcielesnego bożka. Rewolwerowiec zdecydowanie wolał modlić się do tych, którym mógł spojrzeć prosto w oczy, których mógł musnąć swą dłonią, przy których zmawiał swój prywatny pacierz wprost do cudzego ucha. Z Jedynym nigdy tak blisko nie był i, jak przynajmniej uważał, nigdy miał nie być.
Widoczne na kościelnych ikonach podobizny mężczyzny z przymkniętym, jednym okiem nigdy nie leżały w jego guście. Rewolwerowiec poruszył ramionami, chcąc pozbyć się z nich odrobiny nadal utrzymującego go w swym uścisku spięcia. Kto by pomyślał, że stanie się takim paranoikiem, kiedyś będąc pewnym siebie, zbyt wysoko noszącym swój nos młodzieńcem brylującym po najlepszych salonach. Z ambitnej, potrafiącej ograć każdego w karty osobistości w nieobliczalnego rewolwerowca. I to w kilka lat.
Nieźle.
— Aczkolwiek muszę przyznać, że księdza udającego się w potrzebie na stronę na swoim rachunku nie chciałbym mieć. — Mężczyzna potarł kciukiem wierzch przeciwnej dłoni, ponownie uświadamiając sobie, że powinien załatwić sobie nowe rękawiczki. Nawet jeżeli miałyby nie dorównywać tym starym. — Nic godnego pochwały, choć wydaje mi się, że mało kto w tych okolicach sięga po czyny godne pochwały. Mylę się, Ojcze? Czy nie nosisz pod swym sercem góry cudzych grzechów? — zapytał, kątem oka obserwując Kruka. Prawa brew uniosła się pytająco, czoło odrobinę zmarszczyło. W końcu machnął ręką, zbywając jakąkolwiek odpowiedź, która miała nadejść tuż za chwilę lub wcale. — Nieważne. Adam Walsh — przedstawił się i skinął już bardzo ładnie oraz elegancko głową, jak wypadało robić to przy powitaniach.
Błękitne oko błysnęło przekornie, polik jednak zagryziono, chcąc się powstrzymać od ewentualnych komentarzy, czy to na temat ekstrawaganckiego, aczkolwiek pasującego ptasiego przydomku, czy to dosyć niecodziennego miejsca na spotkanie księdza.
— I nie jestem głodny, dziękuję za serdeczność. Nie mam najmniejszego pojęcia, kim jest pani Robertson i prawdopodobnie nigdy jej nie poznam, ale wierzę, że gotuje doskonale. — I w końcu na walshowej twarzy pojawił się uśmiech.
Uśmiech ładny, ale zbyt chłodny, by mógł być uśmiechem szczerym. Wytrenowany i przemyślany do perfekcji, jak każdy ruch rewolwerowca.

Kruku przepraszamy za nieudane wychowanie A.W.

Nie ma śmierci, tylko zmiana światów

Lisi Kłos
Wovoka ― Harry Sland ― Lis ― 35 ― szaman plemienia Metoac ― duszołap
Rosnący obok kaktus jest gigantyczny; jego czubek niknie w chmurach. Pęknięcia ziemi są ogromne; nie da się ich przeskoczyć, nie widać końca w wyrwie. Niebo pełne jest negatywnej energii; błyska czerwienią, a ociężałe chmury zwiastują niepowodzenie. Duchy są niezadowolone i nie da się ich obłaskawić. Stało się coś strasznego, stało się coś, przed czym przestrzegał cię stary szaman, duch jego poprzednika i duch ducha poprzednika. Słyszałeś to. Widziałeś to. Byłeś nimi, oni byli i są tobą. Razem stawiacie czoła temu co nadeszło; ty użyczasz ciała, oni użyczają mądrości dziadów i pradziadów. Jesteś przeszłością i teraźniejszością.
Rosnąca obok kukurydza jest powykręcana na każdy możliwy sposób; łodyga rośnie pod nienaturalnie krzywym kątem. Porastająca ziemię trawa jest wysuszona i słaba; kruszy się pod miękkim mokasynem i obraca w proch. Gwiazdy, które dotychczas wskazywały ci drogę zmieniły swoje położenie; niebo nie tworzy już pięknej mapy, a jedynie pozbawiony sensu chaos. Duchy są niezadowolone i opuszczają twoje plemię. Stało się coś strasznego; ludzie bledną i odchodzą na drugą stronę, choć to nie Wielki Duch ich wzywa. Twój duch opiekun zniknął, pozostawiając cię samego w transie. Jesteś tym, którego winią.
Powoli dochodzą do ciebie dźwięki; szmer strumienia, odgłosy siedzących na drzewach ptaków. Otwierasz oczy i niebo znów jest błękitne; nigdzie nie ma nawet śladu po koszmarnie zdeformowanej roślinności, nie ma kilometrowych wyrw w ziemi. Wróciłeś do świata żywych. Ociężale podnosisz się z trawy i sprzątasz resztki ogniska, pakujesz do sakwy narzędzia, pakujesz talizmany, niewielkie totemy i pozostałości ziół, które pomagają ci udać się na drugą stronę. To miejsce nie okazało się łaskawe, ponownie nie znalazłeś w nim odpowiedzi, nie odnalazłeś niczego poza straconym czasem, którego masz coraz mniej. Ruszasz w drogę. Jesteś tym, który szuka odpowiedzi.
Wieczorem znów zatrzymujesz się na postój. Znów rozpalasz ognisko i przygotowujesz stosowne zioła, zaciągasz się dymem i mamroczesz pod nosem słowa, których nauczył cię stary szaman, który wiedzę zyskał od innego szamana, a ten otrzymał ją od samego Wielkiego Ducha. Niebo znów robi się czerwone, pojawiają się ślady dobrych duchów, które opuściły twoje plemię. Podążasz ich tropem, znów bez gwiezdnej mapy i znów wbrew wszystkiemu. Jesteś duszołapem.
Stało się coś strasznego, stało się coś przed czym przestrzegał cię stary szaman…
Musisz je obłaskawić i nakłonić do współpracy.




I don't want to set the world on fire

Sierpień 14, 1831
Alston,
ty pieprzony sukinsynu, nigdy ci nie ufałem. Ale teraz nie mam innego wyjścia. Nie proszę byś pomógł mi, ale pomóż jej. Pozwól małej na wolność, której ja się wyparłem. — Tilghman
Mae Al
ston.
Spogląda w słońce. Mruży opalone powieki, ściąga rude brewki. Pozwala, by gorąc otaczających ją pustyń pochłonął młode cielsko, zabierając modrookie dziewczę na skraj ludzkiej egzystencji, nad przepaść, przy której stawiała się już nieraz, zawsze jednak dając radę zrobić ten jeden, bezpieczny krok w tył. Nasłuchuje niedalekiego pisku samotnego bielika, skomlenia kojotów, już nie tak samotnych, nie tak śmiałych, by pojedynczo przemierzać zdradliwe tereny krasnych Bezkresów. Zniecierpliwiony grzechotnik chowa brunatne łuski pod niewielkim cieniem unieruchomionego przez głaz biegacza, raz po raz wygrywając swym zwinnym niczym wstążka ogonem wysokie, alarmujące o niebezpieczeństwie dźwięki. I tylko nawoływania, te dobrze jej znane i przyjemnie ciepłe, jednak nieparzące jak powietrze, które wypełniało młode płuca, wybudzają ją z ciężkiego snu upalnego popołudnia. Odwraca wzrok, gruby warkocz przerzuca przez ramię i kiwa leciutko głową. Czas wracać do domu.
Mierzy obce sylwety. Wyłapuje nieznajome twarze, obserwuje reakcje i zachowania, a zimne spojrzenia traktuje niczym zaproszenie, by raz a dobrze mogła ustalić, kto już dawno zrezygnował ze słuchania o ludzkim nieszczęściu, a kto być może, choć okrucieństwo drugiego znała zbyt dobrze, zachował w ostatniej szufladce zgorzkniałego serca jakiekolwiek pokłady faktycznego współczucia. Spogląda w stronę barmana, wąsatego i starego, który nie zdołał jeszcze dostrzec w dziewczęcym licu ostatnich rys niedojrzałości, które sprawnie chowała pod cieniem przydużego kapelusza, po czym pozwala smukłym paluszkom objąć szkło niedomytej szklanki, zaraz przesuwając jej krawędź do młodych, zaróżowionych warg. Alkohol pali niemiłosiernie – Harvey postanowił zapewnić panience odpowiedni trunek dla nieco lepszej wiarygodności – a ona, ukrywając grymas zniesmaczenia w kołnierzu błękitnej koszuli, podnosi się wreszcie z miejsca, ruszając ku jednemu z miejscowych, który dorobił się majątku na nielegalnym pędzeniu księżycówki. Potyka się leciutko, ramię obija o rękę mężczyzny, ustka układają się w ciche przeprosiny. Nikt jeszcze nie wie, że jego sakiewka wylądowała właśnie na dnie skórzanej, należącej do młodziutkiej Mae torby. Uśmiech zdobi piegowatą twarzyczkę, pełną przesadnego samozachwytu, kiedy to kieruje się w stronę wyjścia z saloonu. Czas wracać do domu.
Obserwuje drogę księżyca. Liczne gwiazdy, drobne punkciki pokrywające czarny nieboskłon niby to jedyne źródło światła w cieniach otaczających ją lasów, odbijają się w przeszklonych, modrych źrenicach, gdy siedzi tak w zupełnej ciszy, kolejną noc nie będąc nawet w stanie zmrużyć oka. Nasłuchuje pohukiwań siedzącej na świerku obok sowy, cichych westchnień śpiącego po jej prawicy, maluczkiego Shauna. Pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno sama była w stanie wyzbyć się niepokoju oraz lęków, pozwalając sobie na te kilka, krótkich godzin wytchnienia w towarzystwie przyjemnie ciepłych, pomarańczowych języków ogniska. Nie teraz jednak dana jej była podróż do zony snów słodkich i przebrzydle niewinnych. Nie, kiedy ukryty w najciemniejszych zakamarkach umysłu lęk, zaciskał swe szpony na dziewczęcych płuckach, kiedy łapał za krtań, paraliżując młode cielsko, nie pozwalając na upragniony wdech. Stary, krótki list, dawno już zżółkły i dawno już zmięty, spoczywa między bladymi, kościstymi paluszkami, kiedy raz po raz spogląda na malujące się w dolnym, prawym rogu nazwisko. Młodziuchna Margaret Tilghman nigdy już nie wróci do domu.
one. two. three. four.
Margaret Mae Tilghman / 15 lat, 23.06.1831 / bandytka / Blisstown

Od Odette CD. Ruby

― Kirk powiedział, że Tagg mu przekazał, że podczas wieczorku w saloonie Fabian rozmawiał z kobietą, która powiedziała mu, że na stacji kolejowej słyszała jak jacyś kowboje rozmawiali o innych kowbojach i ci kowboje widzieli wengido. ― jeszcze raz powtórzyła Odette, jakby chcąc się upewnić, czy cały ten szalony ciąg wydarzeń mniej lub bardziej przypadkowych jest choć odrobinę zgodny z prawdą. Nigdy nie wierzyła w łańcuszki informacyjne, a jeśli już miała brać pod uwagę ewentualną prawdziwość informacji w nich zawartych to wolała się zawsze upewnić czy aby na pewno dobrze usłyszała. Jack Glock z zapałem godnym lepszej sprawy energicznie pokiwał głową, a w szarych, nieco ślepawych już oczach zagościła odrobina nadmiernej ekscytacji. Warren z westchnieniem skrzyżowała ramiona na piersi i jeszcze raz spojrzała na Glock’a. Mówił co wiedział i nawet nie ośmieliła się powątpiewać w jego prawdomówność ― w końcu za dużo mu płaciła za te wszystkie informacje z miejsc do których sama dostępu nie miała z racji swojej obecnej sytuacji, która zaczynała sprawiać jej lekki dyskomfort. Owszem, banda to rodzina i rodzina to banda, ale do cholery jasnej, czy mogliby się przyczaić na chwilę, zamiast wciąż aktywnie terroryzować każdą możliwą drogę prowadzącą od Blisstown do Armadillo? To się prosiło o kłopoty, takie kurewsko poważne kłopoty. I o ile Warren naprawdę uważała bandę za rodzinę, to nie miała zamiaru iść za rzeczoną rodzinę do piachu. Zwłaszcza, że na ostatnich napadach jej wcale nie było, bowiem włóczyła się gdzieś po Bezkresach w poszukiwaniu… jeszcze nie do końca wiedziała w sumie czego. Może magicznego artefaktu? Może zakopanych gdzieś w dziczy kawałków smoczej skóry? Mapa skarbów nie precyzowała co znajdzie na miejscu, ale na wszystkich nieistniejących bogów, Odette miała szczerą nadzieję, że ów skarb kryje coś cennego. Inaczej wróci się do kolekcjonera pierdół, który jej ją opchnął i zobaczymy jak będzie mógł jej zrekompensować tą straszną pomyłkę. Bo Warren nie miała ani krzty wątpliwości, że kiedy błyśnie się odpowiednimi argumentami, to propozycja rekompensaty padnie wyjątkowo szybko.
― Nie, nie ― Glock pokręcił głową z niedowierzaniem wymalowanym na pokiereszowanej i pomarszczonej twarzy, po czym nerwowo pogłaskał przydługawą brodę ― Kirk powiedział, że Tagg mu przekazał, że podczas wieczorku w saloonie Fabian grał w karty z Louis’em, który rozmawiał z kobietą, która powiedziała mu…
― Dobra, nieważne ― nieelegancko weszła mu słowo, machając przy okazji dłonią. Odie nigdy nie słynęła z cierpliwości, a przynajmniej nie słynęła z cierpliwości do rozmawiania z kimkolwiek. Dla niej liczyły się konkrety. Kto, gdzie, za ile. I jakie jest ryzyko, że ktoś przy okazji ją rozpozna, albo czy w ogóle kogokolwiek obchodzi to, kto pomaga w wykonaniu problematycznego zlecenia. W tej chwili ― jak nigdy dotąd ― potrzebowała takowego zlecenia, możliwie jak najdalej od Blisstown, możliwie jak najdalej od pierdolonej bandy. Przeczekać aż wszystko ucichnie, zarobić gdzieś na boku nieco grosza (możliwie najuczciwiej jak się da) żeby nie umrzeć z głodu. Prosto wymyśleć, trudniej zrobić. ― Konkrety, Jack. Podaj mi konkrety, nie będę tu sterczeć cały dzień i słuchać kto z kim i za ile. K o n k r e t y.
― To wendigo wpierdala komuś krowy pod Jackburgiem ― w końcu konkret na jaki czekała ― Dobrze płacą za pomoc w usunięciu problemu, ale wiesz, to niebezpieczny biznes.
― Niebezpieczny biznes to moje drugie imię, Jack ― parsknęła, absolutnie niezrażona możliwością kopnięcia w kalendarz. Czwarta zasada oszustki: jeśli istnieją jakiekolwiek konsekwencje czegokolwiek, to nie należy się nimi przejmować. Absolutnie, w żadnym wypadku. Przejmowanie się konsekwencjami prowadzi do nadmiernego analizowania, nadmierne analizowanie zaburza ocenę sytuacji. Poza tym, tak jest ciekawiej. ― Coś jeszcze masz?
― Jakieś cyrkowe pajace są też w okolicy, a przynajmniej tak mi ptaszki ćwierkały.
― Aha? I na co mi ta wiedza? Tam też ktoś potrzebuje pomocy z wendigo czy innym stworem?
― Kto wie. Nie są stąd, więc zajrzenie tam może okazać się całkiem owocne. A przynajmniej tak bym zrobił będąc na twoim miejscu. Wiesz, wśród pajaców nikt raczej bandytki szukać nie będzie, a tym bardziej specjalistki od kradzieży koni. ― Jack mrugnął do niej porozumiewawczo, Odette w odpowiedzi uśmiechnęła się całkiem miłym dla oka uśmiechem. Nie ma to jak swój własny, całkiem dobry informator i ― być może, ale nie rozpędzajmy się ― przyjaciel. Ale tego to już mu na głos nie przyzna, zgodnie z trzecią zasadą. Jeśli być szczerą, to tylko przed samą sobą, nikim innym.
*
Droga z Bezkresów była koszmarnie długa. Tak długa, że Warren po części zwątpiła w sens wybierania się tak daleko, bo pewnikiem ktoś już ją ubiegł i kicha, po zleceniu. Im dalej jednak w trasę, im bliżej nieosiągalnego dla niej Saint Thomas, tym częściej można było wpaść na trasie na kogoś, kto z zapałem gadał o sprawie z krowami, która zdążyła już urosnąć do rangi jakiejś lokalnej legendy. Jedni mówili, że to już nie jedno wendigo, a cały tuzin, inni, że to wcale nie wendigo, a monstrum z Gardzieli, które jakimś sposobem przedostało się aż do Jackburga. Jeszcze inni mówili coś o karze boskiej i tym podobnych rzeczach, ale Odette zazwyczaj traciła wtedy zainteresowanie i po prostu kierowała się dalej; zgodnie z założeniem i zgodnie z planem, ostatecznie uznając, że jeśli zlecenie na krowy zostało już zamknięte (na co się nie zanosiło) to po prostu zajrzy do tej trupy o której mówił Glock. Dwie pieczenie na jednym ogniu, jak to mówią.
Minąwszy Rio Gambę odbiła już całkiem na południe, w stronę Jackburga. Glock wspominał o tym, że na owczym ranczu pani Sadlers znajdzie przyjazną duszę skłonną pokierować ją w odpowiednie miejsce i ewentualnie przekimać na sianie w stodole jeśli zajdzie taka potrzeba, co niebywale Warren odpowiadało. Po tak długiej podróży i tak długim okresie wiecznego oglądania się przez ramię i pilnowania wszystkiego dookoła dobrze byłoby po prostu zamknąć oczy i odpocząć wiedząc, że w razie czego ktoś ją obudzi i podpowie gdzie najlepiej spierdolić. Tak, to bardzo dobra wizja, która ostatecznie ulega spełnieniu, a prócz stogu siana Odette dostaje także nieco podejrzanej potrawki w ramach późnej kolacji. Stara Sadlersowa okazała się być nie tylko właścicielką owczego rancza, ale i osobą znaną na czarnym rynku pod pseudonimem Wróżki, która pośredniczyła w sprzedażach cennych błyskotek z napadów. Z Wróżką nie miała co prawda jak dotąd do czynienia, ale słyszała, że kobita zna się na rzeczy i ― jak się okazało zresztą ― plotki nie były dalekie od prawdy. Sadlers, jako koleżanka niemalże z podobnej branży, podzieliła się nie tylko sianem, podejrzaną potrawką z nie wiadomo czego, ale także i szczegółami zlecenia na ― być może ― wengido.
Uzbrojona we wszystko co możliwie potrzebne, Warren opuściła owcze ranczo niedługo po wschodzie słońca. Chrupek wyjątkowo posłusznie szedł tam, gdzie akurat chciała by szedł, słońce nie prażyło jeszcze aż tak mocno, a po całych dwóch godzinach jazdy udało jej się dotrzeć w miejsce, gdzie było dużo krów. Bardzo dużo krów. Morze krów. Ocean krów, którego widok sprawił, że Odette zaczęła automatycznie liczyć ile można byłoby zarobić, gdyby skumać się z takim wendigo ― a skumaliby się na pewno, w to Warren nie śmiała nawet wątpić. W końcu nie ma sytuacji do której nie można się dostosować, zgodnie z pierwszą zasadą. Szybko jednak oprzytomniała i tymczasowo odrzuciła ten pomysł na zarobek. W końcu miało być jak najbardziej legalnie, tak? No tak. A kradzież krów nie brzmiała najlegalniej na świecie.
― Aye ― odezwała się do jakiegoś mężczyzny opartego niedbale o ogrodzenie. W ustach trzymał źdźbło trawy, na głowie kapelusz, pod brodą kolorem mamiła zrolowana chusta ― Szukam pani McConnel. Chodzi o jej… ― tu Odette bardzo sugestywnie i jakby z nutą konspiracji spojrzała na stojącą za mężczyzną łaciatą krówkę ― …krowi problem.

pani McConnel?

Od Loretty

To był wyjątkowo upalny dzień. Nawet najwytrwalsi staruszkowie siedzący godzinami na gankach na bujanych, drewnianych fotelach pochowali w budynkach swe starcze, pomarszczone głowy, aby ukryć się przed palącym słońcem. Ciuchy lepiły się do ciała bardziej niż zwykle, a od upału ludziom dokuczało pragnienie. Nic dziwnego, że w Blisstown akurat dziś pojawiło się więcej przejezdnych.

Podobnie jak kilka okolicznych saloonów, zamtuz również pękał w szwach. Na każdym kroku można było spotkać rozbawionych mężczyzn, cuchnących gryzącym w nos dymem, kwaśnym potem i żytnią whiskey, prawdopodobnie najbardziej popularnym alkoholowym trunkiem w tych okolicach. Loretta starała się nie schodzić na dół, nie chcąc być zaczepianą przez podpitych, napalonych oprychów, którzy myśleli, że za pełną orłów sakwę mogą mieć każdą kobietę, na jaką wskażą brudnym paluchem. Zamiast tego zajęła się papierkowymi sprawami, choć szczerze ich nie znosiła. Jej księgowy z powodu ostatniego zasłabnięcia przebywał pod troskliwą opieką znajomej znachorki, dlatego Lotta musiała radzić sobie sama. Wszystko spadło na jej głowę i prawdę mówiąc, niezbyt się w tym odnajdywała.

Wodziła wzrokiem po pożółkłych kartkach, sprawdzając czy wszystkie liczby się zgadzają, szacując jak duży dochód przyniósł dom publiczny i czy żadna z dziewcząt nie próbuje jej oszukać. Większość z nich znała jeszcze z czasów, gdy sama była kurtyzaną, więc wiedziała czego się po nich spodziewać. Chociaż uważała, że są godne zaufania, wolała się kierować rozsądkiem. Łączenie pracy z przyjaźnią często źle się kończyło, a poza tym w przeszłości już spotkała ją kara za naiwność, wyciągnęła z tego lekcję. Ludzie potrafili przekreślać wieloletnie znajomości dla połyskujących monet, jeśli znajdowali się pod bramką. Traktowała więc wszystkich pracowników tak samo, skrupulatnie sprawdzając dokumenty z ostatnich miesięcy.

Właśnie zabierała się do sporządzania notatek, aby nic nie umknęło jej pamięci, gdy nagle jej uszu dobiegł przeraźliwy krzyk, wysoki, kobiecy i urwany, pewnie przez gwałtowne zasłonięcie ust. Lotta spłoszona hałasem potrąciła kałamarz, w efekcie czego czarny tusz rozchlapał się na posegregowane papiery. Czarnowłosa zdusiła przekleństwo i wstała od biurka zaalarmowana niepokojącym dźwiękiem. Rytmiczne pogrywanie banjo oraz mandoliny dwa piętra niżej nie ustały, więc zapewne świetnie bawiące się towarzystwo nawet nie zauważyło, że na zewnątrz działo się coś niepokojącego.

Loretta podjęła szybką decyzję, otworzyła szafę zamykaną na klucz i wyjęła z niej strzelbę. Do przepastnej kieszeni rozkloszowanej spódnicy wrzuciła paczuszkę z nabojami, po czym zamknęła szafę i pomieszczenie, a następnie szybko zeszła po schodach i opuściła lokal tylnym wyjściem. Wystarczyło przejść kilka metrów, aby zobaczyć blondynkę z mocno ufryzowanymi włosami oraz przesadzonym makijażem. Błękitne wytrzeszczone oczy wpatrywały się w leżące nieopodal ciało jej koleżanki po fachu. Ruda, piegowata młoda kobieta leżała obok ciernistych krzewów. Pomalowane na czerwono wargi miała rozchylone, jednak nie wydobywał się spomiędzy nich oddech. Mimo urodziwej twarzyczki w tym momencie wyglądała upiornie, pobladła, zakrwawiona i z podkasaną sukienką. Jej zesztywniałe kończyny były rozrzucone w dramatycznej pozie, a irytujące stadko much zebrało się nad ciałem, bzycząc przy tym.

Lotta poczuła falę mdłości, ale zacisnęła tylko mocniej palce na strzelbie. Rozejrzała się po okolicy, ale poza sparaliżowaną strachem Mary nie było w zasięgu wzroku żywej duszy. Brunetka wzięła kilka głębokich wdechów, starając się zachować zimną krew. Chwyciła ramię kurtyzany i pociągnęła ją za ramię.

— Chodź, jej już nie pomożemy, a tutaj nie jest bezpiecznie — stwierdziła.

Uspokojenie Mary po takim traumatycznym widoku nie należało do łatwych. Lotta sama nie do końca wiedziała jak podtrzymać pracownicę na duchu, ale robiła wszystko, aby blondynka choć trochę poczuła się lepiej. Po wypiciu uspokajających ziółek wystraszona prostytutka zasnęła w jednym z pokoi dla gości.

Loretta nie rozumiała motywu tej zbrodni. Dlaczego ktokolwiek zdecydował się zabić jej pracownicę, skoro ta nawet nie miała przy sobie dużej sumy pieniędzy? Czy ciążył na niej jakiś dług, którego nie mogła spłacić, a o którym nie wspomniała ani słowem? Może to sprawka jakiegoś niezadowolonego klienta lub impuls nieznajomego szaleńca? Albo zwykły wypadek, choć w to powątpiewała. Postanowiła jednak nie bawić się w detektywa, uznając, że sama ma marne szanse na rozwiązanie tej makabrycznej zagadki. Czym prędzej zgłosiła sprawę szeryfowi, a następnie wysłała chłopca na posyłki, aby wywiesił na tablicy ogłoszeniowej kuszącą ofertę zapłaty za pomoc w odkryciu okoliczności śmierci rudowłosej kurtyzany oraz ukarania jej mordercy.

Z duszą na ramieniu czekała na kogoś, kto zechce podjąć się tego intratnego, choć pewnie niełatwego zlecenia.


ktosiu, uratuj damę z opresji


Od Ojca Kruka CD. Adama

Wyszedł na zewnątrz, trzymając w ręce martwego zająca pokaźnych rozmiarów. Od razu uderzyło w niego suche, gorące powietrze. Całe życie spędzone na pustyni, a on jednak preferował wieczory. Osłonił oczy od słońca i przeszedł przez plac, w stronę wylegującego się jaszczura. Ten uniósł łeb, ale nie ruszył się z miejsca. Leniwie tylko się przeciągnął, długie łapy przejechały mu ziemi, wzbudzając drobinki pyłu do lotu.
Nigdy nie nadał mu imienia. Nie nazywał wierzchowców, bo nie widział takiej potrzeby. Zbyt łatwo coś im mogło się przytrafić i trzeba było szukać kolejnego. Do jaszczura jednak się przyzwyczaił, gładził czule po łbie i czasem zwracał się per gadzino. Zwierz był wytrwały i spokojny. Jego kaprawe oczy wydawały się dziwnie znajome, jakby patrzyli na niego przestępcy z Bezkresów, wśród których dorastał. Był lojalny jak dobry pies, którego trudno przekupić, ale nie jest to niemożliwe. Dlatego Kruk karmił go mięsem zajęczym, jeśli tylko jakiegoś udało mu się upolować.
To bydle nie musiało jeść często, ale porcje miał ogromne. Czasem, jeśli znajdowali się odpowiednio daleko od miasta, a noc była dostatecznie ciemna, wpuszczał go na czyjeś pastwisko. Nigdy nie pozwalał mu zabijać więcej niż jednej krowy, a resztki wsadzał na grzbiet i zostawiał na później.
Zwierzę było nagrzane, gdy wkładał na niego siodło. Czuł temperaturę, nawet jeśli od łusek oddzielał go materiał i skóra. Sutanna przyklejała się do jego skóry, czuł jak pot zaczyna ściekać pod długimi rękawami. Nucił pod nosem piosenkę, której znajomość nie przystoi kapłanowi, ale też nikogo nie dziwiła. Jeśli chciał znaleźć się w tawernie przed zapadnięciem zmroku, musiał wyjechać odpowiednio wcześnie. Noce na pustyni były piękne, ale dziś wolał znaleźć się w towarzystwie innych ludzi, nie bezkresnych piasków.
Pani Robertson czekała na niego przed domem, z rękami splecionymi na piersi. Była starszą kobietą, która narodziła się na tej farmie, wychowała potomstwo i miała zamiar zostać pochowana na tej ziemi. Nie mogła sobie pozwalać na wizyty w kościele w każdy święty dzień, ale starała się przybywać regularnie. Poza tym, jej datki zawsze były hojne i często dawała domowy ser w podzięce za służbę. Niektórych wiernych mógł ignorować, ale pani Robertson za bardzo przykładała się do jego wygody.
Jej oblicze rozchmurzyło się nieco, ale zmarszczka między brwiami pozostawała widoczna, gdy Kruk przywiązał swojego wierzchowca do słupa. Kobieta zaprowadziła go do środka. Jej pierworodny leżał w łóżku z wysoką gorączką.
Znachorka odsunęła się, gdy wszedł do pomieszczenia. Kiwnął na nią głową. Nigdy nie ważył się wątpić w jej umiejętności, sam był często leczony przez matkę lub przypadkowych znawców, którzy zgodzili się na tak niewielką zapłatę. Tym razem jednak choroba zdawała się wykraczać poza jej zdolności, dlatego wezwali jego.
Uklęknął przy mężczyźnie i przyłożył rękę do jego czoła. Ten zdawał się nawet nie zauważać jego obecności. Kruk zmówił modlitwę, tak jak mu przykazano. Nie pamiętał wszystkich słów, więc szeptał je niewyraźnie pod nosem, gdy kobiety powtarzały. Następnie powstał, by potem wziąć ciężką rękę mężczyzny w swoje. Prosił Jedynego o łaskę, by pozwolił mężczyźnie wrócić do zdrowia. Wiara niewiele zdziałać mogła, więc błagał też boga, tym razem bezgłośnie, by dał mężczyźnie szybką śmierć.
Czasami sobie rozmawiali, on i bóg, w którego nie wierzył i któremu nie ufał. Uznawał, że mieli dobrą umowę. On zapewniał mu wiernych, a w zamian zabierał wszystkie pieniądze, których Jedyny i tak przecież nie potrzebował. Pani Robertson namówiła go na ciepły posiłek, przed którym bronił się tylko ze względu na zwyczaje. Jedli, prowadząc ciche rozmowy, gdy jej syn stękał za jego plecami. Miał ochotę go dobić, ale nie mógł sobie na to pozwolić.
Wizyta okazała się dłuższa, niż przypuszczał. Pogłaskał zwierzę po pysku, zanim na nie wsiadł. Byłoby mu żal stracić gadzinę, zwłaszcza teraz, jak przyzwyczaił się do dziwnego tempa jaszczura. Podejrzewał, że wróci w te okolice w przeciągu parunastu dni. To nie byłby pierwszy pogrzeb, który przeprowadzał. Zastanawiał się, czy pani Robertson wygoniła gdzieś młodsze potomstwo, czy po prostu kryło się po kątach i nie chciało widzieć, jak ich brat oddycha coraz słabiej z każdą chwilą.
Znów dostał jedzenie w podzięce i jakaś część jego nawet chciała skonsumować je w drodze, ale jaszczur zaraz zacząłby się wyginać i wyciągać swój długi jęzor. Kruk marzył o kuflu zimnego piwa, ale na niego musiał jeszcze chwile poczekać. Duchowny nie był ponad problemami zwykłych ludzi. Takimi problemami, jak pęcherz. Przypomniał sobie o nim, gdy przejeżdżali niedaleko ładnych krzaczków.
Zostawił zwierzę za sobą, nie przywiązane, bo nie planował znikać na długo. Nie planował również, że ktoś zareaguje na niego poprzez groźby i wyciągnięcie rewolweru. Podciągnął więc spodnie i wyszedł na spotkanie. Gdyby ubranie na to pozwoliło, schował ręce do kieszeni, a tak to musiał zadowolić się tym, że wiszą po jego bokach. Kciukiem sprawdził tylko, czy wyczuwa pod nią znajomy kształt rewolweru.
— Czy to jest dobry sposób, by witać podróżnego, który wraca z ostatniego namaszczenia? — zapytał, uśmiechając się. Uśmiech został mu jeszcze z czasów, gdy był Luką. Podobno był ładny. Nie za szeroki, by nie wyjść na nieszczery, ale ładny. — Nie znamy się jeszcze, prawda?
Problem zawsze był taki, że Ojca Kruka ludzie mogli kojarzyć, co nie oznaczało, że on kojarzy ludzi. Niektórzy przewinęli się przez kościół raz i nigdy nie wrócili. Inni spotkali go w tawernie i byli jednymi z wielu, którzy zapytali “A co ojciec robi w takim miejscu?”. Oczywiście istniała jeszcze inna grupa, której obawiał się najbardziej. Ci którzy naprawdę go znali, zanim jeszcze ukradł jaszczura, ściął włosy i zgolił brodę. Takich na szczęście spotykał rzadko i jeszcze rzadziej był zmuszony rozmawiać.
— Nazywam się Ojciec Kruk i jednak wolałbym nie skończyć z dziurą w głowie. Jeżeli słowa cię nie przekonują, to mogę co najwyżej poczęstować cię jedzeniem od pani Robertson. Może to starczy, by zaświadczyć o moich dobrych intencjach.
Jego głos pozostawał uprzejmy i łagodny. Nauczył się tak mówić, niczym do owieczek, dopiero jako Kruk. I nawet jeśli pozostawał spokojny, to gdzieś z tyłu głowy zastanawiał się, jak szybko wydobędzie broń, w razie takiej potrzeby i czy gadzina da radę dorwać mężczyznę, jeśli ten jednak postanowi strzelić. Raczej w to nie wierzył. 

Adam?