Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

30.08.2000

I think I've died this morning

Adam Walsh
33 • 11.11 • nieznane • rewolwerowiec
Listki są do klikania, to one prowadzą do tekstu. Na buźce Adamka art GigiCave.
Prosimy o konsultację przed używaniem tego pana i... zapraszamy do wątkowania!
MG może wtrącać się w działania A.W.
Discord: rawrawr#3178
Ostatnia aktualizacja: 24.08.2021

18.08.2000

Relacje Ezry Walrotha

OBCY

Abraham Walroth nie dorobił się jeszcze wystarczającej liczby przyjaciół.



WALROTH

ELIZA WALROTH
[1805-1830]



Jego imię wypadło spomiędzy spierzchniętych warg naprędce, niby przekleństwo, ale na tyle słodkie, żeby nie wypluwać go jak zbyt kwaśną wiśnię albo niedogotowanego ziemniaka. Nie skrzywił się ani nie spojrzał na delikwentkę zanadto krytycznie, ponieważ nigdy dotąd nikt nie wypowiedział go w sposób tak nietuzinkowy, jak kobieta przed momentem przechylająca kieliszek parszywej tequili. Zakiełkował więc w nim strach, jakoby namiętność weń, w kobiecym głosie, wybrzmiewająca brała się ze stanu, jakim mogła się wówczas poszczycić — ciężko bowiem było schlać się tutejszą tequilą, jeśli nie piło się jej po raz pierwszy. Uścisnęła wystawioną dłoń i przedstawiła także, wykasłując resztki alkoholu z płuc, a później, niczym najprawdziwsza dama, złapała cygaro między palec wskazujący a serdeczny i przytknęła je, niezapalone, do ust.
— Nie zamierzasz go odpalać, Elizo? — zapytał Walroth, kiedy po upłynięciu co najmniej piętnastu sekund dalej przyciskała je do warg.
Znalazł w kieszeni zapałki i nosił się z zamiarem wyjęcia ich, o ile tylko Eliza wykaże chęci i okaże się mieć wystarczająco dużo oleju w głowie, żeby wymyślić na poczekaniu co najmniej racjonalne wytłumaczenie. Zamiast tego jedynie oparła nadgarstek o brzeg baru, poprawiła na stołeczku i spojrzała na Ezrę.
— Nie. — Cygaro odłożyła na blat, a gdy to niemal sturlało się na podłogę, z paniką na zarumienionej od alkoholu twarzy rzuciła się na nie, coby nie daj Jedyny nie pochylać się nad nim, leżącym na podłodze. Mogłaby się wtedy przewrócić albo, co gorsza, ściągnąć na siebie spojrzenie wszystkich tych dżentelmenów, którym bynajmniej nie podobała się jej obecność w saloonie.
Niefortunnie jednak, zanim cygaro uderzyło z hukiem o zabrudzoną błotem podłogę, pochyliła się ku niemu zdecydowanie zbyt gwałtownie. Ledwie tylne nóżki stołka oderwały się od ziemi, poleciała na Ezrę ze zduszonym w piersi okrzykiem. Już w jego ramionach, spełzła ze stołeczka, odchrząknęła i poprawiła rękawy brunatnej sukienki.
— Wyjdźmy — zasugerował kurtuazyjnie, spojrzeniem odszukując drzwi prowadzących na ciemną noc miasteczka Fairsnag. Dzierżył w dłoniach jej cygaro, toteż nie tracili już na nie czasu, w zamian opuszczając towarzystwo napuszonych kowbojów z kompleksem małej męskości.
Wyszli więc, oddychając lekko jedno przez drugie, wolni od zaduchu zatęchłego pomieszczenia. Muzyka dochodząca ich z sąsiedniego budynku wprawiła Elizę w nader rozweselony nastrój, ponieważ prędko zapomniała o cygarze i poderwała się do tańca, ochoczo podskakując do rytmów popularnej w tych stronach piosenki. Ezra nie miał już cienia wątpliwości, że kobieta upiła się wątpliwej jakości alkoholem, ale nie przerywał jej występu, obracając w palcach lewej ręki przechwycone wcześniej cygaro.
Zapałki wysypały się w jego kieszeni, a później — jedna po drugiej — poczęły wypadać na wysuszoną trawę i ziemię, którą obrastała. Zaczął więc je zbierać — jedna po drugiej — grubymi palcami łapiąc za cieniutkie trzony i układając je z powrotem w zmarnowanym, kilkutygodniowym pudełeczku z końskim wizerunkiem na wierzchu. Nigdy nie lubił tych tandetnych z nagimi kobietami, chociaż wciskano mu je, ledwo wyrażał zainteresowanie tym towarem.
Kiedy uzupełnił swoje zapasy, uniósł głowę, jednocześnie wciskając pudełeczko do kieszeni ciężkich spodni. Eliza, która powinna stanowić przedmiot jego zainteresowania, zniknęła, wydawałoby się, przepadając w ciemności jak kamień w wodę, jednak im dłużej Ezra wytężał wzrok, tym coraz łatwiej było mu odnaleźć Elizowy pukiel jasnych włosów i skradającą się do drzwi sąsiedniego saloonu jego, pukla, właścicielkę. Podniósł się na ociężałe, nie tak stare kolana i pognał ku niej po raz pierwszy w swoim życiu. Padła Abrahamowi w ramiona po raz drugi w swoim i, szczęśliwie, kontynuowała tę tradycję aż do jego końca.

czerwiec 1831

ADA WALROTH
[1830-1843]



Krzyczały — wpierw jedna, później druga, na końcu krzyczały wspólnie, obie z bólu, obie z przerażenia. Darła się też starsza z sióstr Rhodes i ich matka, a nawet kulawy kundel na zewnątrz, i mało brakowało, żeby do żałosnej arii dołączył Ezra, z przestrachem ściskający w dłoniach dłoń Elizy. Deszcz na dworze lał jak z cebra, spływając po krzywych, zardzewiałych rynienkach tak, jak krew sączyła się na jasne, kwieciste pierzyny, którymi przykryte było łoże małżeńskie Walrothów. Uryna i kał mieszały się ze szkarłatną cieczą, wypełniając pokój osobliwym zapachem, a sam poród malował się w zwyczajowy dla porodów obraz — Eliza mdlała, żeby później ją cucić, zdzierała własne gardło w imię dziecka i wyginała plecy w pałąk, nie panując nad odruchami swojego ciała.
— Przyj, drogie dziecko — powtarzała gorączkowo stara Rhodes, trzymając rękę na czole córki. — Przyj — mówiła przez łzy.
Nikt spośród zebranych nie przyznawał tego głośno, ale Eliza dogorywała. Dogorywała każda część jej ciała, po kolei, poczynając od gardła, przez płuca, kończąc na narządach rozrodczych. Poród wyciągnął z jej wszystko, całą zachowaną, zbieraną nań energię i wesołość, która narodziła się w jej sercu wraz z chwilą, w jakiej uzmysłowiono jej, iż nosi pod sercem swoje dziecko, swoje szczęście i swoją radość.
Poprzedniego wieczora, kiedy siedzieli w swoim skromnie urządzonym, nieco zakurzonym saloniku, ona z głową na kolanach Ezry, nogami opartymi o podłokietnik kanapy w amarantowe róże, z książką wspartą o brzuch i dwoma długimi warkoczami zaplecionymi wówczas, gdy wbrew zaleceniom męża zdecydowała się wybrać do miasta, a on — w zadumie patrzący w tykający zegar, z nieodpalonym cygarem w prawej dłoni, butami na stole i zamyśleniem na upstrzonej bliznami twarzy. Słońce skryło się nisko pod horyzontem, toteż w trzech miejscach jarzyły się naftowe lampy, bo zeszłego tygodnia, zupełnie przypadkiem, stłuki kinkiet, kiedy Eliza zapragnęła rzucić w Abrahama najcięższą poduszką ze wszystkich, które posiadali. Wówczas jednak siedzieli tak, tkwiąc w pełnym uczucia bezruchu, pogodzeni z milczeniem.
Pierwsza jednak odezwała się Eliza — opowiedziała Ezrze o tym, co widziała w mieście, kogo w nim spotkała i o koniach, jakie pogłaskała, gdy wyszła ze sklepu spożywczego. Ponoć zaczepiła ją dwójka chłopców i zapytała, czy kiedy jej dziecko będzie starsze, mogliby się z nim zakolegować, bo bardzo chcieliby mieć tak urokliwą przyjaciółkę, jak Eliza — zaśmiała się, mówiąc o tym, ponieważ młodzieńcy założyli, iż urodzi córkę, nie syna. Abraham nie wydał z siebie nic poza gardłowym pomrukiem, ale oboje wiedzieli, że właśnie tym sposobem wyraża rozbawienie.
Przysięgał, że nie opuści jej aż do śmierci.
Gładził więc jej dłoń, jej obrączkę, dopóki nie uśmiechnęła się po raz ostatni.
— Oddała jej swoje życie — ktoś wydukał, ale Abraham, z cierpliwym spojrzeniem skupionym na krzyczącym wniebogłosy dziecku, nie dbał już o nikogo poza małą Adą.
Mała Ada, już trzy lata później, uśmiechała się równie promiennie, co jej matka.
Nie na długo.

sierpień 1830

MAUDE WALROTH
[1779-1816]



Mroźny powiew wiatru omiótł dwóch chłopców klęczących ponad głęboką na dwa metry dziurą wykopaną gdzieś między przysypującymi ją regularnie zaspami. Zardzewiała łopata przepadła gdzieś w śniegu, pozostawiona na pastwę chłodu i otaczającą ją zewsząd śniegu — mimo że jednemu z chłopców wydawało się, jakoby wbijał ją, coby wystawała ponad zwały. Słaby płomień naftowej lampy migał, jakby lada moment miał zgasnąć, skazując obu z braci na ciemność zimowego zmierzchu.
Młodszy z nich zwiesił głowę, wbijając tępy wzrok we własne, sczerniałe od mroku kolana, kiedy drugi dźwignął się na nogi, żeby objąć w pasie skostniałe truchło niestarej kobiety o brązowych włosach przyprószonych siwizną i wyzbytym wszelkiej emocji spojrzeniu hebanowych, surowych zazwyczaj oczu. Długa, oberżynowa suknia powłóczyła się ze szmerem po śniegu, pozostawiając na nim smugę, a klamra, która dotąd spinała kobiecy kok, poluzowała się, gubiąc się gdzieś po drodze — młodszy z chłopców zatrzymał się, by ją odnaleźć, ale starszy nie chciał zwlekać ani chwili dłużej, toteż kontynuowali przemarsz dotąd, dopóki nie znaleźli się pod starą sosną o gałęziach uginających się pod ciężarem bieli. Latem okolica nie była tak ujmująca, jak zimą, ale nie podawali w wątpliwość miejsca pochówku, ponieważ to nie grało większej roli — gdyby zmusili się do pokonania dalszego dystansu, najpewniej wcale by już nie wrócili, a czwórka ich rodzeństwa poumierałaby z głodu albo pozamarzała, na podobieństwo swojej matki i braci.
Starszy zawahał się, kiedy ciało zawisło nad krawędzią. Czarny, zniszczony sandał z poprzerywanymi paskami zsunął się ze stopy nieboszczyka i wpadł prosto w dziurę. Młodszy zdusił szloch, a twarz jego brata, mimo że to jemu przypadło zadanie pochowania rodzicielki, pochylał się nad nią z beznamiętnym wyrazem młodej, nieznającej szczęśliwości twarzy. Młodszy wyciągnął dłoń ku nodze zmarłej, jednak ledwo jego palec zetknął się z chłodną powierzchnią pożółkłej rajstopy, cofnął ją gwałtownie, zasysając do płuc zimne powietrze. Począł kaszleć, dusząc się łzami i rozpaczą, wykasłując resztki nadziei zagrzebanej w dole wraz ze szczątkami Maude Walroth. Nie pamiętał, w którym momencie zaczął krzyczeć ani w którym przestał, ale wydzierał z siebie wszystko, co zalegało na dnie dziecięcego serca.
Zawsze powtarzała, że ludzie odchodzą po to, żeby przychodzili następni, jak zechciał Jedynego. Nie w czas lamentować, chodzić ze śmiercią na noże ani pogrążać się w rozpaczy, ponieważ dalej żyjemy — kontynuujemy swoją ziemską krucjatę, dopóki i naszych kości nie rozsypią gdzieś pod dębem. Mówiła tak, gdy zmarł ich ojciec oraz gdy pochowali siostrę jeszcze w powijakach.
Poszarzała twarz ginęła pod kopkami ziemi, którą starszy spychał do dołu własnymi rękami — zagrzebana gdzieś łopata znajdowała się zbyt daleko, poza tym wiedział, że tym sposobem zapewni im obu więcej czasu na pożegnanie. Gdy młodszy płakał rzewnymi łzami, drugi ścierał je z policzków potajemnie, pozostawiając na nich przyklejone brązowe grudki.
— Harvey? — wymamrotał młodszy, gdy grób został całkowicie zasypany. — Czy tam, gdzie jest mama, jest lepiej?
Po obliczu Harveya błąkała się niepewność, gdy podszedł do klęczącego brata i objął go ramieniem.
— Sam już nie wiem, Ezra. — Uśmiechnął się wymuszenie. — Sam już nie wiem, w co mam wierzyć.

luty 1816

HARVEY WALROTH
[1797-]



Wypolerowana lufa strzelby odbiła jasność śniegu, kiedy, wystawiona na promienie lutowego słońca, ze szmerem przeszyła kolbą postać zimowej powłoki dogorywającej zieleni. Jeden przez drugiego patrzyli to po sobie, to po okolicy, jeden wesół, wolny od wszelkiej niepewności, drugi zaś — z trwogą wymalowaną na zbielałym obliczu skostniałym od, Jedyny sam tylko wiedział, czy mrozu, czy przerażenia. Czubki sosnowych drzew skłaniały się ku sobie tak, jak drugi przyciskał swoje dziecięce ciało do strzelby, której pilnować mu nakazano jakby była czymś więcej niż zmaterializowaną negacją praw boskich, niż ustrojstwem zuchwale odbierającym to, czego człowiek miał za zadanie dożywotnio bronić, choćby wymagało to od niego doniosłych, budzących niepewność poświęceń.
Oczyma wyobraźni zasięgnął obrazu, który sukcesywnie zacierał się w czeluści jego niemrawego umysłu, zasięgnął psa pogrzebanego pod sąsiadującym z chatą dębowym drzewem. Astralne, nieuchwytne ramiona dziecka otoczyły szyję cierpliwie wpatrującego się weń zwierzęcia, a ciche łkanie poniosło się po rozbudzającym się lesie. Strzelba zdawała się wypalać dziurę w unoszącej się płytkimi oddechami piersi.
— Przestań się mazać — skarcił go pierwszy, gniewnie marszcząc brwi. — Mazgaj nie utrzyma rodziny, kiedy wyjadę.
Drugi pociągnął nosem, przycisnął przedramię do twarzy i otarł ją z łez i smarków. Drżące dłonie ukryte za skórzanym materiałem zbyt dużych rękawic uniosły strzelbę tak, żeby lufa stanęła naprzeciw grzebiącemu w pasiece jeleniowi. Po omacku odszukał spust i naprężył palec wskazujący, który blokował się wraz z momentem, w jakim dziecko gotowe było zgrzeszyć przeciwko Jedynemu. Ręka Pana wydawała się ciążyć dziecięcych żebrach, na barku i obu nadgarstkach, jak gdyby lada moment miało upuścić jeszcze poojcowską broń. Szepty pierwszego ginęły w eterze, zagłuszane szumem krwi w uszach drugiego.
Brzdęk pustego do połowy bukłaku uderzającego o poły wytartej kurtki wybudził dziecko z letargu. Dźwięk wybrzmiał w jego głowie, odbijając od przeciwległych ścianek umysłu, ostatecznie zmuszając drugiego do przyciśnięcia spustu i wybudzenia skrzypiącego mechanizmu. Pocisk ze świstem przeszył, zdawało się, skostniałe, rzadkie powietrze, lawirując między opadającymi nieśpiesznie płatkami śniegu. Żałosny ryk, który wydobył się z pyska konającego jelenia, zdjął bielmo z oczu Ezry i uzmysłowił mu, iż po raz pierwszy wyręczył Jedynego i samodzielnie odebrał czemuś życie.
— Nieźle, młody. — Harvey poczłapał do niego i złapał go za ramię z bizonowatą siłą. Abraham wpatrywał się w cielsko martwego jelenia, zesztywniały i do cna przesiąknięty strachem. — Naprawdę nieźle.

luty 1814

ESTHER WALROTH
[1806-]



Mała dziewczynka poprawiła swoją czereśniową sukieneczkę splamioną brązem błota, z którego raptem przed momentem się wygrzebała. Chłopiec, już trochę większy, bo sięgający wysoko ponad jadalniany stół, przyciskał do nieustannie krwawiących ran najbardziej sterylną szmatkę, jaką znalazł w chacie, wypowiadając pod nosem słowa pocieszenia. Kościste policzki dalej spływały łzami, choć znacznie rzadszymi, niżeli chwilę wcześniej, a czarne, poharatane buciki spadły z łoskotem na uklepaną glebę, pozdzierane i rozpadające się na części. Maskowała szloch, pochlipując najciszej, jak tylko potrafiła.
— Gdzie jest mama? — wyszeptała, zerkając na poobdzierane kolana, z których leniwie sączyła się krew regularnie ścierana przez jej brata. Rozejrzała się po starym wozie bez jednego koła, chorej szkapie, stodole z mnóstwem dziur w dachu i porośniętej bluszczem chatce, jak gdyby z nadzieją.
Chłopiec wiedział, gdzie była mama. Nie był jednak pewien, czy ta wiedza przeznaczona była dla nieskalanego kłamstwem ani świadomości przykrego zobowiązania serca młodej dziewczynki. Mama była więc w ogrodzie za domem, sadziła pomidory i umazała się cała w ziemi, stąd nie przyszła na pomoc swojej córce. Mała pokiwała głową, niby ze zrozumieniem, niby bez przekonania, ale zdawało się, że tyle jej wystarcza.
Zdawało, w istocie. Ezra miał marną intuicję.
— Chcę do mamy. — Zarzuciła ramiona na barki swojego brata i pochyliła się, żeby przylgnąć do jego piersi. Syknęła, gdy jej nagie kolano zetknęło się z szorstkim materiałem chłopięcej kurtki, a w kącikach jej kasztanowych oczu na powrót pojawiły się łzy. — Chcę do mamy — powtórzyła słabym głosem.
Jak my wszyscy, miał chęć dodać, ale stłumił ją gdzieś w swoim wnętrzu, wciskając między wątrobę i pęcherzyk żółciowy tak, aby nie znalazła się, nie daj Jedyny, na języku. W końcu matka i tak poświęcała im zanadto czasu — całej szóstce, nawet najstarszemu, który, na ojcowskie podobieństwo, co trzeci poranek zostawiał rodzinę w opiece młodszego brata, coby udać się do miasta. Zwoził wówczas jedzenie i wydawało się, iż było go wystarczająco — chociaż bynajmniej tak nie było, niemniej jednak dla zabiedzonych Walrothów było go aż po pachy — a mimo to Maude Walroth co drugi wieczór jeździła tam raz jeszcze w celach nikomu nieujawnianych.
— Jesteś uparta, Esther — wymamrotał brat, przewracając nasiąknięty krwią materiał na drugą stronę. — Mogę poszukać Harveya.
Esther zawsze lubiła Harveya. Lubiła go ponad wszystkich innych i Harvey kochał ją równie mocno. Pokiwała więc głową, a Ezra podniósł się z ziemi z ciężkim westchnieniem.
— Dociskaj tutaj, dopóki nie wrócę — poinstruował ją, po czym odszedł w kierunku bramy, o którą opierał się najstarszy z rodzeństwa Walrothów. Pogawędzili dłuższy moment, a gdy odwrócili się, coby wrócić do małej Esther, stół, na jakim usadził ją Ezra, stał pusty, wyłączając leżącą nań czerwoną szmatkę i parę czarnych bucików obok drewnianych, wyszczerbionych nóg.
Ezra zostawił za sobą Harveya i, czym prędzej, pognał ku ogrodowi. Wbiegł przez otwarte na oścież drzwi prowadzące do chaty, skąd zamierzał wyskoczyć na ogródek, jednak zatrzymała go opierająca się o futrynę matczynej sypialni Esther.
— Chodź, Esther — powiedział najdonośniej, ale i najłagodniej, jak był w stanie. Zagłuszyły go jednak jęki i pomrukiwania dochodzące z sąsiedniego pokoju. — Esther. — Złapał dziewczynkę za ramię i delikatnie pociągnął w stronę wyjścia.

marzec 1813




credits