Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

30.09.2021

Od Lisiego Kłosa

Wovoka nie był pewien, czy dobrze odczytał intencje duchów.
Wszystko wykonał tak, jak uczył go poprzedni szaman; zapalił odpowiednią mieszankę ziół w fajce, wykonał odpowiedni taniec przy ognisku, a kiedy zabijał królika na kolację, nie zmarnował ani jednej jego części, dla każdej znajdując przeznaczenie. Podziękował mu za jego życie i za jego ofiarę. Zrobił wszystko tak, jak szaman przykazał i nie dodał od siebie kompletnie nic – święcie wciąż przekonany, że własna ingerencja w stare rytuały nie jest mile widziana, czy może wręcz, zakazana.
Wydawało mu się, że tak należy zrobić by w końcu odnieść sukces po paśmie malowniczych porażek, które odnosił raz za razem zarówno w świecie ludzi, jak i tym w którym królowały duchy. Ci pierwsi – choć nie byli mu kością w gardle, ani solą w oku, często bywali problematyczni. Byli niezadowoleni, mimo tego, że w swoich śmierdzących miastach mieli tyle dobrego, bywali nieco natrętni w swoich pytaniach o to czy pochodzi z Bezkresów, czy może jednak wychował się w bardziej sprzyjających warunkach. Nie stanowili bezpośredniej przeszkody na jego drodze, a jedynie utrudnienie. Znaleźć bowiem człowieka, który byłby skłonny udać się w podróż wraz z nim było wyjątkowo ciężko, a ciężko było przez duchy – element numer dwa, który zdecydowanie kością w gardle mu stawał, był solą w oku i cierniem w stopie. Duchy Wovoki nie lubiły i wyglądało na to, że z cholerną wzajemnością.
Ale cóż, wódz kazał, szaman musi. Duchy odnaleźć trzeba było, czy to się komuś podoba, czy nie.
Lisi Kłos zaciągnął się fajką i zatrzymał dym w płucach. Płomienie ogniska zatańczyły łagodnie na suchych kawałkach drewna dając nikłe światło i jeszcze niklejsze ciepło, ale już dawno temu nauczył się, by przyjmować to, co dają bez zbędnego marudzenia. Wypuścił ciężko dym w momencie w którym mroczki zatańczyły mu przed oczami, poczuł znajome otępienie rozchodzące się po ciele. Jak co noc, planował wybrać się na drugą stronę. Jak co noc, samotnie, bo odpowiedniego towarzysza wciąż nie znalazł. Jak co noc pewien, że kolejne znaki pozostawione przez duchy odczyta całkowicie błędnie, czym zirytuje nie tylko je, ale i siebie samego.
Trzask gałązek za plecami powinien go wystraszyć, czy chociażby zmusić ciało do wzdrygnięcia się, ale Lis duchem przebywał już częściowo gdzie indziej, to i reakcje ciała zmarniały. Spojrzał na przybysza nieobecnym wzorkiem, uśmiechnął się kątem warg. I wyciągnął ku niemu fajkę w zapraszającym geście.
Wciąż jednak nie był pewien, czy dobrze odczytał intencje duchów.


ktosiu, zapraszamy na bardzo pokojowe wypalenie fajki i bardzo nie-pokojową wycieczkę do duchów ♥

Od Jane cd. Adama

Nie miałam do roboty zbyt wiele, nie powiem.
O tej porze ruch był, jak zwykle, średni, razem z Helen i Susan, moimi młodymi pracownicami, świetnie dawałyśmy sobie radę. Wszyscy goście zostali obsłużeni, zamówienia wydane i rozniesione, zwolnione stoliki doprowadzone do ładu. Znudzona staniem za barem, nieśpiesznie przechadzałam się po sali, przecierałam blaty, poprawiałam krzesła, uśmiechałam się do klientek, puszczałam oko przystojniejszym klientom. Niekiedy ktoś mnie zaczepiał, witał się lub nie, pytał o cenę noclegu czy whisky, zastanawiał głośno, gdzie w okolicy znajduje się bank lub poczta. Starałam się odpowiadać precyzyjnie, grzecznie i wyczerpująco. Wobec osób, które mi płaciły, zawsze byłam cierpliwa.
W saloonie może i było spokojnie, ale nie cicho, cicho raczej tu nie bywało. Ostrogi podzwaniały, odkładane naczynia stukały, odsuwane krzesła szurały. Jedni mężczyźni dyskutowali, inni klęli, jeszcze inni żarli się o coś, krzywiąc się i intensywnie gestykulując. Któraś prostytutka śmiała się cienko, spazmatycznie i, jak na mój gust, raczej sztucznie. Mary, zatrudniona przez mojego brata śpiewaczka, intonowała, ku uciesze grupki pogwizdujących na nią młodzieńców, rubaszną przyśpiewkę, modną, wpadającą w ucho i doskonale wszystkim znaną. Przechodząc obok podwyższenia, na którym stała, pogroziłam jej palcem. Nie wczuwała się kompletnie, patrzyła raz w sufit, raz w okno, na żadnego z dopingujących ją panów nawet nie spojrzała. Płaciliśmy jej całkiem nieźle, źle traktowana nie była, jeść i pić dostała, mogłaby przynajmniej udawać, że chce tu być, a zabawianie męskiej publiczności sprawia jej przyjemność.
Wróciłam za bar, rozejrzałam się, zadowolona z faktu, że praca w saloonie przebiegała tego dnia gładko, pomyślnie i bezproblemowo. Przez dłuższą chwilę obserwowałam zarysy skupionych przy stołach sylwetek. Wsłuchując się w znudzony głos Mary, w milczeniu patrzyłam na przebijające się przez zasłony cienkie smugi światła, ukośnie padające na wypastowane podłogi.
Gdy zawiasy skrzypnęły, a do środka wszedł nowy klient, zmrużyłam oczy przed blaskiem poranka. Pierwszym, co spostrzegłam, był wzrok naszego porządkowego, stojącego w drzwiach draba, którego dziwaczne imię zawsze wypadało mi z pamięci. Łypnął na nowoprzybyłego, ale nie zatrzymał go, dał mu przejść. Szybko zorientowałam się, w czym rzecz. Klient miał widoczną broń u pasa, chyba rewolwer. Mnie także nie spodobał się ten widok. Miałam już w ścianach dostatecznie wiele dziur. 
Gnatem szpanował, bo jakżeby inaczej, mężczyzna. Młody, brunet, w porównaniu ze zgromadzoną w ciemnym kącie hołotą, podstarzałą, zarośniętą i zapitą, prezentujący się, powiedziałabym, całkiem do rzeczy. Choć, bądźmy szczerzy, nie na tyle, by wywrzeć na mnie wrażenie. Wielu miłych dla oka młodzieńców kręciło się tu na co dzień, wielu szczerzyło zęby, inicjowało rozmowę, próbowało wkupić się w łaski niemałymi zamówieniami i nieskąpymi napiwkami. Lata spędzone w saloonie znieczuliły mnie na męski urok.
Nowoprzybyły stanął przy szynkwasie. Nie czekając aż podejdę, a stałam, przysięgam, parę kroków dalej, zastukał kostką wskazującego palca o bar.
— Można się tu napić czegoś, co przejdzie bez bólu przez gardło? — rzucił na powitanie, opierając się o blat.
Ton miał suchy, minę obojętną, nie uśmiechał się, nawet na mnie nie patrzył, podejrzewam, że w ogóle mnie nie dostrzegł, zajęty obserwowaniem zgromadzonych w sali osób, które, nawiasem mówiąc, pochłonięte sobą, miały go w nosie.
Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że mężczyzna nie żartował, że nie patrzył na mnie zaczepnie, że w jego głosie nie tliło się rozbawienie. Pytał zupełnie poważnie.
Co za dupek.
Kompletny brak manier, szarmu, wyczucia i ogłady. O tym, że zwracał się do kobiety, nawet nie wspomnę. O tym, że nie do pierwszej lepszej, także przemilczę. Bo mówił ze mną, z siostrą właściciela przybytku. Kolego, pomyślałam, spoglądając na niego spod rzęs, masz zdrowo przechlapane. Z pełnym portfelem to ty stąd nie wyjdziesz.
Susan, do tej pory bezczynna, chciała podejść i go obsłużyć, ale powstrzymałam ją spojrzeniem, miałam zamiar zająć się nim osobiście, nie wątpiłam, że dam sobie z nim radę. Susan była młoda i miękka, gdyby zaczął ją źle traktować, pokornie zwiesiłaby głowę, pozwoliłaby mu dalej się rządzić. Bo, wnosząc po powitaniu, jakie nam sprzedał, myślał chyba, że jak uciułał na piwo piątaka, to my, obsługa saloonu, do tego całkiem porządnego, będziemy latać wokół niego w lansadach, najlepiej podtykając wszystko pod nos i kłaniając się w pas.
Już na wstępie założyłam sobie, że szanowny pan za ten tekst da mi napiwek wynoszący przynajmniej połowę wartości jego zamówienia. A jak nie da, przy kolejnej sposobności zasugeruję Helen, by napluła mu do tequili. Trudno. Nie muszę chyba mówić, że gdy Jamesa, mojego brata, nie było w lokalu, ja byłam w nim panią, ja sprawowałam w nim rządy. Gdybym nie miała nastroju, nie musiałabym nawet tego wieśniaka obsługiwać, mogłabym od razu polecić porządkowemu, by za ten rewolwer wyprowadził go za drzwi. Biznes się kręcił, na brak klientów narzekać dzisiejszego dnia nie mogłam. Kto by mnie zganił?
— Można. Whisky, brandy, piwa, koniaku, wina, likieru, tequili — wyrecytowałam, opierając się o blat, pochylając wdzięcznie, wiernie odtwarzając nonszalancką pozę mężczyzny, przy okazji subtelnie eksponując to i owo, co fason sukienki, przyznam, bardzo mi ułatwiał. — Wczoraj przywieziono nam firmowego bourbona z Armadillo, godny zaufania producent, towar pierwsza klasa. Chociaż... — uśmiechnęłam się pod nosem, przemknęłam po jego odzieniu powłóczystym spojrzeniem — nie wiem, czy będziesz mógł sobie na niego pozwolić, kawalerze. 
 
nie-nie, to ja przepraszam za tą panią 

29.09.2021

Od Annushki CD. Vasi

Czółko dziewczęcia zmarszczyło się okropnie, jak gdyby chcąc pogłębić brzydotę, którą kiedyś, te dziewiętnaście lat temu, gdy wyślizgnęła się z łona swej bezimiennej matki, obdarzyła ją matka natura. Ręka drgnęła, czając się gdzieś w okolicach sierpu – ta na wszelki wypadek, gdyby ruch wykonany przez blondwłosego mężczyznę okazał się ruchem zbyt gwałtownym, zbyt nieprzewidywalnym.
Wiedziała, że w pojedynku broń a tępe ostrze prawdopodobnie szansy nie miała, ale w jakikolwiek sposób należało zagrać na zwłokę – tak, jak uczył jej tego tatko. Na zwłokę należało grać, gdy mężczyzna przed nią był zdecydowanie wyższym, zdecydowanie bardziej umięśnionym i zdecydowanie bardziej groźnym, a twarz zdobiły bardzo brzydkie blizny.
Nie czyniły tajemniczego wybawiciela jednak brzydszym od samej Annushki – trudno było być brzydszym od zagubionej w środku lasu, wybrudzonej w leśnej ściółce i zmęczonej tym nagłym biegiem dziewczynki o krzywych nogach.
— Z — zawahała się przez chwilę, jeszcze bardziej zmarszczywszy czoło, o ile w ogóle było to możliwe — z Rosji?
Niemoc na annushkowej twarzy oraz w annushkowym umyśle pogłębiła się jeszcze bardziej od stanu pierwotnego. Czuła się zagubiona, zmęczona, a tajemniczy wybawiciel znaleziony w środku ciemnego lasu, przed którym na pewno ostrzegłby ją Myszkin, bo kto to słyszał, spotykać się z mężczyznami, tak po ciemku i w środku gęstego boru. Swego imienia prawdopodobnie też nie powinna była mu zdradzać, ojciec na pewno by tego nie chciał.
Ale ojciec już nie żył, a martwi, wraz z utratą życiowej energii, pozbawieniem dechu i procesów fizjologicznych, głosu nie mieli.
— Annushka — odpowiedziała krótko i konkretnie, jak to miała w swym zwyczaju. — I nie wiem czym lub kim jest Rozja — miękkie es zamieniło się w zet.
Nie potrafiła jednak odwzorować sposobu, za pomocą którego nazwa dziwnego, nieznanego jej miejsca wyślizgnęła się z męskiej krtani, chwytu, dzięki któremu temu wszystkiego nadano takie ładne drżenie. Mówił twardo, ale nie za twardo.
Tak w sam raz, choć nieco mocniej niż sam Myszkin.
Vasily, powtórzyła sobie po mężczyźnie w myślach, obawiając się, że gdy tego nie zrobi, to imię rozpłynie się niby porwane przez silny nurt wartkiej rzeki. Zimnej, takiej mrożącej krew w żyłach oraz niezwykle przerażającej, gdy na dodatek jest głęboką – w takich najłatwiej plączą się kostki, w takich najprościej się potknąć.
A wtedy, bardzo prosto, kaplica.
— Ukradli mi muła — ponownie powtórzyła konkretność w przekazie informacyjnym, stwierdzając, że, jak zawsze, nie ma co owijać w bawełnę. — Idę przed siebie, niedźwiedź, ja bez muła, tyle — burknęła ponownie, a spojrzenie kaprawych ocząt wbiło się w stopy, omiotło też i poobdzierane kolana.
Szczypały, ale nie narzekała.
Myszkin zawsze uczył ją, że w trudnych warunkach narzekać nie wypada.

Od Adama CD. Ojca Kruka

— Żyjemy w nieprzyjemnym miejscu. Myślę, że na wiele rzeczy Jedyny przymyka oko.
Adam parsknął typowym jak na niego, ślicznym i czystym śmiechem, zgadzając się z całością wypowiedzi. Przymknięte oko Jedynego, które dla zabójców, złodziei i wszelakich ludzi, należących do grup definitywnie przestępczych, miało być całkiem wygodną wymówką, teraz stało się argumentem człowieka, który z religią do czynienia miał na codzień. Jak więc się z nim nie zgodzić, zwłaszcza, gdy Adam Walsh zdecydowanie należał do wcześniej wymienionych osobistości; nawet jeżeli miał się do tego nie przyznawać.
Adam Walsh w końcu miał niepojętą tendencję do zamiatania spraw pod dywan – czy to prywatnych, czy tych, które ujrzały oczęta wszechobecnej publiki gotowej, by go ocenić. Adam Walsh nienawidził być ocenianym, bo za sędzię godnego wydawania na niego wyroków uważał jedynie siebie. Kto wie więc, czy to nie w tej kwestii zdawał się leżeć problem niemożności oddania się, zaufania Jedynemu. Jedno, boskie oko, te zawsze otwarte, wystarczająco drażniło rewolwerowca, by już od dawien dawna nie postawić swej nogi w kościele.
Jakby kiedykolwiek to zrobił. Jakby aktualnie miał w ogóle taką możliwość.
Błękitne oczy zjechały po księdzu niby woda po kaczce, tym razem na spokojnie oceniły jego sylwetkę. Pewną siebie, świadomą gestów, wiedzącą, kiedy klatka piersiowa powinna się poruszyć, a kiedy należało zatrzymać ją w jednym miejscu. Wszystko spowite żałobną czernią, którą Adam Walsh zaliczał do kolejnych religijnych wymysłów nie do pojęcia.
W białych, bawełnianych koszulach wyglądało się zdecydowanie lepiej; dopóki nie przykleiła się do nich czyjaś jucha, oczywiście. 
— Natanielu, gdzie zmierzasz? — zapytał prosto, przy okazji powtarzając imię księdza.
Och, jak dziwnie było zwracać się do księdza per ty. Łamało to odpowiednie granice, było niczym przeskakiwanie rozpadającego się, spróchniałego płotu. Wydawać by się mogło, że odgórnie ustawiona hierarchia społeczna miała im uniemożliwiać taką poufałość.
Ale czy poufałością nie było mierzenie z własnego, pięknego rewolweru prosto w centrum samego czoła biednego duchownego? Adam Walsh takie gesty uważał zawsze za niezwykle zbliżające do siebie. Łamiące lody, można by rzecz.
— Chętnie się z tobą zabiorę — dodał, wzruszając ramionami. Schylił się po swoje rzeczy, zaczynając je powolutku zbierać, zwijać, podnosić. Należało w końcu się spakować. — O ile, oczywiście, miejsce, w które zmierzasz, będzie sensowne. — Chłodny błękit ukryty w tęczówkach błysnął zawadiacko. — W niektórych ośrodkach, załóżmy, nie jestem zbyt lubiany.
Parsknięcie śmiechem miało opuścić usta – szelest w pobliskich krzakach przerwał jednak wesoły dźwięk. Mężczyzna spiął się, stał na dwóch nogach w przeciągu kilku sekund. Ponownie, celował.
— Ktoś z tobą był? — zapytał księdza, swą drugą dłoń utrzymując przy drugiej z kabur. Zawsze w gotowości.
W krzakach zaszeleściło ponownie, a zza listków wysunął się ogromny, jaszczurzy łeb. Zwierz wysunął swój charakterystyczny, rozcięty język, posmakował powietrza. Walsh ściągnął brwi, prędko analizując tę unikatową sytuację.
— Twoje?

28.09.2021

Od Julesa do Abigail

Wypatruj w tłumie burzy płomienistych loków. Tych ocząt intensywnie oliwkowych, które zaintrygowane twoją osobą rzucają ci spod długich rzęs niby to niewinne spojrzenie, nie da się nie zauważyć. O tym uśmiechu, co tak magnetycznie przyciąga twoją uwagę, ciężko ci będzie zapomnieć. To ciało tak idealne, tak kształtne i kobiece, nocami będzie ci sen z powiek spędzało, a głosik słodki wracał do ciebie będzie ciągle i wciąż, dopóki nie ulegniesz i nie zatracisz się w zapomnieniu. Ale nie pozwól się jej zwieść, Ilya; nie ulegnij jej urokom, jeśli ci życie miłe. Już ona dobrze będzie wiedziała, co z tobą robi. A za nią niebezpieczni ludzie stoją, którzy – czekając tylko na twoją pomyłkę – wystawiają kły, gotowi na żer.

✦✦✦

Wysoki, rudowłosy mężczyzna przekroczył ruchome drzwiczki powieszone na przyrdzewiałych zawiasach i wszedł do zaludnionego saloonu, gdzie na samym wstępie powitało go kilka zaciekawionych spojrzeń, których właściciele zastanawiali się, cóż to za jednooki pirat w ich szeregach zawitał; głodni rozróby i rozrywki, głodni zbawienia od ich jakże nudnego życia, którego Ilyushka zaoferować im nie miał zamiaru. W uszy uderzyły radosne dźwięki pianoli, w klawisze której z całym oddaniem uderzał siwy, pozbawiony kompletnego uzębienia staruszek, a szara tęczówka uważnie objęła całe pomieszczenie w poszukiwaniu między tłumem kobiety, na temat której słyszał tak wiele i niewiele zarazem.
I nie musiał szukać długo. Siedziała przy barze, plecami do wejścia; zmuszona rozmawiać z kimś kto – tak Woronov podejrzewał – ani wtajemniczony ani nawet zaproszony nie był. Burza płomienistych loków uderzyła w niego tak mocno, że rozszerzyła się źrenica w szarej tęczówce. Oto ujrzał tą, na temat której słowa tak bardzo zapisały się w jego pamięci, że powtarzane w głowie wciąż i wciąż niemalże wypaliły w niej dziurę; tą, przed którą ostrzegano go zawzięcie. Tą, z którą w ciągu następnych kilku dni miał odbyć podróż w nieznane. Nie wiedział o niej nic, poza tym, co powiedział mu Connor, nawet jak miała na imię i nie mógł mieć pewności, że ona cokolwiek wie o nim. Ale nawet taka ilość niewiadomych była dla niego stanowczo niewystarczająca, żeby zacząć się czegokolwiek obawiać. Zadowolony – bo to on pierwszy ujrzał ją, nie na odwrót – ruszył przed siebie.
Podążył w kierunku baru krokiem płynnym i niegroźnym, a jednak w swojej miękkości pewnym i odważnym, zupełnie jakby bywał w tym miejscu wcześniej co najmniej razy kilkanaście, a galonów chłodnego piwa wychlał już setki, co przecież nie do końca było prawdą i każdy stały bywalec tego przybytku potrafił dostrzec to na pierwszy rzut oka – ci właśnie nie przyglądali się jawnie zaciekawieni jak niektórzy, a obserwowali ukradkiem z nutką podejrzliwości w spojrzeniach. Obcy to, nie jeden z nas. Trzeba go mieć na oku, coby problemów nie narobił – myśleli. I słusznie myśleli. Bowiem Ilyushka faktycznie pochodzi z terenów Krainie odległych, a w ślad za nim, ciągnąc się przez pola zielone i stepy podłużne, przez pustynie i miasta, kłopoty podążają.
Przysiadł się obok, bez pytania i jakichkolwiek grzeczności chociażby, z góry zakładając, że wolne krzesło było zarezerwowane tylko i wyłącznie dla niego. I wtedy zobaczył ją w pełnej swojej okazałości, a ciarki przyjemnie przeszły przez całe jego ciało. Duże oczęta, tak intensywnie oliwkowe, spotkały się z tymi szarymi. No, jednym okiem szarym, bo drugie zakryte było skórzaną opaską.
— Whisky z lodem. — zlecił barmanowi, skinąwszy najpierw głową w ramach powitania. — A mojej przepięknej znajomej, która widocznie nie życzy sobie, żeby jakieś natrętne oblechy wokół niej się swobodnie kręciły... — tu unosząc sceptycznie jedną brew spojrzał najpierw na niechcianego towarzysza rudowłosej, później zaś z powrotem na barmana — Proszę o uzupełnienie trunku, skoro tylko poprzednia zawartość zostanie wypita. Na mój koszt. — dokończył.
Bo jakże lepiej poznać drugiego człowieka, jeśli nie przy szklaneczce dobrego alkoholu właśnie?

henlo

Od Mae CD. Loretty

Dziarski uśmieszek zabłąkał się gdzieś na piegowatej twarzyczce młodej dziewuszki, opalone powieki opadły na modre spojrzenie, dla chwili wytchnienia, dla głębszej rozkoszy w wypowiadanych przez nieznajomą kobietę słowach. Bo przyjemność czerpała niezwykłą z nagłego mężczyzny zmieszania, z warg, zaciśniętych ze złości w cienką linię, ze ślepi buchających gniewem, który nigdy już nie miał wydostać się z klatki męskich oczu – nawet jeśli, to nie tutaj, nie w tej chwili. Nie, kiedy tak wielu obserwowało Lawrence’a poczynania, kiedy wzrok potężniejszego wylądował na jego sylwecie, karcąc, ostrzegając. A wzrok był to nie byle jaki, bo tych fioletowych, krasnych tęczówek, bo należący do panny Randall, doskonale w Blisstown znanej i respektowanej. I nawet jeśli sama Mae nie miała do końca pojęcia, z kim właściwie przyszło się jej mierzyć, w głosie ciemnowłosej kobiety zaraz dosłyszała wyraźny autorytetu pierwiastek. Młodej nieznośnicy raz jeszcze niewyobrażalnie się poszczęściło.
— Witam piękną panią — odpowiedziała, skłaniając się w pas, zupełnie nie zważając na odgrywaną przed całą resztą klienteli, szopkę. Przedstawienie już dawno się rozpoczęło, a Alston uwielbiała być w centrum uwagi. Kiwnęła głową na znak zrozumienia, ściągając wreszcie z głowy swój szeroki, przybrudzony kapelusz – nie wypadało w końcu przy damie chować się tak pod nakryciem głowy – i ruszyła za sylwetą Loretty, z wolna wspinając się po schodach. Zatrzymała się jeszcze w ostatniej chwili, przywierając stopami do skrzypiących, ciemnych desek, a spojrzenie niebieskich ocząt ponownie padło na osobę niejakiego Lawrence’a, spoglądając na mężczyznę z góry. Wyciągnęła język, rzucając ów gestem prosto w starucha gębę, znikając zaraz za drzwiami prowadzącymi do gabinetu właścicielki zamtuzu.
Przekroczyła próg pomieszczenia i zaraz, bez zbędnego zaproszenia, usiadła naprzeciw kobiety, dokładnie wsłuchując się w kolejne jej słowa. Gorący powiew wiatru dostał się do środka, wsuwając się przez otwarte okiennice i muskając swym ognistym dotykiem zarumienione policzki piętnastolatki. Kiwnęła głową, paluszki prawej ręki złapały za daszek kapelusza, który z powrotem znalazł się na dziewczęcej głowie, zakrywając gęste kosmyki rudych włosków.
— Rozumiem — odparła krótko, przeciągając niepotrzebnie samogłoski, tak dla lepszego wydźwięku, tym samym dając sobie odrobinę więcej czasu na odpowiedni pomyślunek. Sprawa do prostych nie należała, a sama Mae nie spodziewała się do końca, że będzie musiała zaczynać od zera. Modre tęczówki, w czystym zamyśleniu, wylądowały na niedopalonej świecy, brudzącej woskiem swą podstawkę, jak i samo biurko, aż wreszcie wstała z miejsca, pozwalając sobie na krótki spacerek wokół całego gabinetu. — A więc, po kolei. Myślę, że najlepiej byłoby zacząć od samego miejsca zabójstwa. Ustalenie, czy to dokładnie tam została zamordowana — ucichła na moment, poszukując odpowiednich słów — cóż, nasza zamordowana, czy też jej ciało zostało tam przeniesione po wydaniu wyroku, mogłoby nam naprawdę pomóc. Kto wie, może uda się nam jeszcze dostrzec jakieś ślady? Wtedy mogłybyśmy założyć, że nie mamy do czynienia z wprawionym mordercą, a śmierć kobiety być może była zupełnie przypadkowa. Wystraszony zabójca, nie myśląc za wiele, ukrył ciało w najgorszym, możliwym miejscu i uciekł, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wiele zostawił za sobą śladów.
Kiwnęła głową, jakby zgadzając się z własnymi słowami.
— Następnie chciałabym przesłuchać tą całą Mary. Nie sądzę, by miała bardzo nam pomóc, skoro swoją koleżankę znalazła już martwą, jednak pominięcie rozmowy z nią, byłoby z mojej strony straszliwym niedopatrzeniem. A ja podchodzę do swojej pracy poważnie i mam zamiar trzymać się tej sprawy dopóty, dopóki nie dotrzemy do samego jej sedna. — Zaciśnięta w pięść rączka wylądowała na dziewczęcej piersi, na znak całkowitego oddania.
— Potem wybierzemy się do domu pogrzebowego, żebym dokładnie obejrzała ciało zamordowanej. O ile pracujący tam nieudacznicy nie spartaczyli sprawy, nieostrożnie obchodząc się z naszą denatką. Tak, tak zrobimy. — Wreszcie zatrzymała się w miejscu, spojrzenie rudogłowej pognało w stronę Loretty. — Mam jednak jeszcze jedno pytanie. Czy zamordowana wynajmowała tutaj pokój? A jeśli nie, to czy wiesz może, gdzie mieszkała? Przeszukanie należących do niej rzeczy wydaje mi się jednak dość kluczowe.

Od Abigail CD. Oriona

Tonęła w białych światłach sceny, wijąc się z gracją, delikatnością, niektóre tylko z ruchów kończąc nagłymi szarpnięciami, odpowiadającymi za jakikolwiek w widowni szmer, za te płytkie oddechy, ohydnie bezwstydne okrzyki podniecenia, ginące gdzieś w cieniach sali. Uśmiech wiruje razem z nią, wzywając do wspólnego tańca, oczekując rzuconego mu pojedynku, mimo iż ten, miał nadejść co najwyżej za chwilę, gdy wyczołga się wreszcie z drewnianego parkietu, odetchnie na moment z ulgą, by zaraz ktoś złapał ją za włosy, by muskał niechcianymi pocałunkami, bladą laleczkę z Blisstown zabierając do siebie. I tylko te trupie, bladozielone oczka, niby koraliki z awenturynu, chowały w sobie nikły cień rozwagi, którego dostrzec nie potrafiłyby chociażby jastrzębie, bystre ślepia.
Sylweta wygina się lekko, zastyga w nagłym bezruchu, w kończącej wystąpienie pozie. Muzyka ucicha, ucicha i ona, jednak niedane było ciszy długie panowanie, jej rządy bestialsko przerwane wyłaniającymi się z ciemności oklaskami – przekrajana wiwatami, przysięgami nieprzemijalnych miłości, na tyle nieśmiertelnych, dopóki jej ciało cieszyło głodne oko, a kobiecy głosik nie domagał się swojego, wydając z siebie cichutkie westchnienia rozkoszy. Niknie gdzieś w tych okrzykach, zagubiona, zgubiona, pozostawiając po sobie jedynie tę materialną powłokę, wciąż ładnie się uśmiechającą, wciąż wypinając do przodu pierś, by pokazać troszkę więcej, by kusić i mamić opiętymi w czarny gorset krągłościami. A pierdolony Alcana znów rzuca jej pod nogi pękaty bukiet czerwonych róż, choć tak wiele razy prosiła, by kupowania róż zaprzestał.
Schodzi ze sceny, pochłonięta przez mrok kulis, łapie pospiesznie za materiał kotary, czując, jak nogi uginają się pod ciężarem reszty cielska, jak uda palą niemiłosiernie, przypominając o tym, którego dzisiaj zobaczyć nie chciała, który – jak miała nadzieję – zmuszony pracą wyjechał z miasta, bądź jak to nieraz również bywało, nie miał najmniejszej ochoty na osobę tancerki patrzeć, pijąc, trwoniąc pieniądze i znajdując inną, którą mógł się wysłużyć w ciemnym kącie dusznego pomieszczenia. Ostatkami sił prostuje jednak nogi, bierze głęboki wdech. I tylko ciepło wyszeptywanych w jej stronę słów, było w stanie raz jeszcze zmusić rudogłową panienkę do pełnego uśmiechu.
Odwraca głowę. Zielone tęczówki znajdują te równie blade, ukryte pod czarnym welonem.
— Przydałoby, zdecydowanie przydało — mruczy cichutko, a białe ząbki błyskają, czerwień na ustach lśni. Nie zatrzymując się, cały czas krocząc ku jej niewielkiej garderoby. Smukła dłoń kobiety muska tą elfią, tak w geście strojenia prostych fanaberii, ale i z zaufaniem, przyjacielskim ciepłem. — Cieszę się, że tu jesteś. Nie chciałam tego wieczora spędzać sama.
Paluszki łapią za metal klamki, McCallum otwiera pospiesznie drzwi i kiedy tylko Orion przekracza próg pomieszczenia, rudogłowa zaraz je zamyka, chcąc jak najszybciej odciąć się od dochodzących z sali hałasów, jak i samego widoku drewnianego parkietu, czerwieni grubych kurtyn oraz rażących, zawsze tak samo zdradliwych, świateł.
Oddycha z ulgą, podchodząc do niewielkiego, starego lustra, przy którym siada ze zrezygnowaniem, wpatrując się obojętnie w swe własne, beznadziejne odbicie. Dłonie sięgają za plecy, poszukując ciasnych, gorsetowych zawiązań, a kiedy nie chwytają zaraz za satynową wstążeczkę, kobieta klnie cichutko pod nosem, proszącym spojrzeniem wracając do sylwetki swej tajemniczej towarzyszki. I szepcze miękko, niemal błagalnie:
— Pomożesz?

27.09.2021

Od Vasi cd. Ogaty

Postawna postura i siłą fizyczna również okazywały się przydatne u snajperów. Vasily przekonał się o tym nieraz na własne oczy, kiedy jeszcze należał do armii rosyjskiej. Doskonale pamiętał szkolenia z obsługi karabinów, podczas których często dochodziło do wypadków na skutek pośpiechu, braku doświadczenia, nadzoru czy też zwykłej brawury kadetów. Niezliczoną ilość razy obserwował jak młodzi mężczyźni podczas ładowania pocisków dopychali osłonę maksymalnie do tyłu, tym samym zamek zostawał zwolniony, zaś napięta sprężyna z dużą siłą popychała go do przodu. Zwykle kończyło się tylko na przytrzaśniętym palcu, nieestetycznie wyglądającym siniaku pod paznokciem lub głębszym rozcięciem. Słyszał jednak historie o nieszczęśnikach, u których uraz dosięgał kości, a nawet krążyły pogłoski o amputacjach, choć nigdy nie widział takiego przypadku. Był za to świadkiem złamanych nosów, podbitych oczu i wybitych barków przez nieodpowiednie opieranie broni lub niebycie przygotowanym na odrzut karabinu.

Przez chwilę milczał, przyglądając się broni trzymanej przez Ogatę. Sprawiała wrażenie łatwiejszej do opanowania dla laika, choć to mogło okazać się złudne. Chętnie by ją przetestował, choć nie sądził, by Japończyk mu na to pozwolił, a przynajmniej nie bez otrzymania czegoś w zamian. Vasia zanotował w pamięci, by zagaić o taką możliwość w jakimś dogodnym momencie.

Butem zasypał ognisko ziemią. Podniósł ostatnią łyżkę, która została po ich prowizorycznym obozowisku. Przejrzał się w zniekształconym odbiciu i obrócił przedmiot w palcach, wpadając na genialny pomysł.

— Na południe — odparł, podnosząc ręką i wskazując palcem na ślady kopyt ginące między drzewami. Podkowy dobrze odbiły swój kształt w wilgotnej ziemi, więc na początku łatwo było tropić trasę, którą podążała kobyła. Ruszył w tamtym kierunku, uśmiechając się pod nosem przez trafny komentarz Ogaty odnośnie jego wzrostu i większej szansy na to, że trafi go piorun.

— Strzelałeś kiedyś do łyżek? — zapytał, odsuwając gałęzie, by torować drogę zarówno sobie, jak i Ogacie. Usłużnie trzymał gałęzie, by nie smagały go po twarzy ostro zakończonymi witkami. — Chętnie bym się z tobą zmierzył.

Był w to całkiem niezły, w zasadzie najlepszy, choć nie zwykł się przechwalać. Wychodził z założenia, że czasami lepiej zachować skromne milczenie i dostać pochwałę, niż zawieść czyjeś oczekiwania, na dodatek otrzymując parę przykrych słów. Zresztą, w przypadku Ogaty uważał, że trafił na godnego sobie przeciwnika. Pewnie nawet z jednym okiem nadal świetnie sobie radził. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby i on strzelał patrząc tylko jednym ślepiem, dla sprawiedliwości i wyrównania szans.

— Chatka brzmi lepiej, niż namiot rozbity na polanie — stwierdził, po czym pokiwał głową. W pewnym momencie zatrzymał się i przykucnął w charakterystyczny sposób, ponieważ ślady kopyt urwały się, co zwróciło jego uwagę. Dotknął ściółki leśnej, a następnie rozejrzał się, wytężając zarówno wzrok, jak i słuch. Przekręcił lekko głowę, słysząc trzask gałęzi. Sięgnął po karabin, tak na wszelki wypadek. Zerknął też przez ramię na Ogatę porozumiewawczo. Hałas mógł spowodować zarówno koń, który zaplątał się wodzami o zarośla, jak dzikie zwierzę mogące ich potencjalnie zaatakować. Należało zachować wzmożoną uwagę.

Od Dennis, cd. Ezry

    Dennis wsłuchiwała się w słowa pana Walrotha z ogromnym skupieniem, co poskutkowało lekkim przechyleniem głowy. Warkocz i wypadające z niego kosmyki jeszcze zgrabniej ułożyły się na materiale jej zdecydowanie zbyt dużej, kraciastej koszuli, którą Jackson Hoover nosił jeszcze w czasach, zanim którykolwiek w chłopców zdążył przyjść na świat.
    Kiedy złożył propozycję, w jaki sposób dziewczyna mogłaby zadośćuczynić to, że zmarnowała już zdecydowanie zbyt wiele jego cennego czasu, zmarszczyła nieco brwi i zamyśliła się na kilka niewielkich sekund, a mimo to na jej twarzy nadal kwitł ufny, pełen życzliwości uśmiech, który w pewnych sytuacjach mógł być nawet nieco przytłaczający. Pokrótce rozważyła każdą z wymienionych możliwości.
    W tamtym momencie była już pewna, że nie wróci na noc do domu. Jej serce rozdzierało się na drobne fragmenty, ilekroć przychodziła jej do głowy zaledwie namiastka tej myśli, ale wiedziała, że choć ojciec będzie zawiedziony, chłopcy głodni, a farma niedoprowadzona do porządku, była to winna Walrothowi. Była pewna, że nie zniosłaby wyrzutów sumienia i poczucia, że go wykorzystała, jeśli nic by dla niego nie zrobiła. Tym bardziej, że nie wiedziała, kiedy mogłaby spłacić swój dług. Szczególnie, że trudno było określić jednoznacznie, jakie konsekwencje poniesie, gdy już spotka się z ojcem.
    Chociaż Hoover kochał swoje dzieci nad życie i nie pozwoliłby zrobić im jakiejkolwiek krzywdy, miał w sobie coś nieprzewidywalnego. Pustka, która została w jego sercu po ponownym odejściu żony, tym razem była jeszcze szersza, jeszcze bardziej bolesna, a co najgorsze – czasami pojawiało się w niej coś, co przesączone goryczą i rozdzierającą, bolesną tęsknotą, bardzo oddziaływało na całą ich rodzinę. Dennis nigdy nie potrafiła tego czegoś nazwać, ale wielokrotnie odczuła to aż nazbyt dotkliwie, choć, na szczęście, Jackson nigdy nie podniósł ręki ani na nią, ani na chłopców. To właśnie to coś będzie odpowiedzialne za wszystko, co zrobi i powie jej ojciec, gdy już wróci pełna skruchy, z przeprosinami na ustach, nawet jeśli jej jedyną winą było to, że nie posłuchała Tony’ego.
    — Nie jeżdżę może konno zbyt dobrze, ale dwadzieścia mil w jedną stronę powinnam wytrzymać — odparła, bezceremonialnie odbierając koc z jego dużych, szorstkich dłoni. — Do domu mam o wiele dalej, wiem, że bym sobie nie poradziła, ale tyle dam radę!
    Była już zdecydowana, o czym niewątpliwie świadczyła wesołość w jej głosie i nikła iskierka w zielonych oczach.
    — Ojciec nigdy nie chciał, żebym uczyła się jeździć konno, chociaż sam świetnie jeździ — dodała, ruszając w stronę wyjścia. — I tyle, co umiem, nauczył mnie Tony, ale on też zawsze był trochę niechętny, żeby mnie przyuczyć. Nie mam pojęcia, o co chodziło. Kiedyś go zapytałam. Coś się tam tłumaczył, że niby nie powinien, bo jego rodzice kręcą nosem, ale czy ja wiem? — mówiła dalej w taki sposób, jakby była to najbardziej zajmująca opowieść w historii, a nie tylko paplanina wiejskiej dziewuchy. — Długo pan już jeździ? Chyba tak, bo widziałam, że świetnie sobie pan radzi!
    Dennis zgrabnym krokiem podeszła do Grzywy, która prychnęła lekko na jej widok i wbiła w nią spojrzenie, tak jakby patrzyła na nią z ogromnym politowaniem.
    — Wiem, że jesteś już zmęczona, Grzywciu. To był długi dzień, ale jeszcze się nie skończył i wiem, że damy radę…
    Strasznie było jej żal tego biednego konia i nie chciała zmuszać go do drogi po nieznanych terenach, co i tak już poskutkowało niezbyt przyjemnym wypadkiem, ale przeczuwała, że jako zastępca w sklepie z cygarami nie poradzi sobie ani trochę. Miała chyba zbyt miękkie serce, niewielkie problemy z liczeniem i zupełny brak wiedzy na temat wyrobów tytoniowych. Żadnego z nich nie trzymała nigdy w dłoni, a co dopiero w ustach!
    Dziewczyna przymocowała koc do swojego konia, po czym pogłaskała klacz, znowu spoglądając na Walrotha.
    — A myśli pan, że byłaby jakaś możliwość, żeby dostarczyć jakąś wiadomość do domu przed zmrokiem? — zapytała niby spokojnie, chociaż poczucie winy już zaczynało jej ciążyć. — Mieszkam kawałek drogi za Jackburgiem, na Prerii, mamy tam taką maleńką farmę. Chciałabym jednak jakoś dać znać, że nie uda mi się wrócić wcześniej niż jutro. Chociaż nie mam pomysłu, jak by dało radę to zrobić. Kiedy wracaliśmy od pana Shadle’a, pomyślałam o jakimś liście może, ale pewnie by nie dotarł na czas, a ja i tak strasznie koślawo piszę…
    Przez jej twarz przemknął jakiś pełen smutku cień, a że Dennis miała to do siebie, że było widać po niej prawie wszystkie emocje, trudno byłoby tego nie zauważyć.
    — W czym będę mogła panu pomóc w takim razie? — zapytała jeszcze, zanim zupełnie zmieniła mimikę.
    Jej radosne oczyska stały się szerokie jak monety, delikatne usta, jak dotąd rozciągnięte w słonecznym uśmiechu, rozchyliły się lekko, a brwi podniosły. Dziewczyna właśnie zdała sobie sprawę z czegoś absolutnie strasznego!
    — Bardzo pana przepraszam! — jęknęła, po czym uśmiechnęła się znowu, tym razem zdając sobie sprawę ze swojego ogromnego nietaktu. — Zapomniałam się panu przedstawić! A miałam to już zrobić kilka razy, myślałam o tym dosłownie przed chwilką — dodała, po czym wyciągnęła w jego stronę swoją dłoń.
    Jedną ręką nadal głaszcząc Grzywę, drugą skierowała w stronę Walrotha. Na jej policzkach pojawił się niewielki rumieniec zawstydzenia związany z tym, że zapomniała o tak ważnej sprawie jak przedstawienie się.
    — Dennis Hoover — wyjawiła, znowu przechylając lekko głowę.

Od Ogaty cd. Vasi

     Vasily był naprawdę dobrym kąskiem. Japończyk przysłowiowo oblizywał lubieżnie swe usta na samą wizję skosztowania go. Wcześniej widział go tylko pod mundurem w czasie zimy, tego też nie zauważył tego wtedy, ale w obecnym czasie było całkiem inaczej. Umysł pracował ciężko, do jego wyobraźni podsuwając coraz to nowsze pomysły i obrazy, rzeczy, które mógłby… Mogliby zrobić. Wszystko to podsycało jego apetyt.

    Nie tylko widział, ale też czuł. Oprócz wyglądu miał też faktyczną siłę, czego niektórym brakowało, lecz tutaj ona występowała. Wielka szkoda, że się tak ograniczał.

    Sapnął, ekscytująca wizja pojawiająca się w głowie gdy ten go ścisnął udami. Był gotów otworzyć nawet gębę żeby dać o tym znać, lecz ugryzł się w język, a nie tak długi moment później niebo przeciął błysk i to był moment zakończenia ich zabawy, patrząc na skupioną twarz Vasi.

    A mówiąc o jego twarzy, to Ogata wykorzystał ten czas żeby, ponownie tego dnia, przyjrzeć mu się. Vasily miał przystojną i młodą twarz, lecz widoczne były jej przeszłe zmagania z niesprzyjającą pogodą i niszczącą wojną. Dodawało mu to swego rodzaju uroku, a opalenizna podkreślała… jego piegi. Mrugnął. Urocze. 

    Vasily miał także charakterystyczny zarost, dość ciekawy i który pokrywał się na policzkach z jego bliznami. Bliznami, których blisko poznać jeszcze okazji nie miał… ale na to przyjdzie jeszcze czas.

    Najbardziej rzucające się w jego wyglądzie dla Ogaty nie były jednak owe blizny, lecz oczy, które tak pięknie wyglądały na tle reszty. Odznaczały się, a jednocześnie łączyły wszystko w jedną całość. Kiedy był tak skupiony, wyglądał zupełnie inaczej niż podczas ich wcześniejszych zabaw, wcześniejszego przekomarzania się. Jego oczy były bardziej ekspresyjne niż jego własne, a na dodatek miały ten hipnotyzujący, śliczny kolor. No chcąc nie chcąc, Hyakunosuke po prostu je polubił, lecz przyznać się w życiu nie przyzna.

    Z jego podziwiania wyrwały go wymruczane słowa, na które przewrócił oczami, lecz nie skomentował. Nie opierał się też gdy został pociągnięty i postawiony do pionu. Przez moment patrzył jak zbiera manatki, wzrok skupiając się bardziej gdy ten się pochylał tyłem do niego, lecz dość szybko stwierdził że tak, zebranie swoich rzeczy to mądry pomysł. Rozejrzał się i podreptał po najważniejsze, karabin, a na resztę rzeczy spojrzał z niechęcią (może oprócz butelki whisky, z której duszkiem wypił pozostałą zawartość, wykrzywił twarz w grymasie, a puste szkło wyrzucił na bok). Wcisnął jeszcze parę innych przedmiotów pod pachę i prychnął pogardliwie.

    — Z nas dwóch to ciebie prędzej trafi — powiedział, czubkiem giwery dźgając go w bok. 

    Stanął, rozejrzał się i… I tak.

    — To gdzie ci ta szkapa w końcu uciekła? — stanął obok niego i zadarł głowę do góry, mrużąc nosek.

    — Niedaleko jest chatka, w której często siedzę — dodał raczej cicho. Nie powinien mówić o swoim zwyczajowym miejscu przebywania.

    Ale teraz nie to było problemem. Spojrzenie z oczu spadło na usta, jednak mrugnął i znowu podniósł wzrok.

26.09.2021

Od Vasi cd. Ogaty

Wzrost nie był najważniejszy, a przynajmniej nie dla Vasi. Rosjanin ponadto nie uważał, aby to stanowiło znaczący minus dla snajpera. Może nawet dało się to rozpatrywać jako pewnego rodzaju zaletę? Mniejszej osobie pewnie łatwiej było się gdzieś ukryć w trudnych warunkach, znaleźć dogodną pozycję do czystego strzału. Wszystko wskazywało na to, że Ogata dobrze sobie radził w poszukiwaniu i wykorzystywaniu kryjówek. Ostatnim razem kiedy się spotkali, nie mógł wypatrzeć prawdziwego miejsca, w którym brunet się znajdował, aż do ostatniego, kulminacyjnego momentu.

— To dobrze, że znasz swoją wartość — stwierdził, słysząc prychnięcie Ogaty. Czy właśnie dlatego zdezerterował, bo czuł się lepszy od innych? Wybujałe ego i wrodzona butność traktowały mierziło wykonywanie czyichś rozkazów oraz zależność od decyzji osób stojących wyżej od niego w hierarchii? Brzmiało całkiem prawdopodobnie, choć nie do końca rozumiał co kierowało mężczyzną, że jakiś czas podróżował z dziewczynką i tamtym szaleńcem. Nic nie wyjaśniało u niego chęci wzbogacenia się. Jak do tej pory nie powiedział ani słowa o złocie, więc chyba nie było ono dla niego istotne albo po prostu nie obnosił się z tym.

Uwadze Vasi nie umknął uśmieszek Ogaty. Wyglądało na to, że Japończykowi podoba się ta gra, którą toczyli między sobą. Wybrali sobie na nią dość niesprzyjający moment, bo przecież powinni zorganizować sobie schronienie i znaleźć tego głupiego, strachliwego konia, który zniknął niedawno między drzewami, ale pokusa była tak silna, że ciężko mu było trzeźwo myśleć w tej chwili.

Pocałunki tylko coraz bardziej go nakręcały. Mężczyzna dobrze wiedział co robić, by namieszać mu w głowie. Czy orientacja inna od tej uznawanej przez ogół społeczeństwa za normalną, mogła stanowić jeden z powodów do dezercji? Z pewnością, choć czy była nim w jego przypadku? Pewnie gdyby wiedział wszystko o historii Ogaty, taka możliwość spadłaby trochę niżej w rankingu różnych możliwości.

Odruchowo ścisnął go mocniej udami, gdy poczuł ruch. Trzeba było przyznać, że miał czym się pochwalić, choć pod grubym, zimowym płaszczem i kolejnymi warstwami ciuchów pod nim pewnie nie dało się tego stwierdzić. Teraz dezerter dokładnie mógł się przekonać zarówno o jego walorach fizycznych, jak i sile, choć w tę niewinną grę nie wkładał całej, by nie uszkodzić mężczyzny.

Uśmiechnął się pod nosem, słysząc to zdrobnienie. Chyba nikt go tak wcześniej nie nazywał. Było w tym zwrocie coś uroczego, wskazującego na bliską relację, więc nie miał nic przeciwko takiemu określeniu.

Poruszył się niespokojnie, kiedy w oddali zagrzmiało. Z wyrazem skupienia na twarzy policzył sekundy dzielące grzmot i błysk przecinający niebo jasnym błyskiem . Burza zbliżała się nieuchronnie i choć bardzo chciał dalej się przekomarzać z Ogatą, to zdał sobie sprawę z tego, że byłoby to bardzo nierozsądne. Powinni znaleźć miejsce z dala od wysokich drzew, aby bezpiecznie przeczekać załamanie pogody.

— Koń, schronienie, a potem zabawa — wymruczał niechętnie. Wstał, pociągając ze sobą Ogatę za rękę do góry. Otrzepał się niestarannie, a następnie zaczął w pośpiechu zbierać rzeczy. — Byłoby szkoda, gdyby uderzył cię piorun — dodał patrząc na Ogatę, gdy był już gotów do podążania tropem swojego kulawego rumaka.

Od Julesa CD. Odette

Iyushka ma wiele talentów.
Całkiem dobry z niego aktorzyna – niejedną pasję się w życiu miało, to i teatr gdzieś się po drodze przewinął – zamysł artystyczny ma niczego sobie, gibki jest (no, rzecz jasna!), a i zaśpiewać potrafi tak, że miło przysiąść się z boku na chwilkę, coby posłuchać. Przyznać jednak trzeba, że to ostatnie to jednak rzadko robi, bo niespecjalnie przepada; a jeśli już, to w barach najczęściej. I po pięciu kuflach piwa mniej-więcej. Ale gotować... och, gotować to on za cholerę jasną nie potrafi.
― Dodać trzy cebule, drobno posiekane...  ― szara tęczówka z widocznym zakłopotaniem, zupełnie jakby nie wiadomo z czym właściwie jej właściciel miał do czynienia, (a przecież to tylko wciąż trzy, pierdolone cebule) spogląda na kolejny składnik, który do przyrządzenia zupy serdecznie przez Donara mu poleconej, będzie Jules'owi niezbędny. Cebula. Drobno posiekana. A on ledwo co obrać ją zdążył jakoś nieporadnie i nie wie co dalej robić powinien. ― I gdzie ja to mam niby pokroić? Na kamieniu może? ― pyta sam siebie nieporadnie, po czym – przez kolejne pięć sekund samemu sobie nie odpowiadając – niewyraźnie klnie pod nosem coś na wzór "Donar, ty skurwysynie", wzrusza ciężko ramionami i dorzuca do już i tak niewyraźnej zawartości postawionego na leniwym ogniu garnka trzy całe główki cebuli. Nieposiekane.
― Woronov, ty stary chuju! ― uwagę rudowłosego przyciąga dobrze znajomy głos Igora, grupowego opiekuna zwierząt. Szara tęczówka podąża za źródłem głosu i dopiero zatrzymawszy się na cyrkowym wozie, dostrzega swojego kolegę po fachu. Rosły mężczyzna z przydługawym, podkręconym wąsem siedzi na przyczepie. Zajęty czyszczeniem rękojeści bata przeznaczonego do tresury, co chwila kontrolnie zerka w kierunku Ilyushki; na twarzy wymalowane ma jakby zniesmaczenie, którego nawet nie stara się ukryć. Linoskoczek przykłada dłoń do czoła, coby rzucić oczom nieco cienia i móc chociaż dokładnie się swojemu rozmówcy przyjrzeć, skoro ten widocznie podejść sam nie ma zamiaru.  ― Nie gadaj tylko, że znowu nas potruć chcesz wszystkich!
― A co ja, do kurwy wędrowniczki, perfekcyjna pani domu? ― rozkłada pretensjonalnie ramiona, a w głosie czai się nutka jawnego wyrzutu, zupełnie jakby nie dochodziło do niego, że ktoś miał mu czelność takie niedorzeczności zarzucać. Bo i nie dochodzi. ― Człowiek się uczy dopiero, zrozumienia może trochę!
― Dobre sobie! ― donośny, niemiły dla ucha śmiech rozlega się po najbliższym otoczeniu, swoją nieprzyjemnością nie zwracając na siebie niczyjej – poza tą Julianową – uwagi. ― Uczyłeś to ty się dwadzieścia lat temu i z równie marnym skutkiem co dzisiaj, teraz to już najzwyklejsze tortury są. Gdyby w pudłach podawano twoje żarcie, to byłaby kara gorsza od śmierci. ― zauważa z przekąsem. Słowa Igora całkiem sporo prawdy w sobie zawierają, bowiem on jedyny w całej trupie z Ilyushką zna się praktycznie od dzieciństwa i niejedno już razem przeszli. Całkiem sporo, bo nie tak do końca, oczywiście. Devorak nikogo nie torturuje. I wciąż uczy się zawzięcie. ― A ty nas tym próbujesz faszerować. Pamiętasz, jak po twoim wspaniałym gulaszu biedny Jakob wystąpić nie dał rady, bo się nie mógł z wychodkiem przez cały dzień pożegnać?
― Spierdalaj, Igor. Nikt wam wpierdalać nie każe. ― podsumowuje krótko i na temat, po czym do rozmówcy odwraca się plecami, a dalsze docinki najzwyczajniej w świecie ignoruje. Dyskusję pora zakończyć.
    No i psiajucha, zdenerwował się. Zapalić musi. Sięga do kieszeni spodni po srebrną papierośnicę, z której następnie wyciąga papierosa i wkłada go pomiędzy usta. Przerwa na fajkę nikomu jeszcze nigdy nie zaszkodziła.
Zupa z wolna bulgoce na leniwym ogniu, Woronov w odległości względnie bezpiecznej – to znaczy takiej, żeby strzepywany palcem popiół nie stał się kolejnym składnikiem potrawki, bo już na własnej skórze przekonać się kiedyś zdążył, że nic to przyjemnego – dopala swoją fajkę i dopiero wtedy, skończywszy na spokojnie, wraca do gotowania.
― Co ja to jeszcze? Soli i pieprzu odrobinę, do smaku. Już się ro... ― zanim cokolwiek się zrobi, a dłoń zdąży skierować się w stronę pojemników z dwoma, tymi jakże cennymi przyprawami (z których ilością i tak by zapewne przesadził), w męskie, szerokie plecy z dużą łupie coś ciężkiego, pod wpływem czego nieprzygotowany akrobata musi się aż lekko zgiąć do przodu. ― Co jest, do chu...
― Charlie! Mam co chciałeś! Mam tu godną reprezentantkę na ten twój występ cały.
― Och, Donar. Stary to ty może i jesteś, ale siła w łapie nadal taka sama, jak te kilkanaście lat temu. ― ciężko opierając się jedną dłonią o udo, zwraca twarz w kierunku starego, dobrego przyjaciela, którego powrotu oczekiwał ze zniecierpliwieniem jeszcze zanim ten na dobre zdążył pozbierać wszystkie swoje manatki z cyrkowego obozu. Na widok nowej, nieznajomej twarzy – godnej reprezentantki, jak śmie się domyślać – prostuje się znacznie szybciej niż zrobiłby to w towarzystwie samego Donara, a nawet nieco poprawia na ciele białą, rozpiętą do połowy torsu koszulę. ― No... już myślałem, że nigdy się was nie doczekam. ― przyznaje szczerze; spojrzenie szarych tęczówek uważnie lustruje kobiecą sylwetkę, w sekundę jakby zapominając o obecności Donara. I stwierdza spojrzenia właściciel całkiem fachowo – sugerując się głównie tym, że musi spoglądać w dół wyjątkowo intensywniej niż zwykle musi zadzierać głowę w dół – że coś niska ta cała godna reprezentantka. Dorzucić nóż na wysokość głowy zdoła?, zastanawia się. 
W całkowitym oddaniu analizie zapomina, że przecież miał jeszcze zupę do końca doprawić.
― No... to ten, przedstawcie się ładnie. ― Donar, nieco zmieszany tymi wszystkimi oceniającymi spojrzeniami, bez zwłoki przechodzi do rzeczy. ― Charlie, poznaj Odette. Odette, przed tobą Woronov, ten, no... jak ty się tam nazywasz, jednooki?
― Jules. Jules Smith. ― przedstawia się krótko, skinąwszy głową w kierunku nieznajomej i wcale sobie nic z Donarowej wpadki nie zrobiwszy; on się wcale nie dziwi, że starzec zdążył się w tych wszystkich jego pseudonimach pogubić, a ostatecznym rozrachunku to nawet dla niego samego lepiej. Zełgał okropnie i bardzo niekulturalnie rzecz jasna, ale Ilyuskha niekulturalnie łgać lubi. To jego specjalność.
― Nie wygląda wcale groźnie ten twój Woronov, Donar... Spodziewałam się czegoś bardziej... ― ...no i nie dokończyła. A szkoda wielka, bo on by chętnie się dowiedział, czegóż też się białowłosa pannica spodziewała!
― A mnie, Donar... ― odpowiada neutralnym tonem, nie obdarzając spojrzeniem swojego adresata, bowiem ciekawsze wydaje się mu dalsze lustrowanie wzrokiem kobiecej – całkiem przyjemnej i uroczej, zresztą – twarzyczki. Zanim jednak do rzeczy przejdzie, musi się jeszcze porządnie fajką zaciągnąć. ― Ta twoja Odette wygląda na taką, co ma bardzo lepkie rączki i wiele na sumieniu... ― najpierw stwierdza, później wypuszcza dym z ust. No co? Swój swego wszędzie pozna, a tak się składa, że zgoła nie po drodze Jules'owi się ze swoimi w takim ciężkim okresie użerać. Co innego sprawa, że prawdopodobnie wyboru miał nie będzie. Więc woli chociaż z góry pewne kwestie zaznaczyć. ― Pozostaje mi zatem wierzyć, że danego słowa potrafi dotrzymać, bo zakładam rzecz jasna, że gdyby było inaczej, to wolałbyś oszczędzić sobie fatygi. Tak samo jak zakładam, że uświadomiłeś swoją kandydatkę o możliwych konsekwencjach, gdyby jednak wpadła na coś takiego nierozsądnego. Słusznie zakładam? ― ruda brew nieznacznie szybuje do góry. Upewnić się trzeba, zanim  przejdą do biznesów. 
Ilyushka, a ten twój majstersztyk to na pewno powinien takim stęchłym kapciem jebać? Ja bym tego Ogryzkowi nie dał nawet, a przecież on by wszystko zeżarł! ― w środek dyskusji ponownie włącza się Igor, tym razem również nie fatygując się na tyle, żeby podejść i się przywitać. To stary chuj... – myśli sobie Woronov, przyjmując kolejną dawkę dymu do płuc – teraz się mu robić na złość zachciało?
― Albo Ilya. Nieważne, jak tam sobie wolisz. ―dodaje małą aktualizację do jakże obszernej listy imion, jakimi życzyłby sobie zwracać się do własnej osoby. Igora ignoruje, bo nikt mu przecież wmawiał nie będzie, że jego zupa śmierdzi stęchłym kapciem. On nic nie czuje. To znaczy, bo czuć nie chce, ale to inna sprawa. ― Zupy? Zdaje się, że zaraz powinno być gotowe. ― proponuje, ciekawsko zerkając do garnka. Wszelkimi niedogodnościami losu, jak to Ilya, pozostaje wielce niewzruszony.

julian, który poza robieniem fikołków ma również dosyć potężnie wymasterowanego skilla przeklinania 

Od Ezry cd. Dennis

— Posłuchaj, Shadle. — Abraham oparł się o drewnianą stertę wznoszącą się ku górze coraz to bardziej, ilekroć odwiedzał starzejącego się przyjaciela. Blaine Shadle miał na karku już pięćdziesiąt trzy lata — raptem o dziewięć więcej, niżeli Walroth, a mimo to zdawało się, jakoby te nadprogramowe, dzielące ich jesienie obejmowały znacznie szerszy przestrzał czasu, a sam Shadle na pewnym etapie postarzał się o lat co najmniej sześć za jednym zamachem. Chociaż Ezra nie przyznawał się do tego zanadto często, jak do większości rzeczy ściśle powiązanych ze spektrum emocji zresztą, z bólem serca obserwował, jak pełen krzepy stelmach gaśnie w oczach zdecydowanie zbyt wcześnie. Z tego też względu cygareciarz starał się traktować jego skłonność do zapominania o istotnych sprawach znacznie łagodniej, niż jakby miało się to w przypadku młodzików. — Shadle, spójrz na mnie, ty cuchnący drewnolubie. — Shadle uniósł zmęczony wzrok, w milczeniu odkładając dłuto. — Parę mil stąd stoi zepsuty wóz i byłbym wdzięczny, gdybyś się nim zajął. Moje życie nie jest na tyle nużące, żebym dla rozrywki wpatrywał się w obrobione truchła drzew, więc nie powiem ci, co dokładnie jest nie tak, ale dziewczyna, która do mnie przyszła, mówi, że wóz nijak nie chce jechać.
— Ma wszystkie cztery koła? — wciął się Shadle, zanim Ezra dokończył.
— Nie, jedno odpadło.
— I ty się, kurwa, dziwisz, że nie chce jechać?
W krótkim momencie Walroth uświadomił sobie, jakim skurwysynem potrafił być Shadle — była to jedna z nielicznych rzeczy, którą szczerze w nim lubił. W tym też byli do siebie podobni — obaj nie mówili zbyt dużo, a gdy już zabierali głos, z reguły nie pieprzyli się z rozmówcą i odzywali z bezceremonialną bezpośredniością.
— Streszczaj się, Walroth, widzisz, że mam robotę — wymruczał stelmach, biorąc do ręki kawałek nieobrobionego do końca drewna.
Ezra skinął głową.
— Kawałek stąd, na południowy-zachód. Weź krzepkiego konia, droga nie jest najlepsza. Nie dziwię się, że wóz nawalił, pewnie trzeszczał gorzej od łóżka Grubego Billa. — Gruby Bill był dosyć gruby, gwoli wyjaśnienia. „Dosyć” można definiować tak, iż nie mieścił się w drzwiach sklepu z cygarami. — O rachunku porozmawiamy, gdy zrobisz to, o co cię proszę.
Shadle słynął z zadłużania się u swoich klientów lub — mówiąc kolokwialnie — z opierdalania ich na pieniądze tak, że dopiero dojeżdżając do domu, orientowali się, że ich złoty zegarek zniknął, a drogie, importowane cygaro zdążyło utkwić między spierzchniętymi wargami starego stelmacha. Abraham miał jednak to szczęście, iż mieszkał raptem dwie dzielnice od niego, toteż z nieukrywaną satysfakcją składał mu wizyty, ilekroć okazywało się, że wpłacona suma znacznie wykraczała poza przewidywaną.
Blaine Shadle pokiwał jednak głową ze zrozumieniem i wrócił do dłubania w drewnie.
— Zawołaj mi tu tę dziewuchę, jeśli wziąłeś ją, he, ze sobą. — Wyszczerz ukazał pokrzywione, wybrakowane gdzieniegdzie uzębienie stelmacha. — Pewnie i głupia, skoro wóz zepsuła.
— Nie jest głupia — zaprotestował ze spokojem Ezra. — Jest za to młoda. Zbyt młoda, żebyś patrzył na nią jak na swoją dziwkę.
To była druga rzecz, której nie lubił w Shadle’u Abraham — pociągała go każda kobieta posiadająca parę sprawnych nóg i usta, koniecznie młodsza, choć najstarsza, jaką posiadł, miała raptem szesnaście lat, on — dwadzieścia trzy. Co do wszystkich partnerek seksualnych Blaine’a, jest to kwestia, jaka mogłaby nurtować Ezrę, gdyby tylko nie miał w serdecznym poważaniu prywatnego życia zaprzyjaźnionego stelmacha — cholera jedna wiedziała, czy ten drań miał kiedykolwiek żonę, i ile dzieci spłodził.
Dennis przywitała się z Shadle’em tak, jak z Walrothem — wpierw rozciągnęła usta w urokliwym, promiennym uśmiechu, żeby spomiędzy warg wypuścić słowa ciepłego powitania. Wystarczyło, aby stanęła pomiędzy nimi, a wtem zrobiło się jakoś jaśniej, atmosfera zrzedła, a Blaine nawet powstrzymał od wypowiadania rzeczy, jakich wypowiadania spodziewał się po nim Ezra. Mimo tego, w geście naturalnej dlań baczności, gwoli ostrożności, ściągnął ostrzegawczo brwi.
Kobieta obróciła się na pięcie, nieco spochmurniała.
— W takim razie do zobaczenia jutro… — wymamrotała, gdy rozmowa wyraźnie dobiegła końca.
Zostawili za sobą Shadle’a i w ciszy wrócili przed budynek. Ezra przycisnął bok do Pokurcza. Koń zarżał nerwowo i przestąpił z nogi na nogę.
— Nie wiem, co bym bez pana zrobiła. Jak mogłabym się odwdzięczyć?
Ezra uniósł ku dziewczynie zmarnowane spojrzenie. Zrobił już zanadto, żeby była mowa o „drobnej przysłudze”, jaką świadczyć można sąsiadowi czy napotkanemu przechodniowi w potrzebie. Wiedział więc, że gdyby pokręcił głową, ucinając tym samym temat rekompensaty, jego rozmówczyni byłaby co najmniej niepocieszona, a jej moralność domagałaby się czegoś więcej, niż płonnego „Nie jesteś mi nic winna”. Jednocześnie jednak uderzyło w niego wspomnienie dziecinności, gdy sam, z wozem równie poharatanym lub nawet gorzej, wlókł się ulicami miasta, brudny od kurzu i błota, ze starą szkapą ledwie dotrzymującą mu kroku.
Wbrew emocji, nie pokręcił głową ani nie odmówił — popatrzył za to na nieskalane żadną chmurą niebo i słońce nań górujące. Popołudnie jawiło się charakterystycznym dla tych okolic ciepłem i wiatrem wystarczająco nienachalnym, żeby między budynkami nie zwracać na niego większej uwagi. Jak na podróż, pogoda była odpowiednia.
— Za pół godziny wyjeżdżam i jadę na wschód, na stację. — Złapał za siodło i wdrapał się na grzbiet konia, przerzucając przez niego nogę. Rozejrzał się wówczas po okolicy, z dozą zdrowej powściągliwości. — Wracam do sklepu. Jeżeli faktycznie chcesz zająć czymś ręce, załatw wszystko, czego potrzebowałaś od Blisstown możliwie jak najszybciej i przyjedź do mnie, kiedy będziesz gotowa. Nie przeprowadzimy co prawda skoku na bank, ale wolałbym omówić to prywatnie.
Gdy skręcił w główną ulicę, usłyszał za sobą miarowy tętent kopyt. Chociaż w tamtym momencie wciąż nie znali swoich imion, Dennis Hoover znajdowała się tuż za nim.
Pod drzwiami sklepu z cygarami stał rozsierdzony klient, którego Walroth odprawił niedbałym machnięciem dłoni. W pośpiechu niemal trzasnął drzwiami, zapominając o kobiecie posłusznie podążającej za jego plecami. Rozległo się uderzenie pięścią o drewno, które niewątpliwie pochodziło z zewnątrz, ale Ezra nie przejął się tym szczególnie, tylko zniknął w przejściu prowadzącym na zaplecze, skąd przyniósł kraciasty koc pełen słomy poprzyczepianej do splotów.
— Mam interes, dwadzieścia mil na wschód — zaczął. Usiadł na skrzypiącym krześle i oparł łokcie o kolana. — Nie będzie mnie do wieczora, więc skoro chcesz się przysłużyć, możesz zostać w sklepie i zastępować mnie przez jeden wieczór. Jeśli wolisz uniknąć bezpośredniego kontaktu z napalonymi nastolatkami, którzy będą komplementować twoje — odchrząknął, jakby sam był dzieckiem — piersi, bylebyś sprzedała im najtańsze cygaro, weź ten koc, swojego konia i zabierz się ze mną. Powiedzmy, że przyda mi się pomoc. — Podniósł się ociężale, poprawiając kamizelkę. — Jednak zawsze też możesz zająć się swoimi sprawami i wrócić tu jutro o poranku.
Abraham Walroth sam nie wiedział, czy pożądał czyjegokolwiek towarzystwa. Czuł jednak, że kobieta, choć gadatliwa, przyda się znacznie bardziej, gdy wróci do Blisstown z zapasami cygar wówczas oczekującymi Ezry w stodole nieopodal poza miastowej stacji.

Od Ogaty cd Vasi

    Ach, to ten typ. No i sprawa rozwiązana.

    Pomyślał, widząc reakcję inną niż pragnął. Pewnie by wykonał inny ruch, lecz czasu do namysłu nie miał, gdyż Vasily dalej prowadził swój mały monolog. Sapnął gniewnie, mrużąc brwi i w ciszy, bo w głowie, przeklinając go i jego porównanie.

    Cóż, prawdą było to że nie był największy, lecz i tak był raczej średniej… średniej wysokości i lepiej zbudowany od przeciętnego Japończyka. Nie dostał ani zbyt dobrych genów ani nie jadł zbyt dobrze w swym początkowym stadium życia, przez co marudził teraz ilekroć właśnie został nazywany małym, leciutkim czy innym określeniem, które nie podobało mu się. Podkreślały one jego słabość, podkreślały jego brak siły, a on nienawidził słabości.

    Zaprzeczać nie będzie. Duma jeszcze istniała w jego umyśle, która nie pozwalała na dziecinne i bezcelowe mówienie że nie, tak nie jest, kiedy wiedział o niej doskonale dobrze i lepiej od samego Rosjanina. Cisnęło mu się na usta żeby powiedzieć, że on natomiast jest przerośniętym przeklętym cholernym ruskiem, lecz i tego powiedzieć nie mógł. Gdy ten przeklinał go w głowie, Vasya wykorzystał okazję, odwracając fizycznie ich role. Ogata mrugnął zaskoczony, gdy nozdrza wypełnił dość osobliwy… zapach, a plecy dotknęły ziemi pokrytej materiałem. W pierwszym odruchu szarpnął, rękoma, lecz uścisk na nich był wystarczająco silny, że nie mógł od tak się uwolnić.

    Poczuł przez to podniecający dreszczyk ekscytacji, a kąciki ust niekontrolowanie się podniosły, gdy spojrzał na niego z dołu, wprost na twarz z wymalowaną dumą i satysfakcją. Normalnie pewnie chciałby sprawić, żeby ta minka zniknęła, ale…

    Wypowiedziane przez niego słowa sprawiły że prychnął zuchwale, jakoby były to oczywiste rzeczy. Był świetnym strzelcem i był tego doskonale świadomy, a takie teksty podbijały jego i tak już duże, wybujałe ego snajpera. Po usłyszeniu następnych słów, Rosjanin znowu go pocałował w ciągu ostatnich paru minut. Krótko. Za krótko. I jeszcze na dodatek śmiał się z nim drażnić po tym.

    Warknął gardłowo i z wysiłkiem, bo uchwyt to on miał, udało mu się oswobodzić jedną rękę, którą automatycznie włożył w te kasztanowe kosmyki, przyciągając jego twarz bliżej, że stykali się nosami.        — Jak chcesz się bawić, to możemy się bawić. Ta głupia szkapa raczej ci za daleko nie ucieknie — mruknął, przez moment wpatrując się w jego oczy i po raz kolejny tego dnia gubiąc się w nich, podczas gdy ich usta się muskały. Po sekundzie jednak ochłonął i się w nie wpił, mrucząc przyjemnie, delektując się ich smakiem i bawiąc się jego włoskami, co jakiś czas ciągnąc je mocniej. Zgiął jedno kolano, przyciągając je do siebie i jednocześnie odsuwając ich twarze. Spojrzał na niego z leniwym, wyzywającym uśmieszkiem.
    — To jak będzie, Vasyenka?

25.09.2021

Od Vasi cd. Ogaty

Uśmiechnął się pod nosem. Prawdę mówiąc spodziewał się, że brunet przynajmniej boleśnie ugryzie go w język za taką zuchwałość. Pocałunek okazał się zaskakująco przyjemny i bez tego. Odsunął się, przyłapując się na myśli, że chciałby powtórzyć ten moment bliskości. Zastanawiały go wrażenia Ogaty. Odkąd nosił te blizny nie miał okazji się całować, a więc nie było też kogo spytać, jakie to uczucie. Pewnie nieczęsto nadarza się okazja, by doświadczyć jak delikatna, miękka tkanka wnętrza policzka nagle staje się nieregularnym, bliznowatym wspomnieniem o odniesionym urazie.

— Mówię prawdę, nigdzie się nie wybieram — odparł zdecydowanym tonem głosu. Odkąd opuścił szeregi rosyjskiej armii nie miał żadnych planów, oczywiście poza tymi związanymi z Ogatą. Skoro udało mu się go odnaleźć, nic nie stało na przeszkodzie, żeby dalej mu towarzyszyć, chyba że dezerter bardzo nie chciałby jego obecności. Póki co ich znajomość szła w ciekawym, choć dość nieoczekiwanym kierunku.

Ogata w tych zbyt dużych ciuchach wyglądał na dużo młodszego, niż był w rzeczywistości. Vasily sądził, że jest tym starszym z ich dwójki, ale i tym razem się mylił, choć różnica była nieznaczna. Podobno Japończycy długo zachowywali młodość, dzięki sposobowi odżywiania, dbania o cerę i zwyczajów przyjętych w Azji. Skóra Vasi wyglądała na opaloną, w porównaniu do bladej wręcz skóry Ogaty.

Zamrugał, wyrywając się z zamyślenia. Mężczyzna naprawdę był lekki. I diablo szybki, mimo niedawnego upojenia alkoholowego, a nawet senności. Utkwił wzrok w jego niezadowolonej minie. Nawet kiedy tak marszczył twarz wyglądał uroczo. Powoli powiódł spojrzeniem niżej, zatrzymując spojrzenie dłużej na małej dłoni, mocno zaciśniętej na jego kroczu. Westchnął cicho, wcale nie wydając się mieć coś przeciwko temu. Ostatni raz kiedy znalazł się w parterze, nie było tak miło.

— Jeśli chciałeś mnie w ten sposób ukarać, to ci się nie udało — stwierdził z satysfakcją. — Osiągnąłeś przeciwny skutek — dodał, mrużąc rozkosznie oczy. — Mogę nie nazywać cię okruszkiem, ale jesteś niski i mało ważysz, taka jest prawda. Chyba nie zaprzeczysz? — zagadnął.

Skorzystał z tej chwili rozproszenia uwagi mężczyzny, postanawiając wykorzystać ją na własną korzyść. Jedną ręką złapał go powyżej nadgarstka, a drugą za tył koszuli. Przerzucił go pod siebie bez większego wysiłku. Tym razem to Ogata mógł poczuć charakterystyczną woń derki i jej szorstką fakturę. Vasia przyjrzał mu się z satysfakcją z góry.

— Za to celności ani pomysłowości ci nie odmówię — przyznał, prostując plecy, by głęboko odetchnąć. Koszula Rosjanina w wyniku ich kotłowania podwinęła się od dołu, ukazując brzuch aż do pępka. Materiał napiął się też pod pachami, nieprzyjemnie wbijając w skórę. — Bawimy się dalej, czy idziemy szukać konia? — spytał, ponownie nachylając się nad Ogatą tylko po to, by skraść mu krótki pocałunek i zaczepnie pociągnąć zębami jego dolną wargę. Tym razem to on postanowił zagrać mężczyźnie na nosie.

Od Ogaty cd. Vasi

    Powiedzenie, że się nie spodziewał było błędne, lecz spodziewać się też niezbyt spodziewał, że to wyrośnięte, trochę jebnięte w głowę ruskie dziecko, samo z siebie postanowi go pocałować. Przez ten krótki moment zdążył jednak posmakować tych ust, z których wypływały momentami zdeformowane słowa, które jednak doskonale rozumiał dzięki swojemu niezwykle wrażliwemu, dobremu słuchowi. Smakowały jak to przeklęte danie które wcześniej zjedli, ale także jak coś znajomego, co sprawiał, że miał ochotę wrócić do niego, żeby wrócić także do przeszłości. Miał ochotę żeby przyciągnął go ponownie, żeby ich wargi delektowały się sobą nawzajem, lecz na pewno nie było mu to dane. Kiedykolwiek czegoś chciał, gdy przychodziło tych parę momentów kiedy wyjątkowo czegoś chciał, życie postanawiało za każdym razem kopać go bezlitośnie, gdy i tak już leżał, pozbawiony wszelkich marzeń.
    Najczęściej to on był sam sobie winien, sam sobie był winien tych mocnych kopniaków otrzymywanych w sam środek swojego ciała, zmuszające go do spazmatycznego, bolesnego drżenia. Każda myśl bolała, każda sekunda przeciągała się nieznośnie w wieczność.

    Tego też, nie zrobił nic, wpatrując się tępym, nieodgadnionym wzrokiem w niego, słuchając jego mowy, pewnie niegdyś czystej i wyraźnej. Pewnie niegdyś samym głosem mógłby oczarować wiele dam, bo Ogacie podobała się wizja słuchania go jak mówił, tak sobie właśnie zauważył. Nawet jeśli pierdolił rzeczy, o których nie miał ochoty słuchać, rzeczy, które przywoływały bolesne wspomnienia i pewną sylwetkę w kącie swojego pola widzenia, która w martwy sposób przypominała o tym co zrobił, o tym co stracił.

    — Pierdolenie — mruknął cicho, sam do siebie, najbardziej obojętnym tonem głosu jaki mógłby z siebie wydać. Czuł, że nie było to dobre. Lecz czy wybór inny miał? Odsunął się od niego delikatnie, usadawiając się w bardziej wygodnej pozycji i obserwował, pożerając go wzrokiem, oczy zatrzymując na dłużej w pewnych miejscach.
Po czym ściągnął brwi w niezadowolonym grymasie.
Lekki jak okruszek?

    — Oi. Co to ma znaczyć? — warknął, w jednym momencie znajdując się na nim. W jednej sekundzie siły i energia do niego wróciły, a krew zabuzowała, wzburzona tym konkretnym określeniem. Pchnął Rosjanina, jedna ręka zajęła miejsce na piersiach, a druga boleśnie wbijała się w pewne miejsce na kroczu, nie znając litości i słowa “delikatność” czy “wyczucie”.

    — Nie mów o mnie w taki sposób — wysyczał, świdrując wzrokiem mężczyznę leżącego pod nim. Klatka piersiowa unosiła się i opadała, a gorący oddech wydobywał się spomiędzy rozchylonych ust tuż po wypowiedzeniu tej groźby.

20.09.2021

Od Vasi cd. Ogaty

Oczywiście, że się napalił. Ugryzł się boleśnie w język, jakby w ten sposób chciał się ukarać za naiwność. Jeszcze bardziej oczywiste wydawało się, że to tylko gra Ogaty. Może jakiegoś rodzaju sprawdzian, test silnej woli albo reakcji? Ciężko było się domyśleć, co mężczyzna miał na celu, bawiąc się jego uczuciami. Naprawdę przypominał kota, kota trącającego dla zabawy upolowaną mysz, aż się nią nie znudzi albo nie postanowi jej zjeść.

— Ał — sapnął tylko. Ten moment, gdy ból zamieniał się w przyjemne łaskotanie pod wpływem masażu sprawił, że Vasia poruszył się niespokojnie. Chcąc nie chcąc, działało to na niego pobudzająco. Nie pamiętał w jaki sposób odkrył u siebie ten fakt, ale na początku nie łączył go w żaden sposób z podnieceniem. Ćwiczył do utraty oddechu i palącego bólu mięśni przez który padał na ziemię jak długi, ciężko oddychając. Nabierał tyle powietrza ile mógł, a potem wstrzymywał oddech, póki płuca nie zaczęły alarmować organizmu o potrzebie kolejnego wdechu.

Poczuł jak rumieniec szczypie go w piegowate policzki i zaczerwienione uszy. Wstyd, za to, że dał się podpuścić, ale również wywołany tym, że przy nim tracił głowę, kompletnie zapominając o zahamowaniach. Świerzbiąca w opuszki palców frustracja kazała mu brnąć dalej, ale głos rozsądku próbował wybić mu z głowy działanie. Sam nie wiedział, którego z nich powinien posłuchać, ale ostatecznie przyciągnął Ogatę do pocałunku, ulegając tej słodkiej pokusie posmakowania jego ust, niezrażony tym, że mógł zostać za to ukarany.

— Nie odpowiedziałeś mi — zauważył cicho. — Może jeszcze nie wiesz, czego chcesz albo nie chcesz powiedzieć tego głośno, ale jeśli zmienisz zdanie, to będę w pobliżu — stwierdził. Przeciągnął się, a koszula pod wpływem nagłego ruchu podwinęła się, ukazując na krótki moment umięśniony brzuch. Poniżej, na materiale spodni dało się wychwycić zarys znaczącego wybrzuszenia, które stanowiło świadectwo tego, jak mocno działała na jego zmysły bliskość Ogaty.

— Jesteś lekki jak okruszek, właściwie mógłbym zabrać cię ze sobą — pomyślał na głos, rozpatrując tę możliwość, by nie musieć wypuszczać go z ramion ani zostawiać w lesie, w którym zaczynało powoli się ściemniać. Zostawianie podpitego mężczyzny samego w środku gęstwiny nie wydawało się dobrym pomysłem. Poza tym gdzieś głęboko w nim kiełkował strach, zupełnie nowe uczucie. Strach przed tym, że Ogata znowu mógłby się rozpłynąć jak senna mara, wciąż wymykająca mu się spomiędzy palców.

Od Ogaty cd. Vasi

    Uśmiech poszerzył się odrobinę bardziej, rozchylił usta, pokazując swoje ząbki i te dwa kiełki, które wydawały się jakby należały do kotka. Przechylił głowę jeszcze bardziej w bok, a potem zagryzł subtelnie wargę, kiedy paluszki okręcały sobie coraz to kolejne kosmyki włosów.

    Vasily przypominał mu teraz zdecydowanie o Yuusaku. To było tak okropnie widać, jak próbował się powstrzymywać. Ogata nie miał pojęcia jednak dlaczego, a umysł nie podpowiadał mu żadnych logicznych wyjaśnień, toteż tylko wpatrywał się w jego oczy, zastanawiając się, jaki krok teraz wykonać. Nie myślał jednak w tej chwili, bo pewnie by zaprzestał, lecz on dalej w to brnął. Wyprostował się, górując teraz nad Rosjaninem i patrząc z góry wprost w ten błękit. Dłoń na piersi przesunęła się po materiale, aż znalazła drogę pod. Pochylił swoją głowę, ich nosy stykając się, lecz nie na długo bo dłoń na karku pociągnęła w ostrym ruchu kasztanowe włosy w dół.

    Japończyk uśmiechnął się niewinnie, prawą ręką wędrując po jego rozgrzanym ciele i aż zadrżał, jakby przypominając sobie, jakby uświadamiając sobie czego pragnął. Momentalnie zmięknął, spojrzenie złagodniało, lecz tylko na chwilę. Tylko na chwilę pozwolił sobie na moment słabości, na moment marzeń, bo zaraz potem znowu szarpnął kłaczkami, a prawa ręka na piersiach zrobiła to samo, po czym zluzował dłonie, masując jego ciało powolnymi ruchami, jakby wcale przed chwilą nie ciągnął go za futerko.

    Pewnie bawiłby się w to dalej, lecz poczuł ogarniające go znużenie, a wcześniejsze chęci wyparowały w tym samym czasie. Nie miał już siły ani chęci na zabawę, na nieszczęście dezertera, bo na pewno liczył na znacznie więcej. Ogata odsunął się nieznacznie i ziewnął szeroko, nie zważając na otoczenie, wydając z siebie ten jeden typowy, konkretny dźwięk, usiadł ponownie na swoich nóżkach i wtulił policzek w jego ciało, znowu wdychając jego zapach, a ręce tym razem miał założone na jego karku i tak sobie siedział, z przymrużonymi oczami.


308 słów lets goo

Od Vasi cd. Ogaty

Vasily i jego proste, chłopskie myślenie. Coś było dobre albo złe, ktoś był martwy albo żywy. Przez tyle lat żył w przekonaniu, że są tylko dwie strony medalu, aż trafił do Krainy, gdzie wszystko toczyło się innymi torami. Sam zaczął dostrzegać w sobie pośrednie barwy. Jednego dnia popełniał przestępstwo, a innego nadrabiał to dobrym uczynkiem. To, co w jego rodzinnym kraju stanowiło czyn zabroniony i surowo karany, tutaj ludzie zdawali się traktować z przymrużeniem oka. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie był tak skonfundowany. No, może nie licząc sytuacji, gdy Sugimoto próbował wykrzykiwać do niego po japońsku, co odczytał zupełnie na opak przez barierę językową.

Między nim a Ogatą język nie stanowił jednak problemu. Wyglądało na to, że nawet, jeśli przeszli na rosyjski potrafili się dogadać, a co więcej akcent mężczyzny go rozczulał. Może nie powiedział tego głośno, ale był mu za to wdzięczny. Od postrzału mówił trochę niewyraźnie, a trudne zwroty sprawiały mu problem. Czuł frustrację, gdy chciał coś przekazać, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów lub co gorsza znał je, ale nie był w stanie wymówić. W ojczystym języku było mu łatwiej się wypowiadać.

Zmrużył oczy, jakby wyczuł w tym pytaniu pewien podstęp. Zdrobnienie jego imienia zabrzmiało jak niespodziewana pieszczota, ale chichot wskazywał raczej na pewien rodzaj gry. Próbował go sprawdzić? Nie miał zamiaru się wycofać, słowo się rzekło, nawet, jeśli wypowiedział na głos myśli, o których normalnie nie powiedziałby na głos. Pokiwał głową z przekonaniem, a parę kasztanowych kosmyków spadło pomiędzy jego jasne brwi.

— Mhm — wymruczał nisko, mimowolnie prężąc się pod wpływem dotyku Ogaty. Dobrze wiedział co zrobić, żeby zawrócić mężczyźnie w głowie i Vasia poczuł się przez to jak w pułapce, choć w cholernie przyjemnej, jak na razie. Nie zaprotestował, pozwalając mu na zabawę włosami, choć zwykle otrącał ludzi, kiedy tylko próbowali zbliżyć dłoń do jego twarzy. Zazwyczaj rzucał w takim przypadku nieprzyjemne, ostrzegawcze spojrzenie i oddalał się, ale on… on mógł robić co tylko mu się żywnie podobało. Vasia musiał to przyznać w głębi ducha. Czy tego chciał, czy nie, taka była prawda.

— Dotrzymuję słowa — stwierdził. Nie rzucał słów na wiatr, kiedy poprzysiągł sobie, że odnajdzie dezertera, choćby na końcu świata. Ta misja wydawała się niemożliwa do wykonania, a jednak. Ogata był teraz obok niego i nawet podpity zdołał wplątać go w jakąś swoją intrygę. Vasily ciągle nie mógł rozgryźć tego tajemniczego Japończyka, tym bardziej czuł zaciekawienie jego życzeniem.

Na chwilę zapomniał o spłoszonej kobyle, jakby przedmiot ich wcześniejszej rozmowy stał się nieistotny. Mimo coraz chłodniejszej temperatury, zdawał się rozpalony jak piec, choć w przeciwieństwie do Ogaty miał na sobie tylko trochę rozchełstaną koszulę. Dotyk jego dużych, silnych dłoni musiał parzyć przy zetknięciu z nagą skórą, a ta stanowiła dla niego jeszcze większą pokusę. Póki co opierał się jej, choć nie bez trudu. Wygłodniałe, zwierzęce spojrzenie błądziło po twarzy bruneta, czekając na werdykt.

Od Ogaty cd. Vasi

— Co zechcesz.

Co zechce? Czego chciał Ogata? Co byłoby wystarczającym powodem, żeby przykleić swe cztery litery obok drugiego snajpera, którego na dodatek sam postrzelił? Te blizny tuż przed sobą, przed jego oczami były tego namacalnym dowodem. Nie pamiętał już, czy specjalnie tak wycelował, czy chybił, lecz przez tą małą pomyłkę – zamiast zabicia mężczyzny, okaleczył go – byli tutaj właśnie, w tym momencie, w tej chwili. Nie narzekał, nie próbował go uderzyć bądź co lepiej, zabić, lecz czy tak samo by myślał na trzeźwo? Czy tak samo by powiedział na głos następnego ranka, nie będąc pod wpływem żadnej substancji?

W myślach Ogaty jednak narodziło się pytanie, które zaczęło krążyć wokół niego. Czego chciał? Czego oczekiwał od życia? Czy miał jakieś nadzieje? Do głowy po tych słowach od razu przychodził mu obraz Yuusaku. Słyszał jego słodkie słówka, przed oczami widział to miękkie spojrzenie, pod którym się jedynie prostował, starając się zejść z jego pola widzenia.

Nie mógł nie zauważyć tej zmiany koloru twarzy, tego ruchu dłoni. Kącik ust podniósł się, a pozostałe czarne oko jakby zabłysło. Cóż to miało być? Ogata mimo nie bycia sobą, ciągle posiadał te cząstki, które miały ujrzeć światło zewnętrzne, dzienne. Części siebie, które sprawiały że reszta społeczeństwa za nim nie cierpiała.

Słysząc kolejne słowa pewnie by parsknął, bo brzmiały one komicznie i nie pasowały do reszty, lecz krótka przypominajka że był to Vasily, rosyjski dezerter którego sam postrzelił i który po spotkaniu go pierwsze co zrobił, to podwędził mu ubrania i rygiel sprawiła, że brzmiało to dosłownie jak on.

Czując dotyk na sobie, który tak powoli sobie wędrował, serce zabiło ociupinkę mocniej, a ciało jakby rwało się po więcej dotyku, kończąc na tym, że siedział teraz wyprostowany jak struna, ze źrenicą tak zwężoną, że można było dostrzec szary odcień tęczówki (szok! Ogata nie ma czarnych oczu! Oka.) Jego usta jednak rozszerzyły się w coś rodzaju uśmiechu, a z gardła wydobył się krótki chichot. Po tym, jego ręce znalazły się z przodu, pomiędzy nim, a Rosjaninem, opierając swe malutkie dłonie na jego klatce piersiowej i przysuwając się bliżej niego, do przodu.

— Co zechcę, Vasya? — wymruczał, przechylając głowę lekko w bok, z tym samym uśmieszkiem przypatrując się jego twarzy. Wzrok bezwstydnie padał to na jego usta, to na blizny, to na zarost, to na te jego śliczne oczy.

— Jesteś tego pewien? — szepnął, rzucając mu drapieżne spojrzenie, jakby wyzwanie, podczas gdy lewa ręka niepostrzeżenie wsunęła się na jego kark, a potem we włosy. Ogata czuł, jak dudniło mu serce, a palce owijały się wokół można by powiedzieć rudawych kosmyków.

Od Vasi cd. Ogaty

Czy kiedykolwiek kogoś kochał? Chyba nie znał tego uczucia. Miewał wcześniej chwile zapomnienia. Zrywy, po których zbierał rzeczy rozrzucone po pokoju i po cichu oddalał się w nieznanym nikomu kierunku. Zwykł zostawiać po sobie jedynie wspomnienia błogich westchnień i pomiętą pościel. Nie pozwalał sobie na sen u boku tej drugiej osoby, na żadne wspólne śniadania. Zero przywiązania, żadnych zobowiązań. Z chwilą, gdy przekraczał próg pomieszczenia wymazywał z pamięci twarz i imię kochanka.

Równie łatwo porzucił w zapomnienie dawne życie, twarze rodziców na jedynych ocalałych fotografiach, swoje rodowe nazwisko. Dawno przestał zastanawiać się nad rozpaczą, jaką musiała przeżywać jego babcia po dowiedzeniu się o rzekomej śmierci ostatniej bliskiej osoby, która została jej na świecie. Z jakiegoś powodu odsuwanie od siebie ludzi, którym na nim zależało przychodziło mu jak z płatka. Pewnie ten fakt źle o nim świadczył, ale nie zaprzątał sobie tym głowy.

Przyzwyczaił się do samotności, polegania wyłącznie na sobie. Uśmiechał się przy stole, stukał kieliszkami z tymi zapijaczonymi mordami ze straży granicznej i pił z nimi wódkę gryzącą niemiłosiernie w gardło, a nazajutrz niewzruszenie wsłuchiwał się w ich skowyt. Coś musiało być z nim nie tak. Miał wrażenie, że Ogata jest jedną z niewielu osób, która potrafiłaby go zrozumieć. Być może właśnie to tak go przyciągało do tego mężczyzny? Gdyby chodziło tylko o jego drapieżność, znacznie szybciej straciłby nim zainteresowanie.

Zawiesił na nim spojrzenie. Wsłuchał się w to, jak nierównomierny oddech Ogaty na chwilę ucichł. Kącik ust Vasi drgnął w czymś na kształt uśmiechu. Więc to tak musiał brzmieć wtedy w lesie tuż przed strzałem — przeszło mu przez myśl. Było w tym coś intymnego i na swój pokręcony sposób ekscytującego.

— Co zechcesz — odparł, nie zdając sobie sprawy z tego, że źrenice miał rozszerzone jak na haju. Zamrugał, jakby dopiero przypomniał sobie, że powinien to od czasu do czasu zrobić. Zwykle takie wpatrywanie się przez długi czas wprawiało ludzi w zakłopotanie, ale kiedy się skupiał czasami zapominał o tak błahych rzeczach jak ruch, mruganie czy potrzeba zaczerpnięcia oddechu. Zatracał się w jednym punkcie, aż wszystko dookoła przestawało istnieć. Tak właśnie czuł się w towarzystwie Ogaty i świadomość ta go obezwładniła, gdy odpowiedział na głos to, co pomyślał.

Poczuł jak policzek zaczyna mu płonął purpurą. Potarł go wierzchem dłoni, choć nie sądził, by ten fakt umknął mężczyźnie. Znajdowali się tak blisko siebie, że czuł ciepło jego oddechu. Przygryzł dolną wargę, odsuwając od siebie chęć pocałowania go. Jeszcze niedawno dostał od niego po łapach za niewinną chęć pomocy. Pewnie teraz potraktowałby ostrzej, choć i ta wizja była kusząca, gdyby nie fakt, że nie chciał go do siebie zrazić.

— No i nie będziesz musiał podróżować na piechotę — dodał dla zachęty. Przesunął kciukiem po bliźnie na żuchwie Ogaty, zastanawiając się nad tym jak się ich dorobil. Powoli powiódł dłonią niżej, przez szyję, aż po podstawę karku i kłujące, na krótko ogolone włoski, zatrzymując ją dopiero nisko na plecach Ogaty. Czy to właśnie w tym momencie, kiedy znajdowali się tak blisko siebie, że niemal stykali się nosami, zdał sobie sprawę ze swoich uczuć? Ta myśl spowodowała, że krew zadudniła mu w uszach. Wizja zakochania przyprawiła go o zawrót głowy. Może naprawdę oszalał? To chyba mniej by go przeraziło. Przecież miłość oznaczała słabość, a on do tej pory nie mógł sobie na nią pozwolić. Czyż jednak Kraina nie oznaczała końca wojny, a zarazem nowego początku?

19.09.2021

Od Ogaty cd. Vasi

    Miłość była czymś obcym. Obcym, dziwnym, niezrozumiałym, czymś, czego nie doświadczył jako dziecko podczas swoich najważniejszych momentów. Nie dowiadując się co to miłość, kroczył dalej w życie, podświadomie wiedząc, że coś było z nim nie tak. Czy gdyby tej miłości doświadczył, byłby inny…? Pierwszych fragmentów tej świadomej miłości doświadczył dość późno. Spotkanie połowicznego, bo od strony ojca, “brata”. Yuusaku, w porównaniu do Ogaty, był podekscytowany i szczęśliwy że posiadał brata. Ogata natomiast był do tego sceptycznie nastawiony, a wręcz szczeniackie zachowanie i ta młoda niewinność, nieświadomość młodszego “braciszka” działała mu na nerwach. Lecz to właśnie on wyciągnął z zakamarków, z tych ciemnych czeluści umysłu serduszko, w którym następnie zasiał ziarenko nadziei. Ziarenko nadziei na ten skrawek miłości, na bycie “normalnym”, lecz kim byli, a zwykłymi ludźmi, małymi, nic niewartymi pionkami na o wiele większej planszy, na której grywały pewne persony? Kim był Ogata, jak zwykłym chłopcem, który nie rozumiał innych, nie rozumiał ich uczuć, ich sposobu myślenia i okłamywał sam siebie, że to wszyscy są tacy, jak on, żeby poczuć się lepiej?

    Yuusaku faktycznie był jak szczeniaczek, jak pies zapatrzony w swojego pana, a jednocześnie był tak uparty i przekonany o swoim, że się człowiek zastanawiał, czy to faktycznie szczeniak, czy jakiś wybryk? Ogata doświadczał wielu rodzajów jego osobowości, jako osoba, za którą podążał jak cień. Lecz to nie było najważniejsze. Najważniejszy był fakt, w jaki Yuusaku obchodził się z nim. Jak z kotem, które mimo syczenia, mimo drapania, ciągle wracało i z każdym razem było coraz bliżej. Yuusaku dla innych był przygłupawy, ale Ogata zauważał jego zmianę w zachowaniu i mimo tego że nie rozumiał jego połowicznych uśmieszków gdy nie wzdrygał się za każdym razem gdy ten go chociażby dotknął, gdy rozmawiał z nim, a on nie odsuwał się tak bardzo. Nim się obejrzał, zaczęło się robić niebezpiecznie, a potem… A potem tylko cień, tylko wizja pojawiająca się kątem oka. Tylko to spojrzenie, tylko ta krew, która to nie dawała zmrużyć oka. Która to ciążyła nad nim niczym jakaś klątwa, a umysł tylko poczerniał, posiadając już jedynie parę szkarłatnych plam.

    Wstrzymał nierówny oddech, piąstki jeszcze bardziej się zaciskając wokół materiału, podczas gdy… gdy serce niebezpiecznie zabiło. Wspomnienia, niby przelotne i przezroczyste, przeleciały przed jego oczyma sprawiając, że zadrżał. Robiło się niebezpiecznie, znowu. Nie lubił tego, a jednak i był w tym momencie w stanie się zaśmiać ze swojej własnej myśli. Nie lubił tego. Serio?

    Usłyszenie tych paru rosyjskich słów tuż obok ucha było niczym zapalenie w nim pewnego ognika, którego nikt nie powinien zapalać. Kim jednak był, żeby zignorować ten zalążek ognia? Aż takim ignorantem być nie był.

    — A co z tego będę mieć? — odparł łamanym językiem, wypuszczając powietrze z ust i wdychając raz jeszcze zapach, po chwili odsuwając się odrobinę, żeby nawiązać kontakt wzrokowy z Rosjaninem, rzucając mu wyzywające spojrzenie.

Od Dennis, cd. Ezry

    Trudno opisać, jak bardzo Dennis ucieszyła się, gdy mężczyzna wysilił się na najmniejszy ruch, kiedy przedstawiła mu swoją sytuację. W tamtym momencie, gdyby jej słoneczny uśmiech mógłby naprawdę grzać, całe Blisstown spłonęłoby w trybie natychmiastowym. Ale w związku z tym, że nie było to możliwe (na szczęście!), dziewczyna po prostu odwróciła się lekkim krokiem i ruszyła w stronę Grzywy, która wykazała się godnym podziwu posłuszeństwem, bo stała dokładnie tam, gdzie dziewczyna ją zostawiła.
    Wóz zepsuł się stosunkowo niedaleko, ale i tak Dennis nie potrafiła odmówić sobie wszczęcia miłej, niezobowiązującej pogawędki, nawet jeśli, trzeba przyznać, jej nowy towarzysz, wybawiciel dam w potrzebie, nie był zbyt rozmowny. Mało tego – był przytłaczająco nierozmowny, ale niekoniecznie ją to zraziło.
    Uśmiech z jej ust zniknął dopiero wtedy, gdy mężczyzna oznajmił, że nie jest w stanie naprawić tego od ręki.
    I przy dobrych wiatrach, wóz będzie gotowy dopiero na jutro.
    Jutro.
    Przecież ona nie miała tyle czasu!
    — Ale jak to... "jutro"?
    Dennis wbijała spojrzenie w mężczyznę, mając nadzieję, że zaraz powie, że to był przecież taki żart, a tak naprawdę naprawa to kwestia godziny, maksymalnie dwóch. Ale sekundy mijały nieubłaganie, a on nic takiego nie powiedział…
    — Przecież sam pan mówił, że to nic takiego. Że trzeba wymienić tylko… No, to. Przecież to nie może zająć tyle czasu!
    Głos jej się załamał.
    — Czy moglibyśmy już wracać?
    Szybko wskoczyła na konia i, nawet nie czekając na swojego nowego towarzysza niedoli, ruszyła w drogę do Blisstown, kontrolując, czy mężczyzna jedzie za nią, czy może już zostawił ją samą na pastwę losu. Na szczęście, jeszcze jej nie zostawił.
    I tak jak jeszcze przed chwilą te kilka niewielkich minut drogi do zepsutego wozu minęło jej bardzo szybko, tak teraz, kiedy miała świadomość, że sytuacja staje się coraz gorsza, każdy przebyty metr zdawał się nie mieć końca.
    W drodze powrotnej nie odezwała się ani razu. Jedynie patrzyła przed siebie w martwy punkt, marszczyła brwi i zaciskała usta w cienką linię. Jej twarz wydawała się być wręcz okrutnie ponurą, co nawet obca osoba jak mężczyzna, który jechał na swoim koniu gdzieś obok niej, mogła odebrać jako coś, co zupełnie do niej nie pasowało. Przecież jeszcze przed chwilą tak serdecznie się uśmiechała!
    W pewnym momencie mężczyzna ją wyprzedził, a ona snuła się za nim, mając wrażenie, że każda sekunda rozciąga się męcząco i nieubłaganie. Miała wrażenie, że jedzie na wyrok, chociaż w istocie był to tylko zepsuty wóz, który można naprawić do jutra. Usterka, która nie zmieni jej życia, a większość osób pewnie by się tym nawet nie przejęła. Ale wizja tego, że nie wróci do wieczora do domu wypełniała jej serce tak ciężkimi, nie do końca zrozumiałymi uczuciami, że trudno było jej utrzymać właściwą jej pogodę ducha. Ale zanim zdążyła w ogóle pomyśleć o reakcji ojca czy braci, jej towarzysz, chociaż chciałaby móc go nazwać rozmówcą, nagle się zatrzymał i zsiadł ze swojego konia.
    Byli w jakiejś uliczce Blisstown, ale Dennis zupełnie nie kojarzyła tego miejsca. Dom stał między innymi, bardzo do siebie podobnymi, i jedyne, co akurat ten jeden wyróżniało, był niewielki, drewniany znak zawieszony nad drzwiami, który przedstawiał koło wozu, a pod nim napisano jakieś nazwisko. Raczej nic wielkiego i dziewczyna była przekonana, że gdyby nie to, że mężczyzna najwidoczniej wiedział, gdzie iść, w życiu nie znalazłaby tego miejsca i na pewno by je ominęła. Nie wyróżniało się.
    Mężczyzna przeszedł przez wąską, drewnianą furtkę upchniętą między ścianami budynków.
    Dennis tymczasem nadal cierpliwie czekała, mieszając się gdzieś pomiędzy myśleniem o domu a myśleniem o niczym. Znowu plątała sobie włosy, co było dość nachalnym nawykiem, bo ilekroć nie miała, co robić z rękami, jej dłonie od razu kierowały się do włosów, a zgrabne, smukłe palce znowu bawiły się ciemnymi kosmykami.
    Cały czas miała naiwną nadzieję, że jednak wróci do domu przed nocą. I nikt się nie dowie, że z własnej głupoty doprowadziła do takiej sytuacji.
    Minęła krótka chwila, gdy zza budynku wyszedł mężczyzna, który ją tu doprowadził. Spojrzał na nią, mruknął coś pod nosem i wykonał charakterystyczny ruch głową, który wołał "ej, chodź no tu na chwilę". Dennis pogłaskała Grzywę i już kilka kroków później przekraczała furtkę. On tymczasem został przy swoim koniu.
    Trafiła w ten sposób na coś, co właściciel bardzo dumnie nazywał podwórzem, a nawet pracownią, chociaż w obu przypadkach z tymi z prawdziwego zdarzenia nie miało to miejsce nic wspólnego. Trochę drewna, trochę narzędzi, jakieś wozy i części, nic wielkiego. A gdzieś przy jednym z kół siedział mężczyzna po pięćdziesiątce z cygarem w ustach i majstrował coś przy szprychach.
    — Dzień dobry — przywitała się Dennis z naturalnym uśmiechem.
    — Dobry — odparł stelmach swoim przepalonym głosem. — Walroth mówił, że masz wóz do naprawy.
    — Dokładnie tak!
    — No, to mów co i jak.
    Hoover odpowiedziała na każde pytanie, które zadał mężczyzna, a na które Walroth, tak przynajmniej mówił o nim stelmach, nie odpowiedział. Starała się być konkretna i spokojna, ale trochę niepokoiły ją te tajemnicze skinienia głową, trudne do odczytania pomruki.
    — Poślę po ten wóz — machnął ręką. — Jeśli jest tak, jak mówisz, to zrobię do południa.
    Mina jej trochę zrzedła.
    — Bardzo dziękuję, ale nie dałoby rady na dzisiaj? Nie mogę czekać do jutra.
    — Nic nie poradzę — odparł, wzruszając ramionami. — U mnie najszybciej do południa. Wątpię, że ktokolwiek zrobi go szybciej.
    Westchnęła cicho, czując jak w oczach zbierają jej się łzy.
    — Dziękuję — skinęła głową. — W takim razie do zobaczenia jutro…
    Wyszła z podwórza zgarbiona, spanikowana i niewiele brakowało, żeby zaczęła płakać.
    Zaczęła zastanawiać się, gdzie ewentualnie może zacząć szukać kogoś, kto zechciałby ją zawieźć do domu, ale pieniędzy miała niewiele, więc musiałaby to być osoba o naprawdę dobrym sercu. Tym bardziej, że powoli robił się wieczór, a droga do Jackburga, a potem jeszcze na farmę, zajmie dobrych kilka godzin. Już nie wspominając o tym, że nie czuła się na tyle dobrze w jeździe konnej, żeby dać radę dojechać aż na prerie.
    Nocowanie poza domem nie wchodziło w grę. I to nie tylko dlatego, że nie miała gdzie się podziać, bo gdyby zaczęła błagać Smithów o przyjęcie na noc, zapewne by się zgodzili, a ich ranczo znajdowało się gdzieś między Blisstown a Jackburgiem, a tyle to by jeszcze dała radę przejechać, ale dlatego, że ojciec w życiu by jej tego nie wybaczył.
    Oczami wyobraźni już widziała jego smutne spojrzenie i ten wielki zawód. Rozdzierało to jej biedne serce.
    A mimo to, kiedy zobaczyła Walrotha, który nadal stał przy swoim koniu z tą samą zbolałą miną, uśmiechnęła się szeroko, podchodząc do niego. Nie tak wyobrażała sobie jego pomoc – nie ukrywała, że miała nadzieję, że naprawi wóz, a ona będzie mogła jechać do domu i tyle. Sprawa trochę się skomplikowała, ale była mu wdzięczna. Gdyby nie on, pewnie nadal błąkałaby się po mieście bez żadnego kroku naprzód.
    — Bardzo panu dziękuję — odezwała się wyjątkowo wesoło jak na sytuację, w której się znalazła. — Nie wiem, co bym bez pana zrobiła. Jak mogłabym się odwdzięczyć?