Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

30.01.2022

Od Adama cd. Ojca Kruka

— Blisstown, mówisz — mruknął rewolwerowiec. — Ciekawe miejsce. — dodał, raczej kurtuazyjnie, w rzeczywistości tej zaśmierdłej, obrzydliwej dziury nienawidząc; może było to winą wspomnień. — W sumie może mógłbym się z tobą zabrać. Skorzystałbym z bardziej przyjaznych — rozejrzał się dookoła, rozłożył ręce, ale nie na tyle szeroko, by utracić dostęp do swojej broni — warunków.
Walsh podrapał się trochę pod brodą, orientując się, że już dawno należało się ogolić. Stłuczone lustro i tępa brzytwa w jukach jednak niezbyt pomagały w doprowadzaniu się do ewentualnego porządku, a zawsze pedantyczny i doprowadzony do należytego porządku Walsh przypominał po kilku tygodniach podróży zarośniętego, ale jeszcze niebrodatego pustelnika wyciągniętego prosto psu z gardła, a może i samej Gardzieli, kto wie. Bo czy nie kwestią jedynie czasu było wyrośnięcie jakichś zakręconych, krowich rogów czy ewentualne podmienienie ludzkich kończyn na zgrabne raciczki? Wydawało się to raczej prawdopodobnym, mając na uwadze to, co w jukach, prócz tego nieszczęsnego lustra oraz tępej brzytwy, spoczywało, połyskując nieśmiało zielonym światłem, które, w tym przypadku dzięki Jedynemu, tłumione było przez smoczą skórę.
Brwi rewolwerowca ściągnęły się nagle, nie wiadomo czy w trwodze, czy może w rozterce, która teraz zyskiwała na kształtach, malowała się w całkiem kuszących, ale jaskrawych i niebezpiecznych barwach. Jeszcze przed chwilą strzygący uszami Krowa prychnął teraz, położył je po sobie i wyciągnął łeb w kierunku okropnego stwora. Prychnął, końskie nozdrza rozszerzyły się gwałtownie i nawet przednia noga poszła w ruch, grzebiąc kopytem w piachu. Pył uniósł się trochę powyżej kostek, działając na wyobraźnię, jakoby dwa czteronogie organizmy szykowały się do skoku ku cudzemu gardłu. 
— E, Krowa! — ryknął Adam, skacząc ku ogierowi. Jedyna ostroga kliknęła, ledwo trzymając się butów. Nie dociągnął odpowiednio paska. — Bez popisów. — Pochwycił za wodze, szarpnął za nie odpowiednio.
Koń odpowiedział uniesieniem łba, pokazaniem białek oczu. Nafukał się, prychnął po raz ostatni i przestępując z nogi na nogę, po prostu odpuścił, może i z odrobiną rozczarowania. W końcu lubił się popisywać.
Trzepnął więc na podkreślenie swojej irytacji ogonem.
— Uważaj, Natanielu. — Walsh uśmiechnął się niebezpiecznie, dłonią pogłaskał karą sierść tworzącą jedną z łat na końskiej szyi. Drapnął przy grzywie, szorstki lok owinął wokół palca. — Nie daj Jedyny, mój wierny wierzchowiec weźmie twe słowa do siebie — stwierdził, lekko przedrzeźniając księdza. — A mogę ci zagwarantować, że jest zdecydowanie wygodniejszym od — omiótł nadal niepewnym spojrzeniem jaszczura. Rewolwer znajomo opierał się o biodro — twojego jaszczura. Z całym szacunkiem, oczywiście, nie chciałbym nikogo, ani niczego urazić — parsknął śmiechem, puścił końskie wodze, po czym skłonił się nisko, niby porządny aktor w porządnym teatrze.
Przedstawienie skończyło się niezwykle prędko. Krowa parsknął, pchnął dużym łbem Walsha w przód. Rewolwerowiec zakołysał się niebezpiecznie, zdążył jednak podstawić nogę, unikając w ten sposób widowiskowego upadku. Przeklął pod nosem, gwałtownie obracając się do swojego konia.
Czarne jak węgliki oczka połyskiwały bardzo wesoło, ogier zastrzygł uszami.

Od Oriona cd. Stanleya

Czarne sukno zafalowało nad jednym ze stopni. Popłynęło przez powietrze, wypłynęło w przestworza za stopą, która nagle zapadła się, poszukując ratunku i pomocy w drewnie znajdującym się gdzieś w otchłani. Podeszwa je znalazła, znalazła w końcu i pięta. Ciało elfa uniosło się przez moment, lekko skoczyło w przestrzeń, by zaraz spaść niżej. Suknia, w którą był owinięty, podążyła za ciałem, ale trochę wolniej, nie mogąc nadążyć za gładkim i wyćwiczonym do perfekcji ruchem.
Bo przecież po tych schodach schodził już tysiące razy. Tysiące razy, a może i miliony, a może i miliardy, bo nawet jeżeli za krótko żył i za krótko, choć zarazem wystarczająco długo, tu przebywał, to przecież po tym jednym miały nastąpić i kolejne, następne, dokładnie takie same i identyczne. Sztywne w swej jednolitości i gładkie w przećwiczonym do perfekcji ruchu. Przypominające ten żałoby pochód, bo czerń żałobną była barwą, tak wyróżniającą się wśród jaskrawych barw zamtuzowych sukien i falbanek.
Smukła, za smukła na tak smutną personę dłoń lekko przejechała po drewnianej barierce, na którą narzekali wszyscy, bo nie zabezpieczono jej odpowiednio i wydawała się być jedyną szramą na reputacji cudownego, perfekcyjnego burdelu Loretty Randall, pozostawiając w zbyt ciekawskich dłoniach drzazgi, a za drzazgami brzydkie szramy, które goiły się szybko, ale pozostawiały po sobie ślad, ropę i wspomnienie irytującego bólu. Orion zgrabnie ominął palcami niewyszlifowane dostatecznie miejsce.
Nie raz i nie dwa się na nim zaciął.
Uśmiechnął się zza swego żałobnego welonu ładnie, bo i ładny uśmiech wbito mu już do głowy. Na szczęście, gdy proces wbicia się odbywał, nikt nie pozbawił go zębów. Wtedy nie byłby taki ładny. Bransolety błysnęły w zamtuzowym świetle, zjeżdżając wzdłuż dłoni, gdy te nadal zjeżdżały wzdłuż drewnianej barierki. Łasił się niby rasowy kot, choć w samym Blisstown więcej poturbowanych przez życie, wychudzonych kociąt o jątrzących się w ciele i umyśle ranach, niźli pięknych kotek o błyszczącym futrze i skrzącym się spojrzeniu.
Orion nie zauważył ani jednego szczegółu na twarzy rosłego mężczyzny. Rozmyta plama.
Rozmyte plamy nie krzywdzą tak mocno, wspomnienie bólu zadanego przez rozmytą plamę nie jest tak intensywne. Wydaje się miałkie i nie warte ani jednej łzy. W tym konkretnym momencie obiecuje sobie, że gdy to wszystko się skończy, nie będzie płakać, bo nigdy nie uważał się za osobę nadto emocjonalną, rozczulającą się nad byle kim i byle czym.
Nie odezwał się ani jednym słowem, oczekując polecenia. Wskazania palcem, gdzie ma stanąć i jak ma to zrobić. Nie miał tutaj w końcu nic do gadania, nie za gadanie mu w końcu płacili.
I tylko opuszkiem zastukał w spiczaste ucho, przejechał po nim, jak po tej drewnianej barierce, podkreślając to, czego prawdopodobnie pragnął mężczyzna.

27.01.2022

Od Stanleya, CD. Nathaniela

Stanley był szorstki, niezależnie od tego, z której strony na niego się patrzyło. Twarz wiecznie nieogolona, ze źle prowadzoną brodą, bo do barbera czasu zaglądać nie miał, a i jemu pod brzytwę cudzą spieszno nie było, to chodził w dużej mierze skudłacony. Kłaki nad uszami też już swoje wycierpiały, gdy obecna pora roku nie wybaczała zimna, a żeby wodę nagrzać, to się przecież narobić nieźle musiał. No i mydliny były od tego, żeby się mydlić, a nie go w oczy szczypać. Jednocześnie i charakter człowieka sprawiał wrażenie nieco spróchniałego, nadgryzionego zębem czasu. Co swoje przeżył, to drugie tyle wycierpiał, o ile samemu twierdził, że charakter twardnieje i tężeje wyłącznie w dobrym kierunku, tak zarówno Billy, jak i Stella, wielokrotnie mieli odmienne zdanie na ten temat. 

Może dlatego interesowność mężczyzny w temacie dziwnego kamyczka od razu wzbudziła jego czepliwość. Jak człowiek zbytnio się w czymś z dupy własnej zaczynał orientować, to nagle zaraz gorączka (niekoniecznie tylko złota...) padała padalcom na te łby zakute. A tak obandażowany, pozszywany i w dodatku nieźle pokiereszowany nie bardzo miał możliwość ewentualnie się przed zapędami doktorka obronić. Prawda to, że z niego chuchro było, nawet jak medyczka, ale przecież do rzucenia w kogoś nożem dużej siły nie było potrzeba, jak kto blisko stał. A bliskość stojącego nieopodal doktorzyny Stanowi, to się już w ogóle nie podobała.

Gęstwina nie była dobrym miejscem dla dobrych ludzi. Na szczęście Stan nie był dobrym człowiekiem, ale zdawał sobie sprawę, że nie wszystkich cechują podobne upodobania, co jego. Doktorek, jeżeli był faktycznie taki porządny, na kiego wyglądał, w co zdecydowanie Stanley uwierzyć zbytnio nie chciał, to tutaj miejsca zbyt długo zagotować nie miał. Zignorował wobec tego chwilowe odejście mężczyzny, żeby zatopić się w myślach. Przepełnionych bólem, od którego musiał zęby zagryzać, powiększającego się wraz ze spadkiem adrenaliny w jego ciele. 

— Czego? — warknął po chwili, bo wzrok doktorynki też nie przypadł mu do gustu. W ogóle cały jegomość wydawał się Stanowi niepotrzebnym utrapieniem, nawet jeżeli teoretycznie chyba życie mu uratował. 

— Nic, nic. Po prostu martwi mnie nadal ten cyprnait. Ile zwierząt musi… — Skrzywił się, słysząc jego słowa przy akompaniamencie odległego skowytu. Widać, że niedźwiedzie musiały już dorwać lepszy cel — cierpieć z jego powodu.

Stan zapatrzył się na młodzinę. No, minę miał nietęgą, z sercem niby na dłoni, ale czuć od niego było zamkniętą w wątłym ciele dobroć. Zastanowił się przez moment, na tyle, żeby nie musieć kłapać niepotrzebnie jęzorem w tak emocjonalnej chwili.

— Planujesz coś z tym… zrobić? 

Pytanie mężczyzny wyrwało go z transu. Teoretycznie mógłby zająć się całą tą sprawą niepotrzebnego kamyczka w Gęstwinie, ale znowu, za darmo? I na cudzą modłę? Po co to komu, wobec tego wzruszył tylko ramionami. 

— Zobaczymy. Jak mię przeszkadzać będą, to się coś z tym zrobi — powiedział w końcu, ignorując uporczywe spojrzenie rozmówcy. — Nie ma sensu się w takie gówno pakować bez środków. Na to trzeba pomyślunku, dużo śrutu i jeszcze więcej dynamitu. W jednego człowieka, to najwyżej nieszczęście można sobie zmalować. 

Spróbował wstać, opierając się o pobliski korzeń. Prawie upadłby, gdyby nie chwycił się mocniej za wystającą gałąź jakiegoś pobliskiego drzewska. A i tak udało mu się podtrzymać tylko chwilę, zanim licha gałązka złamała się pod ciężarem mężczyzny. Zdołał za to utrzymać równowagę, chociaż zaraz doskoczył do niego niedoszły wybawca, przymuszając Stana do ponownego siadu.

— Panie, ja panu złota dam, tylko weź się już chłopie odpierdol — warknął do nieustępliwego mężczyzny, który jedynie pokręcił głową.

— W takim stanie pacjent leżeć i odpoczywać powinien, a nie się na boki miotać — fuknął w jego stronę. 

I tak stali przez kilka dobrych minut, dywagując w ramach kwestii zdrowotnej, chociaż Stan dużo chętnie określiłby to malkontenckim pierdoleniem, ale w gęstwinie Gęstwiny zaszeleściło. Raz i drugi, aż poły pobliskich traw rozchyliły się na moment, żeby wyszła z nich niesforna czupryna Stelii. 

— Wujek Stan! 

14.01.2022

Od Aliana CD. Ezry

    Brunet postarał się przyjąć postawę, która nie zdradzałaby aż tak jego niepewności, ale mógł się tylko domyślić, że wyglądał, jakby srał pod siebie. Tak czy siak postanowił cicho parsknąć na rozluźnienie sytuacji i obrócił się powoli unosząc ręce ku górze ni to w geście obronnym.
— Pan wyluzuje. Ja sprawdzałem tylko Pana czujność. — Jedną rękę opuścił, żeby wyciągnąć z kieszeni cygara. — Muszę przyznać, że matka wie z jakich usług korzysta. Nic dziwnego, że tak Pana chwaliła. — Uniósł kącik ust podchodząc do lady, żeby odłożyć na niej skradzione przedmioty.
    Kłamstwo nie było czymś dobrym, ale w takim świecie było czymś niezbędnym do przetrwania. Alian rzecz jasna ani słowa nie usłyszał o mężczyźnie znajdującym się naprzeciwko. Nie wiedział nawet jak mu na imię albo ile ma lat, ale wyglądał na kogoś w okolicach matki, więc wspomnienie o paru miłych słówkach z jej ust, mogło zrobić swoje. Ludzie nie są tacy trudni w obsłudze. Wystarczy, że ktoś wyrazi nimi zainteresowanie lub dowiedzą się, że się o nich dobrze prawi to zmiękną im serca. W tym przypadku było to dla Aliana kołem ratunkowym, a ten łapał się w swoim życiu każdego jakie tylko mu rzucono.
— Ja podziękuję jednak Pana propozycji. Nie powinienem palić. — Każdy, kto pali nie powinien tego robić, więc żadna to była wymówka. — Sam odradzam matce, bo przecież w jej zawodzie nie wypada, ale wie Pan jak to jest z kobietami. Tak czy siak zrobią swoje — dodał ze śmiechem i nie odwracając się plecami do mężczyzny, zaczął wycofywać się do drzwi.
    Wciąż czuł na sobie jego obojętny wzrok i choć nie miał już wycelowanej w siebie broni to i tak czuł lekkie zagrożenie. Alian był mało ufnym chłopakiem i bardzo dużo rozmyślał, co przeważnie prowadziło go do zguby. Możliwe też, że jeżeli zostałby dłużej to dodałby coś nieodpowiedniego. W końcu oparł się plecami o drzwi, które lekko zaskrzypiały.
— Jestem pewien, że matka ucieszy się, jak złoży nam Pan nawet kiedyś niespodziewaną wizytę. Domyślam się, że Leonka ma dużo znajomych, ale rzadko kogo zaprasza — wydukał, kiwając zachęcająco głową i nie czekając na odpowiedź, wyszedł za drzwi.
    Stało się. Alian źle wymierzył czas i powiedział o parę zdań za dużo. Po jakiego grzyba zaprasza do siebie jakiegoś gacha, który może bez problemu sprzedać go matce? Ona nie wiedziała o tym, co wyczynia w Jackburgu i że ku jej przestrogom poszedł w ślady ojca. Sam nie był z tego dumny, ale nie chciał stracić jeszcze w oczach rodzicielki, bo choć ta momentami nim gardziła, to przynajmniej miała go za najbardziej ułożonego członka rodziny, którą opuściła. Alian zawsze miał nadzieję, że to za nim tęskni najbardziej i tak samo jak on, wspomina ich wspólne chwile z łezką w oku. Jeżeli jednak dowie się o tym, że jej ułożony synek jest złodziejem, może równie dobrze więcej nie przyjeżdżać do Blisstown.
    Pech zdecydowanie nie odstępował dzisiaj chłopaka na krok. Po drodze do domu przechodził ciemną uliczką mając nadzieję, że okaże się ona skrótem i szybciej schowa się w zaciszu wielkiego domu matki, jednak los miał inne plany. Widząc trzech mało zadbanych mężczyzn, którzy choć byli wychudzeni, wyglądali na groźniejszych od tego typa sprzed baru, Alian spiął barki i odwrócił wzrok. Chciał jak najszybciej przemknąć obok nich, ale słysząc głośne chrząknięcie tuż obok ucha wiedział, że nic z tego. Zatrzymał się słysząc groźbę zza pleców.
— Ładną masz kurtkę, pięknisiu — zachrypnięty głos coraz bardziej się zbliżał. — Ciekawi nas, co kryje się w jej kieszeniach.
    Alian spodziewał się takiego towarzystwa, ale on przecież nigdy nie uczy się na swoich błędach i nie słucha głosu rozsądku.
— A dziękuję. — Postanowił założyć tą samą, fałszywą maskę, jaką miał na sobie przy konfrontacji z mistrzem cygar. — Niestety kieszenie są dziurawe — zaśmiał się smutno, odwracając się do nich na wypadek, gdyby chcieli zadać mu cios od tyłu.
    Wolał być świadomy i gotowy na unik.
— Niemożliwe. Taki materiał szybko się nie niszczy. — Podszedł do niego prędko i łapiąc za kołnierz, przyciągnął bruneta bliżej siebie. — A ty nie wyglądasz mi na kogoś, kto nie dba o swoje ubrania — Zjechał go wzrokiem i, fakt faktem, Alian był ubrany o wiele lepiej od reszty, a jego kurtka wcale nie była dziurawa, bo była w idealnym stanie.
    Syn Leony miał dosyć tej rozmowy, która ciągle trzymała go w niepewności. Odważył się więc w końcu szarpnąć w tył, aby uciec od uścisku chudego mężczyzny, ale nie zauważył kiedy jego wspólnik stanął tuż za nim tym samym uniemożliwiając mu ucieczkę. Nieco niższy opryszek odepchnął jego plecy, a brunet wylądował na facecie, od którego chciał się odsunąć. Ogarnij się Alian, to nie pierwszy i nie ostatni raz, pomyślał. Musi dostarczyć matce jej zamówienie. Musi mieć jakikolwiek powód do dumy. Muzyk wstrzymał oddech i szybkim ruchem odwrócił się, jednocześnie pochylił i wyminął mężczyznę, który blokował mu drogę ucieczki. Później już tylko wziął nogi za pas i ruszył jak piorun przed siebie. Po prawie sekundzie usłyszał gwizdanie i ziemia zaczęła się trząść, gdy cała trójka zaczęła go gonić. Biegnąc jeszcze szybciej niż rano, spojrzał przez ramię, aby ocenić szanse zbirów na dogonienie go, ale widząc, że jeden z nich zniknął, zabiło mu mocniej serce. Musiał skręcić w jakąś uliczkę, żeby zablokować go z innej strony. Uciekinier w końcu dobiegł do rozwidlenia uliczek i z racji, że nie miał zbyt dużo czasu na przemyślenia, skręcił w lewo. Biegł dalej, a jego płuca powoli nadążały z pompowaniem tlenu. Jedynym plusem było to, że rabusie byli całkiem sporo w tyle i Alian miał coraz większe szanse na zgubienie ich. Niestety jak się spodziewał, przed nim znikąd pojawił się ich zaginiony kolega. Dopiero teraz zorientował się jak szybko biegł, bo nie zdołał wyhamować i tym samym wpadł na mężczyznę. Oboje polecieli na bruk, Alian dodatkowo przejechał po nim twarzą. Przez chwilę trwał w szoku, ale udało mu się pozbierać szybciej od jego przeszkody i ruszył dalej przed siebie. Przynajmniej opóźni tym całą trójkę, a jego zadrapaniami zajęła się już adrenalina. Nie odwracając się już ani razu, wybiegł w końcu na główną ulicę, skąd już bez problemów dotarł do domu matki. Wpadł do środka jakby na ganku leżała tykająca bomba, zatrzasnął za sobą drzwi i opadł na schody. Dobre paręnaście minut starał się wyrównać oddech i przyrzekł sobie, że kończy z bieganiem. Gdy już nieco się uspokoił, sięgnął do kieszeni po pudełeczko cygar i poczuł ukłucie w brzuchu.
— Nie no kurwa, błagam was — zaklął głośno wyciągając pogniecione pudełko z przynajmniej dwoma połamanymi cygarami w środku.
    Głowa opadła mu na stopień i głośno jęknął. Czy on naprawdę niczego nie potrafi dobrze zrobić? Nie dość, że nie wpuścili go na występ, to matka nie wzięła go na próbę, potem podpadł jeszcze sprzedawcy, następnie zbirom, a teraz to już w ogóle matka odeśle go z powrotem do ojca. Żeby tego było mało, zaprosił jeszcze gościa bez wiedzy Leony. Może niech po prostu spakuje się sam i wyjedzie zanim zrobi się gorzej?

<Ezra?>

5.01.2022

Podsumowanie nr5

 Witajcie po raz kolejny kowboje!

Na wstępie administracja chce życzyć wszystkim członkom, czytelnikom, jak i obserwującym bloga spokojnego, pełnego sukcesów nowego roku. Abyście spełniali się pisarsko i nie tylko. Abyście wszystkie przeszkody na waszej drodze przeskakiwali z lekkością, bez żadnego problemu oraz bez spoglądania w tył. By rok ten wypełniony został jedynie pasmem sukcesów. Jeżeli popełnicie błąd, to by ten był tylko niezbyt bolesną nauką, z której ostatecznie będziecie się jeszcze śmiać. 


Trzymamy również kciuki za wszystkich studentów podczas zimowej sesji oraz życzymy im zaliczenia wszystkich zbliżających się egzaminów!

A teraz zapraszamy wszystkich do grudniowego podsumowania:


W tym miesiącu pożegnaliśmy się z:
Abigail McCallum oraz Mae Alston


Napisane notki
Ruby: 753
Margaret: ograniczona aktywność.
Odette: 438 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, zaczyna się nowy okres ostrzegawczy! 
Horyzont: 691 – ograniczona aktywność.
Loretta: 0 – brak wątków, zapraszamy do poszukania nowego! W przyszłym miesiącu zacznie się okres ostrzegawczy. 
Jules: ograniczona aktywność.
Jocelyn: 503 – nieobecność.
Ojciec Kruk: 362 – notka wliczająca się w okres ostrzegawczy, ograniczona aktywność.
Henrietta: 640
Jane: nieobecność.
Lisi Kłos: 478 
Ezra: ograniczona aktywność.
Ogata: 398+448=846
Vasily: 340+366=706
Dennis: 670
Alian: 0 – zaczyna się okres ostrzegawczy!  
Stanley: ograniczona aktywność.
Nathaniel: nieobecność.

Adam: 897
Annushka: zablokowany wątek.
Orion: 0

Każda z postaci ma udzieloną zgodę na uczestnictwo mistrza gry w wątkach. Jak zawsze, proszę o informacje, gdyby jednak zaistniała pomyłka lub zmiana i ktoś prosiłby o niewtrącanie się MG do jego historii. 

Reputacja
W tym miesiącu ucierpiała reputacja Adama. Nie wyciąga się rewolwerów bez powodu w szanowanych saloonach. W związku z tym traci on -3 punkty. 



See you cowboys in next summary

chabazie

2.01.2022

Od Ogaty CD. Vasi

    Pulsujący ból głowy nie pomagał, nawet jeżeli był już trzeźwy, na zdrową ocenę tego co się dzieje. Niby wiedział, słyszał, rozumiał, ale po chwili wypuszczał w niepamięć. Słysząc jakże trafny komentarz Rosjanina sprawił że zmarszczył swoją twarz jeszcze bardziej, a podczas tego przygarnął dodatkowy materiał, który zapewniałby mu więcej ciepła. Nie był wdzięczny, raczej uznawał to za coś oczywistego. Owinął się jeszcze szczelniej i odwrócił na drugi bok, obserwując jak drugi mężczyzna się rusza, zbierając coraz to więcej ofiar poprzedniej nocy. Położył się płasko na plecach i przewrócił… okiem. Niczego nigdy nie żałował, ale w tym momencie… Miał złe przeczucia. Strzelanie do losowych niewinnych ludzi, pakowanie kulek między oczy (albo palcy w oczy, taka opcja też istniała) czy machaniem przeróżnymi, niezbyt bezpiecznymi i moralnymi rzeczami nigdy go nie martwiło, nie, skądże, ale obecność Ruska, obok którego pozwolił sobie na to… co się stało? Martwiło. Prychnął pod nosem i postanowił także ruszyć swoje dupsko, przeklinając jak szewc pod nosem. Nigdy do tego się nie przyzwyczai – zwłaszcza gdy świat dookoła wyglądał jakby chciał mu śliwę nabić. 

    Do domku wpadło świeże powietrze którym można było oddychać. Ogata miał ubrane już spodnie i sięgał po koszulę, gdy wziął głębszy oddech. Zerknął ponownie na towarzyszącego mu, również dezertera, który to był jakże zainteresowany światem zewnętrznym na który patrzył w tej chwili.

    Nie odezwał się, mieląc w głowie wcześniejsze wydarzenia i szukając momentu w którym się stoczył, nie, w którym popełnił błąd, w którym przesadził. Błąd popełnił… znacznie wcześniej. Stając się zbyt nieostrożnym. Pozwalając sobie na zostawianie śladów, nie dbając o rany, a potem wyszło że się schlał jak ostatni rasowy pijak. Nie mówiąc już o… innych substancjach i doświadczeniach. Jasna cholera. Zdusił ziewnięcie i zerknął na szafkę nocną, już bardziej trzeźwy niż wcześniej. To co zobaczył… Mrugnął parę razy, ignorując nieproszonego od wczoraj towarzysza, niegdyś wroga, sięgając po szkicownik i przypatrując się postaci. Czy to on? Prychnął, gotowy żeby wyrwać kartkę i wyrzucić do ognia, zbulwersowany wizerunkiem siebie jako coś innego niż… No właśnie, co? Wstrzymał się jednak po dwóch centymetrach, czując się podobnie tak, jak kiedyś. 

    — W cholerę ze wszystkim — wymamrotał wstając, a koszula zafalowała wraz z jego ruchem. Podszedł do Vasyi i wcisnął mu jego własny przedmiot w ręce, agresywnie się garbiąc i odwracając wzrok, odchodząc na parę metrów. 

    — My żadnych planów nie mamy. Zabierasz swoje manatki i spadasz, póki nie mam rąk na karabinie. Zobaczę cię raz jeszcze to tym razem szczęścia mieć nie będziesz i faktycznie będziesz zimny i martwy. Rozumiesz? — oziębły i głęboki ton głosu wydobywał się z jego gardła kiedy ten szturchnął palenisko i zajął się ubieraniem reszty odzienia. Nie odwrócił się do niego, bo po co? A tak przynajmniej sobie wmawiał, utrzymując twarz w spiętej mimice.