Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

5.09.2022

Zawieszenie działalności bloga

Witajcie po raz kolejny i ostatni, przynajmniej na ten moment, kowboje!

Blog oficjalnie zostaje zawieszony. Jako administracja bardzo dziękuję wszystkim, którzy zdecydowali się uczestniczyć we współtworzeniu Krainy – poprzez tworzenie postaci, pisanie notek czy wzięcie udziału w primaaprilisowym evencie, a także poprzez uczestnictwo w małej discordowej społeczności zrzeszonej przede wszystkim wokół emotek w kowbojskich kapeluszach. Cieszę się, że zdecydowaliście się dołączyć do Very Wild West (na krótszy lub dłuższy okres czasu) i mogliście w ten sposób sprawdzić się w westernowym klimacie. 

Nie wykluczam ewentualnego powrotu Krainy czy po prostu mnie jako administratora do blogosfery, tym samym jednak nie składając żadnych obietnic. Czas i ewentualne przypływy inspiracji, energii oraz chęci do działania pokażą, co dalej. 


Blog na tę chwilę pozostaje blogiem publicznym. Autorzy, o ile wykażą takie chęci, mogą jak najbardziej kontynuować czy nawet rozpoczynać wątki. 

Mam nadzieję, że pozostaną z wami same dobre wspomnienia!
See you cowboys in the future. Bang. 

Administracja jednoosobowa pod postacią Chabazia

5.08.2022

Podsumowanie nr12

 Witajcie po raz kolejny kowboje!

Wakacje mijają, słońce na niebie nie odpuszcza. Mamy nadzieję, że betonoza panująca w polskich miasta nie spowodowała, że ugotowaliście się na twardo. Pijcie dużo wody, używajcie filtrów UV (pamiętajcie o smarowaniu uszu) i wypoczywajcie – przede wszystkim bezpiecznie! 

Przypominamy o zmienionych zasadach z rozliczania aktywności w aktualnym okresie. Podsumowanie jest krótkie i zwięzłe, nie rozliczamy napisanych w tym czasie notek. 

Aktualne nieobecności i ograniczone aktywności:
Horyzontograniczona aktywność.
Jocelyn: nieobecność.
Jane: nieobecność.

Reszta osób potwierdziła chęć pozostania na blogu/zaczęła prowadzić wątki. Życzymy weny i ostrzegamy przed znudzonym mistrzem gry, który tylko czeka, by w końcu wtrącić się do jakiejś historii!
Mistrz gry

Każda z postaci ma udzieloną zgodę na uczestnictwo mistrza gry w wątkach. Jak zawsze, proszę o informacje, gdyby jednak zaistniała pomyłka lub zmiana i ktoś prosiłby o niewtrącanie się MG do jego historii. 



See you cowboys in next summary

chabazie

3.08.2022

Od Dennis do Nathaniela

    Chłopcy Hoovera, bo tak oficjalnie byli nazywani bracia Dennis przez wszystkich w okolicy, byli dość znani ze szlajania się po okolicznych polach i pastwiskach. Tuż po wypełnieniu swoich obowiązków, wybiegali z podwórza tak szybko, jak tylko potrafili, a wracali zazwyczaj już po zachodzie słońca. Byli zaskakująco lubiani, bo chętni do pomocy, uczynni i serdeczni, choć często rozrabiali i rzadko kiedy zdarzały się dni, kiedy nie wpadali w kłopoty – ktoś na nich nie krzyczał, nie gonił ze szmatą czy miotłą, nie przeklinał pod niebiosa, bo to takie urwisy, hultaje i żartownisie. Niemalże wszyscy szybko im te wybryki wybaczali.
    Dennis już dawno zdążyła przywyknąć do tego, że chłopcy po prostu nie bywają w domu popołudniami. Dlatego też tak zdziwiła się, kiedy zobaczyła, że Stanley stoi tuż przy drzwiach wejściowych do domu, podczas gdy jego bracia już dawno wybiegli w siną dal. Chłopak miał dziewięć lat i zawsze rumianą od śmiechu buzię. Często się uśmiechał i był pełen energii, ale tym razem wyglądał na przygaszonego. Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę, a potem podeszła, nadal trzymając w rękach kosz z rzeczami do prania.
    — Wszystko dobrze? — zapytała podejrzliwie.
    — Zimno mi.
    Dennis zamrugała gwałtownie dwa razy. Dzień był przecież bardzo słoneczny i ciepły.
    — Źle się czujesz?
    Stanley smętnie pokiwał twierdząco głową. Dennis przykucnęła przed nim, odstawiając kosz tuż obok siebie, a potem przyłożyła wierzch dłoni do czoła chłopca. Przesuwała dłońmi po całej jego twarzy, za uszami, a potem po dłoniach. Zdecydowanie miał gorączkę.
    Wysłała go do łóżka, otuliła kocem, a potem przygotowała jakieś ziółka, które zawsze pomagały na takie przypadki.
    Tymczasem mijały dni, a Stanley czuł się tak samo źle, momentami nawet gorzej, choć zdarzały się też lepsze chwile. Gorączka obniżała się na kilka godzin, a potem znowu wzrastała. Dlatego Dennis postanowiła udać się po lekarza, uznając ostatecznie, że jej sposoby na niewiele się zdadzą.
    — Nie odstępujcie go na krok — poprosiła pozostałych chłopców, przytuliła ich szybko, a potem wyszła.
    Była wyraźnie bardzo zmartwiona, ale miała nadzieję, że lekarz szybko jej pomoże. Droga do miasta dłużyła jej się w nieskończoność, odliczała każdy stukot kopyt Grzywki, każdą minutę, którą spędziła w drodze, a warto zaznaczyć, że bardzo się spieszyła. Tuż przed gabinetem doktora niemalże wyskoczyła z powozu, prawie zapominając, że powinna poprosić klacz, żeby przystanęła. Do środka aż wbiegła.
    Zatkało ją trochę, kiedy zobaczyła długą kolejkę chorych, oczekujących na pomoc. Podeszła do niewielkiego okienka, przy którym siedziała asystentka doktora, nachyliła się, a potem zapytała cicho:
    — Przepraszam… Czy doktor jest teraz zajęty…?
    Doskonale znała odpowiedź, ale gdzieś wewnętrznie nie potrafiła pogodzić się z tym, że będzie musiała czekać. Dennis była cierpliwa i nigdy nie wysuwała się przed szereg, ale… Stanley był chory i martwiła się, że przez nią może pogorszyć mu się na stałe albo gorzej.
    Kobieta spojrzała na nią, a potem uśmiechnęła się lekko, choć przepraszająco.
    — Przykro mi, ale widzi pani — odparła, wskazując dłonią na korytarz. — Najszybciej pewnie jutro. Czego by pani potrzebowała?
    — Ja wiem? Najlepiej chyba wizyty domowej — odparła, czując, że pod powiekami zbierają jej się łzy.
    — Najbliższe wizyty domowe dopiero w przyszły poniedziałek. Zapisać panią?
    — Naprawdę nie dałoby się szybciej? To nagła sytuacja…
    Kilka minut później Dennis wyszła zapłakana na zewnątrz, a potem przysiadła na schodach, próbując się trochę uspokoić. Gdyby ktoś jej dał gwarancję, że gdziekolwiek indziej, jakiś inny lekarz, mógłby jej pomóc od ręki, pojechałaby o wiele dalej, ale w aktualnej sytuacji, nie miała pewności, czy podróż nie okazałaby się porażką. Wyrzucała sobie, że za długo zwlekała, wpatrując się w suchą ziemię, przez co nawet nie poczuła, że ktoś na nią spogląda.

7.07.2022

Podsumowanie nr11

 Witajcie po raz kolejny kowboje!

Za nami letnie zmagania sesyjne, jak i wyniki matur. Mamy nadzieję, że wszystko poszło po waszej myśli i nie czeka was kampania wrześniowa. Pamiętajcie, by teraz odpocząć, pocieszyć się słońcem grzejącym w plecach i jeżeli nie udało się wam spełnić wszystkich celów postawionych przed sobą w czerwcu – nie martwcie się, ostatecznie to nie koniec świata i jeszcze wiele sukcesów przed wami! Tym sposobem przechodzimy do czerwcowego (lekko spóźnionego – jak każdy porządny weterynarz) podsumowania, zaczynamy oficjalnie lipiec i wakacje:

Przypominamy o zmienionych zasadach z rozliczania aktywności w aktualnym okresie. Podsumowanie jest krótkie i zwięzłe, nie rozliczamy napisanych w tym czasie notek. 

W tym miesiącu pożegnaliśmy się z:

Odette i Lisim Kłosem
Alianem

Aktualne nieobecności i ograniczone aktywności:
Horyzontograniczona aktywność.
Jocelyn: nieobecność.
Jane: nieobecność.
Nathaniel: nieobecność do 10 lipca.

Mistrz gry

Każda z postaci ma udzieloną zgodę na uczestnictwo mistrza gry w wątkach. Jak zawsze, proszę o informacje, gdyby jednak zaistniała pomyłka lub zmiana i ktoś prosiłby o niewtrącanie się MG do jego historii. 



See you cowboys in next summary

chabazie

5.06.2022

Podsumowanie nr10

Witajcie po raz kolejny kowboje!

Maj za nami, przyszedł czerwiec. Sesja letnia zbliża się nieubłaganie, trzymamy mocno kciuki za wszystkich studentów – dacie radę. Pamiętajcie, żeby nie zakopać się w kilogramach nauki i znaleźć również czas na odpoczynek. Do wakacji i wygrzewania się w słońcu już niedaleko! 

Pod koniec tego podsumowania pojawia się kilka informacji na temat zmian wprowadzonych na okres wakacyjny w działaniu bloga. Zapraszamy do czytania. 

W tym miesiącu pożegnaliśmy się z:

Margaret za decyzją autora. 
Ruby i Henriettą za decyzją autorki. 

Napisane notki
Odette:  0 – brak wątków.
Horyzont: 0 – ograniczona aktywność.
Jocelyn: nieobecność.
Jane: nieobecność.
Lisi Kłos: zablokowane wątki.
Ogata: 0 – brak wątków.
Dennis: 0
Alian: 0  
Nathaniel: nieobecność.

Adam: zablokowane wątki.
Annushka: zablokowane wątki.
Orion: 0

Każda z postaci ma udzieloną zgodę na uczestnictwo mistrza gry w wątkach. Jak zawsze, proszę o informacje, gdyby jednak zaistniała pomyłka lub zmiana i ktoś prosiłby o niewtrącanie się MG do jego historii. 

Reputacja
W tym miesiącu zmian w reputacjach postaci nie było. Osobom, które wzięły udział w primaaprilisowym evencie, przypominamy o zgłoszenie się w kwestii przypisania punktów!

Zmiany na okres wakacyjny
1. Rozpoczynamy prace nad nowym szablonem. Postaramy się, by nie wpłynął on wygląd na waszych KP, wiemy już jednak, że kolorystyka bloga ulegnie dosyć dużej zmianie. Mamy nadzieję, że to, co dla was szykujemy, przypadnie do waszych gustów. 
2. Na okres wakacyjno-wyjazdowo-sesyjny na blogu zmianom ulega sposób sprawdzania aktywności na blogu – od czerwca raz na miesiąc wymagane jest potwierdzenie chęci pozostania na blogu do administracji. Aktywność na blogu (do której i tak nadal zachęcamy!) nie będzie sprawdzana. Ograniczoną aktywność nadal można zgłaszać, jednak nie będą one pełniły jakiejkolwiek funkcji prócz tej organizacyjnej. Osoby ze zgłoszoną nieobecnością potwierdzać chęci pozostania na blogu nie muszą
3. Nie wpisujemy zagrożeń za okres majowy. 

Wprowadzone zasady wstępnie funkcjonować będą do końca września. Zastrzegamy sobie prawo do ich modyfikowania tego okresu na podstawie obserwacji bloga :)  

See you cowboys in next summary

chabazie

5.05.2022

Podsumowanie nr9

 Witajcie po raz kolejny kowboje!

Primaaprilisowy event na blogu oficjalnie zakończony. Dziękujemy wszystkim, którzy zdecydowali się wziąć udział we wspólnej zabawie! Prosimy, by zgłosili się oni do administracji z określoną ilością punktów (od -5 do +5) do zmiany w reputacji bohaterów, od których zdecydowali się wysłać swoje eventowe notki. Drobne upominki w postaci grafik już niedługo, rola na discordzie także zostanie wręczona wam wkrótce! 

Trzymamy również mocno kciuki za wszystkich tegorocznych abiturientów. Rozwalcie maturę na łopatki, niech wszystko idzie po waszej myśli, a zadania na maturze nie przyprawiają o ból głowy. Korzystajcie z czasu wolnego, wakacji, nie łamcie głowy nad wynikami – będzie dobrze. Nieważne, czy wynik będzie satysfakcjonujący, czy też nie. Powodzenia! 

W tym miesiącu pożegnaliśmy się z:

Stanleyem Cosberskym za decyzją autora.
Vasilym oraz Lorettą Randall z powodu braku aktywności.
Ojcem Krukiem z powodu braku aktywności.

Napisane notki
Ruby: 1508  
Margaret: 0 – zaczyna się okres ostrzegawczy!
Odette:  0 – zaczyna się okres ostrzegawczy!
Horyzont: ograniczona aktywność.
Jocelyn: nieobecność.
Henrietta: 1390
Jane: nieobecność.
Lisi Kłos: zablokowane wątki.
Ogata: 0 – brak wątków, zapraszamy do poszukania nowego! W przyszłym miesiącu zacznie się okres ostrzegawczy. 
Dennis: 1276 + 1990 + 2450 = 5716
Alian: wątek dopiero co odblokowany.  
Nathaniel: 718 + 1002 = 1720

Adam: zablokowane wątki.
Annushka: 485
Orion: 0

Każda z postaci ma udzieloną zgodę na uczestnictwo mistrza gry w wątkach. Jak zawsze, proszę o informacje, gdyby jednak zaistniała pomyłka lub zmiana i ktoś prosiłby o niewtrącanie się MG do jego historii. 

Reputacja
W tym miesiącu zmian w reputacjach postaci nie było. 



See you cowboys in next summary

chabazie

Event: Od Dennis — Próba (cz. 3 – Dominacja)

W bazie danych laboratorium znajdowało się zdecydowanie zbyt wiele informacji, żeby jakoś to wszystko ogarnąć, a już szczególnie w jakimś krótkim czasie. Dennis, która raczej nie należała do osób zbyt zahartowanych w boju z elektronicznymi papierzyskami, potrzebowałaby na to jeszcze więcej czasu. Prawdopodobnie można by liczyć to w tygodniach, a to i tak na zasadzie przeglądania, a nie faktycznego wczytywania się. Warto też zaznaczyć, że Hoover nie była zainteresowana absolutnie wszystkim, co tutaj badali. W gruncie rzeczy szukała informacji tylko o Obiekcie 16, bo niezwykle ją zaintrygował. Wydawał się być czymś naprawdę ważnym dla naukowca, którego dzienniki obejrzała wszystkie, niektóre nawet dwukrotnie.
Theodor Shepperd, bo tak się ów naukowiec nazywał, prowadził kilka badań w obiekcie badawczym, ale żadnego z nich nie doprowadził do końca. Dlaczego? Nie wiadomo, tego akurat nie zdradził w żadnym ze swych pogrupowanych dzienników skrupulatnie uszeregowanych w odpowiednich folderach.
Zdradził natomiast, jak tworzono Obiekt 16, jak odpowiednio ułożyć elementy, żeby działał, gdzie je w ogóle znaleźć, dlaczego się zepsuł.
I przede wszystkim — do czego służył.
Dennis nie była w sumie pewna, co bardziej ją cieszyło i interesowało: naprawa dysku czy może jednak potencjalne użycie go, bo to też musiało być niesamowite. A może po prostu samo to, że mogła podłubać w skomplikowanej technologii, której wcześniej nie znała, utworzonej przez kogoś na pierwszy rzut oka wybitnego? Tak, w tym też coś było.
Nagrania doktora Theodora Shepperda cały czas leciały w tle, kiedy dziewczyna próbowała naprawić dysk. Czasami już nie w formie instrukcji, ale po prostu dawało jej to złudne wrażenie, że jest ktoś obok niej. Ktoś, z kim może porozmawiać.
— Oczywiście, panie Shepperd. Nie jestem może tak mądra jak pan, ale coś nie coś chyba potrafię, prawda? — mruczała pod nosem. — Nigdy nie widziałam takiego nadajnika. Co prawda swego czasu znalazłam podobny gdzieś na wysypisku i użyłam go do swoich hologramów, w sensie odtwarzacza, ale to była jednorazowa sytuacja. Ale w obliczu tego czegoś, moje hologramy to było coś tak niewielkiego i mało skomplikowanego…
I tak Dennis mówiła do nagrania naukowca lub samej siebie, bo czasami trudno było stwierdzić, gdzie kieruje swoje słowa, dopóki ostatecznie nie udało jej się złożyć Obiektu 16, który w głowie nazywała po prostu dyskiem. Nie wyglądał jakoś szczególnie inaczej od tego, jak się prezentował, kiedy znalazła go w szufladzie, przynajmniej z zewnątrz. Teraz wystarczy go tylko włączyć za pomocą dostępu Shepperda i… dodać swój strumień, który był absolutnie konieczny do tego, żeby urządzenie działało, a dominacja nie tyle podziałała na maszyny, co pozwoliło na teoretyczną kontrolę przez konkretną osobę. A że nie było tutaj ani jednej żywej duszy, Dennis musiała użyć swojego. Wiedziała, jak to zrobić, bo mężczyzna i na to sporządził instrukcję.
Podekscytowało to ją, bo nigdy nie miała do czynienia z czymś podobnym. W tamtym momencie jednak nadal traktowała to jako swoistą ciekawostkę, sukces na Gardzieli, o którym nikt nigdy się nie dowie, o ile nie znajdzie dysku, nie wykona tej samej roboty z analizą wyników badań, danych i dzienników Theodora Shepperda, a potem nie wykryje strumienia Dennis w Szesnastce.
Taki stan utrzymywał się do momentu, kiedy już dla czystej rozrywki włączyła dziennik z okresu, kiedy Shepperd rozszerzał Obiekt 9 do 9.5.
— To absolutnie nie tak, że jestem jakkolwiek zaskoczony tym, że rozszerzenie do 9.5 kolejny raz nie zadziałało. Spodziewałem się tego — oznajmił, obracając w palcach długopis. — Ale chciałem spróbować. Bo nie ma chyba nic gorszego niż nie spróbowanie nawet w obliczu nieuchronnej porażki. I musiałem przepracować tutaj siedemnaście lat, żeby to zrozumieć — dokończył, po czym się zaśmiał.
Dennis zapętlała ten jeden fragment w nieskończoność.
Potem włączyła zegar i zdała sobie sprawę z tego, że do odlotu Omegi zostało zaledwie kilka krótkich godzin. Kilka godzin, które mogła spędzać na oglądaniu i słuchaniu Theodora Shepperda albo… spróbować wyjść z laboratorium i ruszyć na zachód.
I kiedy rozważała w swój wyjątkowy, pokrętny sposób wszelkie za i przeciw, przypomniał jej się niejaki Anthony Smith, jego serdeczny uśmiech oraz sarnie, smutne oczy. Głos, który brzmiał w pełnym osób pomieszczeniu, które paradoksalnie było tak puste, oraz jego rada — powspominaj trochę albo nastaw się na przeżycie i wróć.
— Proszę trzymać za mnie kciuki, panie Shepperd — powiedziała, wstawszy z biurowego krzesła.
Jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Pierwszy raz od tak dawna.
Mocno trzymając w dłoni dysk, opuściła pokój badawczy doktora Theodora Shepperda, bo jak to się mówi — wóz albo przewóz.
Nadal bała się jak cholera. Serce biło jak oszalałe, mięśnie bolały, siniaki od upadku były ogromne. W pierwszej chwili trudno jej było nawet robić kroki, a mimo to szła dalej, nasłuchując cały czas spacerującej po korytarzu maszyny, która jej oczom ukazała się już chwilę później, gdy wychyliła łeb zza rogu. Jarzące się na zielono oczy dinozaura szybko zmieniły swój kolor na żółty, a tuż potem na czerwony, co oznaczało tyle, że przeszły w tryb ofensywy i miał zamiar zaatakować dziewczynę w trybie natychmiastowym. Była to tak naprawdę pierwsza oraz ostatnia szansa na to, żeby przetestować dysk, spróbować dominacji, przekonać się o ewentualnym sukcesie lub totalnej porażce. Nie miała czasu, by myśleć o tym, że nie jest na to gotowa.
To się po prostu wydarzyło.
W gruncie rzeczy używanie dysku było dość intuicyjne jak na tak skomplikowane urządzenie. Teoretycznie wystarczyło się tylko podłączyć, zhakować system maszyny i gotowe; w praktyce dochodził do tego jeszcze problem zbliżenia się, bo Szesnastka nie działała na odległość większą niż kilka (może kilkanaście) centymetrów, oraz fakt, że trzeba było część funkcji włączyć ręcznie podczas przesyłania danych i łamania kodu maszyny. Zajmowało to zaledwie chwilę, ale trzeba było wiedzieć co i jak. Pełna automatyka nie wchodziła w grę, przynajmniej nie na etapie, na którym znajdowała się Dennis.
A mimo to jakoś się udało.
Będąc zaledwie o krok od bycia rozszarpaną przez mecha-dinozaura, w ostatniej chwili udało jej się podłączyć do systemu (chwała doktorowi Shepperdowi, że wystarczył sygnał, a nie trzeba było grzebać w kablach!). Maszyna zatrzymała się i pozostawała w bezruchu, podczas gdy Hoover drżącymi dłońmi włączała odpowiednie funkcje, skonfigurowała ją pod swoje aktualne potrzeby. Zajęło jej to zaledwie chwilę, choć miała wrażenie, że zdecydowanie dłużej. Tym bardziej, że cały czas bała się, że dinozaura wcale nie uda się zdominować, a ona jedynie odkłada to, co bolesne i nieuniknione.
Oczy maszyny zmieniły się z czerwonych na niebieskie. Wycofała się lekko i po prostu grzecznie stała, nadal zachowując się w swój naturalny, standardowy sposób, ale nie próbując przebić gardła Dennis swoimi ostrymi jak brzytwa zębiskami. Dziewczyna odetchnęła cicho, a potem wysłała swój sygnał. Dinozaur przysiadł pod ścianą tak jak mu kazała, przechodził do wskazywanych przez nią miejsc. Chyba nie do końca potrafiła w to uwierzyć, ale dysk naprawdę działał. Przynajmniej chwilowo.
Kiedy już udało jej się uspokoić oddech, Dennis włączyła mapę całego laboratorium, którą pobrała razem ze wszystkim, co zostawił po sobie Shepperd. Szybko się tam odnalazła, a potem ruszyła w odpowiednią stronę, ku zachodniemu wejściu. Ostatecznie dziewczyna opuściła cały obiekt w towarzystwie podległej jej, niebezpiecznej maszyny.
Kiedy wyszła na zewnątrz, ostre promienie słońca, które świeciło nieustannie już od kilkudziesięciu godzin, raziły ją w oczy. Przymrużyła powieki i ruszyła przed siebie, a dinozaur tuż przy niej — niczym wierny piesek.
Wkrótce okazało się również, że nie dość, że jej nowy towarzysz świetnie radzi sobie w roli jej rozmówcy i obrońcy, to jeszcze wierzchowca. Pełna kontrola nad maszyną sprawiła, że nawet jeżdżenie na niej okazało się być dość proste, chociaż faktycznie najgorsze było chyba utrzymanie równowagi i sprawienie za pomocą siły woli, żeby nic jej nie bolało od siedzenia na twardej blasze. Potrafiła to jednak znieść ze względu na pełną świadomość, że w ten sposób porusza się zdecydowanie szybciej.
W gruncie rzeczy podróż na Omegę można było nazwać w pewien sposób niezwykle interesującą, biorąc pod uwagę fakt, że kilkakrotnie zmieniała transport, poruszała się w pełnym słońcu i co chwilę coś ją chciało zeżreć albo rozszarpać dla samego faktu. Po drodze znalazła kilka ciał, a najwięcej z nich (zarówno tych świeżych, jak i leżących od dawna) znajdowało się w okolicy legowisk tutejszych nierobotycznych stworzeń, a w porównaniu do nich, dinozaury wydawały się być naprawdę sympatyczne.
No i dało się je kontrolować, co było naprawdę ogromnym plusem.
Prawie pisnęła, kiedy zobaczyła przed sobą statek. Nadal był zacumowany w stacji, nadal się nie ruszał. Tak jakby tylko czekał, aż Dennis w końcu do niego dotrze. Problem był jednak taki, że te dwadzieścia godzin, które sprawiały wrażenie ogromnego zapasu czasu, kurczyły się zdecydowanie zbyt szybko.
Niektórzy z tych, którym udało się dostać do Omegi wcześniej, wyglądali przez barierę, której nie mogli przekroczyć, bo przepuszczała tylko z zewnątrz i tylko uczestników Próby, i obserwowali, jak kolejne osoby schodzą się na statek. Wśród nich był również Anthony Smith. Razem z kilkoma innymi patrzył z szeroko otwartymi oczami na pojawiającą się na horyzoncie Hoover, jadącą z ogromną prędkością na dość sporej maszynie o kształcie dinozaura, a za nią niemalże stado różnych stworzeń i maszyn, które chciały ją dorwać. Powiedzieć, że byli zdziwieni, to nie powiedzieć nic.
Kiedy Tony i jego nowi znajomi odzyskali rezon, zaczęli krzyczeć i dopingować Dennis, wiedząc, że została jej już tylko chwila.
— Dawaj! — rozlegało się po okolicy, a okrzyki mieszały się z ciężkimi krokami maszyn i metalicznymi rykami. — Dasz radę, zostało jeszcze trochę!
Dinozaur, na którym jechała, z całym impetem uderzył w barierę, rozległ się ryk i iskry, a dziewczyna przeleciała przez maszynę i upadła na ziemię, turlając się kawałek. Z jej ust wydobył się krótki, zupełnie niekontrolowany krzyk, a po policzkach kolejny raz tego dnia popłynęły łzy. Była już bezpieczna, ale w dziwny sposób jej to nie cieszyło. Trudno stwierdzić, co i czy w ogóle czuła coś w tamtym momencie. Chyba działo się wokół niej zbyt dużo.
— Hej, Dennis… — usłyszała obok siebie Anthony’ego, który pomógł jej się podnieść i razem z jeszcze jakąś dziewczyną wniósł ją na Omegę.
W ostatniej chwili, jeszcze zanim przekroczyła próg statku, Hoover spojrzała na maszyny i stwory zbierające się przed barierą. Oczy dinozaura, którego jeszcze przed chwilą bez problemu kontrolowała, znowu zmieniły kolor na czerwony. Dysk rozłączył się, bo dziewczynę i maszynę dzieliła już zbyt duża odległość, po czym upadł na ziemię, wznosząc w ten sposób niewielką chmurę dymu. Jej maszyna znowu zamieniła się w coś, co zamiast jej pomóc, chciało ją tylko zagryźć. Zupełnie jak w laboratorium. Kroczyła przed barierą, w wyniku czego ostatecznie stanęła na dysku i zupełnie go zgniotła. Po Obiekcie 16 zostały już tylko pokruszone resztki.
Dennis została wprowadzona do sali, w której wszyscy się zbierali. Jej holograficzny wizerunek widniejący na ścianie otoczył się zieloną ramką. A kiedy minęło ostatnie dwanaście sekund, podczas których dziewczyna z uporem maniaka wpatrywała się w zegar, obserwując jak wszystkie cyfry zmieniały się w zera, wszystkie te fotografie, które nie miały zielonej obramówki, poszarzały i otrzymały czerwone ramki. Prawie połowa osób, które przybyły na Gardziel, nie przetrwała Próby.
Dziewczyna przysiadła i dopiero wtedy dotarło do niej, że jej się udało.
Że naprawdę wróci.
Mimo to nadal trudno było jej w to uwierzyć.
— Dałaś radę.
Dennis kolejny raz usłyszała przy sobie głos Smitha. Mężczyzna przysiadł obok niej, a jego twarz rozjaśnił niewielki uśmiech. Dopiero w tamtym momencie Hoover zauważyła, że był cały brudny od kurzu, błota i krwi, włosy miał posklejane, usta poranione, a na czole i policzku znajdowały się długie, głębokie zadrapania.
— Ty też.
— Oboje daliśmy.
— Aż trudno w to uwierzyć — dodała po chwili milczenia. — W sensie. Nie, że ty, bo wiedziałam, że dasz sobie radę. Chodzi raczej o mnie. Byłam pewna, że mi się nie uda, a i tak trafiłam tutaj w dosłownie ostatniej chwili.
— Ale za to w jakim stylu! Wiesz, byłem tutaj jednym z pierwszych, dużo osób wróciło, jak już tutaj byłem, ale… Cholera, wszyscy przyszli na piechotę.
— No… Nie wszyscy — mruknęła, zerkając na tablicę, na której widniało tak wiele zaszarzonych twarzy.
— Wiesz, że co innego miałem na myśli.
— Wiem.
— To jak? Może opowiesz mi, jak to zrobiłaś?
Pokiwała głową, a potem przez kolejną godzinę opowiadali sobie o swoich przygodach, ignorując nie tylko innych uczestników, ale także ich przewodnika kolejny raz ukazującego się w postaci hologramu na środku pomieszczenia, który zaczął wykładać swoją pełną dumy gadkę o tym, że skoro przetrwali, to są godni dalej żyć w tym społeczeństwie i jakoś mu się przysłużyć. Nie słuchali go, chociaż dziewczyna doskonale wiedziała, że to trochę niegrzeczne. Wolała w tym czasie porozmawiać z Tonym i skorzystać z okazji, jeszcze zanim zaczęli ich regenerować i czyścić pamięć.
Ostatecznie, kiedy wylądowali na stacji, pamiętali tylko niektóre niektóre urywki wydarzeń i rozmów, ale nic konkretnego. Dennis zupełnie zapomniała o dinozaurach i potworach, o dysku, laboratorium, doktorze Theodorze Shepperdzie, wyczyszczono też wszystkie dane, które wtedy zebrała. Pustka. Tak jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło.
Na stacji kolejny raz zebrało się mnóstwo osób. Tłoczyli się przed wejściem na Omegę i czekali na swoje dzieci, braci, siostry, przyjaciół. Niektórzy zaczynali wyć z rozpaczy, nie dowierzali i odchodzili na chwiejnych nogach, nie mogąc uwierzyć w swoją stratę. Inni czekali dość obojętnie i odchodzili, rzucając kilka słów. Kolejni skakali z radości i ściskali z całych sił tych, którzy wrócili. Mama Tony’ego przytuliła go mocno, ucałowała w oba policzki i obiecała naleśniki z czekoladą syntetyczną, kiedy wrócą do domu.
Tony przeszedł obok Dennis stojącą samotnie wśród obcych jej ludzi. Próbowała dostrzec gdzieś kogoś z jej rodziny, ojca lub któregoś z braci, ale nie zauważyła nikogo. Chociaż miała nadzieję, że jednak ktoś się pojawił, to gdzieś z tyłu głowy była przekonana, że po prostu nie przyszli. Smith zerknął na nią co prawda, ale wynikało to po prostu z ciekawości, bo stała sama. Wymienili spojrzenia.
Siebie nawzajem też nie pamiętali, chociaż wydawali się sobie dziwnie znajomi. Oboje mieli poczucie, że powinni się kojarzyć, ale żadne z nich nie potrafiło sobie przypomnieć imienia i nazwiska tego drugiego. Wkrótce potem Tony o sarnich oczach zniknął w tłumie.
— Dennis!
Słysząc swoje imię wykrzyczane przez doskonale jej znany, dziecięcy głos, odwróciła się gwałtownie. Małe, wątłe ciało chłopca przytuliło się do niej mocno, a ona odwzajemniła uścisk brata bez najmniejszego wahania.
Dołączali do niej kolejni, tuląc ją na przywitanie. Widziała uśmiechy pełne niedowierzania, oczy pełne łez. Nie wiedziała, jak powinna się zachować, ale radość udzielała się i jej. Miała wrażenie, że to tylko piękny sen, bo dokonała czegoś, w co sama nie wierzyła ani trochę. Jackson też chyba nie do końca wierzył własnym oczom. Patrzył na nią z milczeniu, a jego oczach tliło się i kłębiło coś, co trudno było jakkolwiek nazwać. Szczególnie jemu — miał straszny mętlik w głowie i w sercu.
Dennis ostatecznie puściła chłopców i stanęła naprzeciw niego. Patrzyła na ojca, ojciec patrzył na nią. Milczeli, chociaż można było odnieść wrażenie, że w ten sposób ze sobą rozmawiają, przekazują sobie coś, czego nie sposób wyrazić słowami. Tak jakby milczeli o czymś.
Ostatecznie Jackson skinął głową, zrobił dziwny ruch dłonią, zupełnie jakby chciał ją położyć na ramieniu córki w geście oczywistego uznania, ale ostatecznie zrezygnował. Chyba nie potrafił do końca okazać jej czułości w jakiejkolwiek formie, mimo że Dennis doskonale wiedziała, że przecież ją kocha i docenia. Potem otworzył słowa, żeby coś powiedzieć:
— Wracajmy już do domu.

Event: Od Dennis — Próba (cz. 2 – Laboratorium)

Trudno stwierdzić, co w tej całej sytuacji było najgorsze. Świadomość nieuchronnej śmierci? Fakt, że umrze w zapomnieniu? Czy może to, że właśnie stoi na końcu ciemnego korytarza, a ogromne drzwi właśnie się odsuwają?
Wrota przesuwały się coraz wyżej, a szczelina u samego dołu, z której wypływała smuga światła, jedyne, co oświetlało wąski korytarz spowity nieprzeniknioną ciemnością, powiększała się stopniowo. Dennis ukazywał się nowy świat, który całkowicie ją przerażał, niemalże paraliżował. Drzwi otworzyły się już w pełni, a jedynym, co dzieliło dziewczynę od Gardzieli, była bariera ochronna, której nic nie było w stanie przebić.
Kiedy tarcza się wyłączyła, zegar ruszył. Minęła pierwsza sekunda, druga, trzecia. Przez głowę Hoover przemykała tylko jedna myśl – że to początek jej końca.
Dennis nigdy nie myślała katastroficznie, zawsze wychodziła z założenia, że wszystko będzie dobrze. Pomagała, starała się, okazywała współczucie, empatię, wyróżniała się na tle wszystkich tych, którzy myśleli o sobie lub dobru materialnym. Wiadomo, że nie była taka jedyna, ale jedna z nielicznych w jej dzielnicy, gdzie panowała wszechobecna bieda, a czasem nawet i walka o przetrwanie. Tymczasem teraz, kiedy musiała przejść Próbę, chyba pierwszy raz w życiu nie potrafiła spojrzeć na to wszystko ze swoim optymistycznym zacięciem. Nie sposób było przekonać samą siebie, że wszystko jakoś się ułoży. Miała przecież mnóstwo czasu, wiele potrafiła, nie była przecież głupia. A mimo to jakoś tak…
Dziewczyna zrobiła pierwszy krok. Przekroczyła próg drzwi, a kiedy to zrobiła, bariera znowu się za nią włączyła. Znaczyło to tyle, że Alfę zostawiła już za sobą.
Rozejrzała się wokół siebie.
Trudno stwierdzić, czego się spodziewała, ale chyba nie do końca tego, mimo że przecież widziała mapę terenu, po którym miała się poruszać. Przed sobą miała wyjałowioną pustynię, na której gdzieniegdzie jedynie rosły jakieś marne krzewy czy odrobina trawy, ale nic poza tym. Wszystko było suche, marne, ledwo żywe tak naprawdę. Taki widok rozciągał się niemalże aż za horyzont – niemalże, bo w pewnym momencie nicość zamieniała się w jedną ciemnozielono-brunatną plamę… czegoś. Kiedy jeszcze jakąś godzinę wcześniej Dennis spoglądała na mapę, ta plama “czegoś” wyglądała według niej na coś w rodzaju lasu. Gdzieś niedaleko jeszcze jakieś ruiny i kilka wąwozów. I to w sumie było wszystko, co Gardziel była w stanie zaoferować. W Hoover budziło to wręcz okrutny niepokój. Miała bardzo złe przeczucia.
Udając, że wie, co robi, Dennis ruszyła w odpowiednią stronę – na zachód, czyli tam, gdzie zacumowana była Omega. Piach rzęził pod jej stopami, wiatr hulał gdzieś w oddali, co i raz poruszając na wpół martwymi roślinami. Dziewczyna była sama pośrodku niczego, nie widziała nawet śladu innych uczestników Próby – każdego z nich wysłano do innego tunelu, żeby przypadkiem im niczego nie ułatwiać. Jeśli kogoś spotkają po drodze i będą chcieli nawiązać współpracę, proszę bardzo, ale nikt z góry nie miał zamiaru w to ingerować. Ostatecznie więc Dennis musiała iść zupełnie samotnie przez zawrotne siedem i pół minuty.
Bo dokładnie siedem i pół minuty minęło, zanim z odległości kilkudziesięciu metrów usłyszała donośne kroki czegoś bardzo dużego. Powiedzieć, że się przestraszyła, to nie powiedzieć niczego – byłby to wyraźnie wyolbrzymiony eufemizm.
W pierwszym momencie miała nadzieję, że tylko jej się wydawało, ale ociężałe kroki nie ustawały. Co więcej – z każdą chwilą wydawały się być coraz wyraźniejsze, może nawet szybsze. Ledwo mogąc złapać oddech, Dennis szybko umknęła gdzieś za jedną z dużych, czerwonych skał. Kucnęła tuż za nią, by się schować, a potem resztkami jakiejkolwiek ciekawości i odwagi, ostrożnie wychyliła głowę, żeby móc spojrzeć na to, co wyłania się z jednego z zapewne bardzo głębokich wąwozów.
Jej oczom ukazał się ogromny, spokojnie spacerujący po okolicy mecha… dinozaur?
I w sumie tak właśnie Dennis ten wytwór w głowie nazwała – mecha-dinozaur.
Wysoki na blisko cztery metry, długi na ponad dziesięć, z ostrymi pazurami, ogromnym łbem, dwoma rzędami kilkunastu centymetrowych zębów, wytworzony w całości z szarosrebrnej blachy i przezroczystych, grubych przewodów, w których płynęła jakaś maź. Jego oczy świeciły się ostrym, zielonym światłem.
Tyle informacji młodej Hoover w pełni wystarczyło, żeby nie móc się otrząsnąć i przestać patrzeć na maszynę. Trzeba przyznać, że była w tym wszystkim też nieprzenikniona ciekawość. Dennis nigdy w życiu nie widziała czegoś podobnego. Już abstrahując od stopnia rozwinięcia technologicznego i robotyki tak powszechnej, że trudno bez niej funkcjonować, ale mechaniczne dinozaury? Kto je stworzył? I jak one się tu w ogóle znalazły?
I skoro już w ciągu niecałych dziesięciu minut przebywania w Gardzieli dziewczyna natknęła się na coś takiego, aż strach pomyśleć, co będzie potem. O ile, oczywiście, przeżyje spotkanie z tą maszyną, bo to przecież też nie było jeszcze przesądzone.
Dinozaur zbliżał się coraz bardziej. Ziemia drżała, Dennis trzęsła się jeszcze bardziej. Niewielkie kamienie podskakiwały na suchym podłożu, huk rozlegał się echem po okolicy. Hoover czuła, że zaczyna brakować jej tchu. Miała mroczki przed oczami, chaos w głowie i serce bijące tak mocno, że miała wrażenie, że zaraz wyskoczy jej z piersi – szczególnie w momencie, kiedy ogromna łapa maszyny wylądowała tuż przy niej. Wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę, żeby móc dotknąć lekko zarysowanej, zakurzonej blachy.
Bliskość robota sprawiła, że Dennis już zaczęła żegnać się ze światem, chociaż nie była tego do końca świadoma. Natłok różnych bodźców i emocji, od których aż szumiało jej w głowie, sprawiał, że nie była w stanie o niczym pomyśleć. W tamtym momencie zapewne nie pamiętała, jak się nazywa, ani co tak właściwie tam robi.
Nie zarejestrowała momentu, w którym maszyna, mając już kilka kolejnych kroków za sobą, co dziewczyna uznała za doskonałą okazję do tego, by okrążyć skałę i znów się schować, nagle się odwróciła, jej oczy zmieniły kolor na żółty, zaczęła skanować okolicę, a gdy wiązka natrafiła na Dennis, stały się czerwone. Potem jakoś tak szybko się to potoczyło: dinozaur wydał z siebie bardzo głośny metaliczno-mechaniczny ryk, który sprawiał wrażenie, jakby wwiercał się w czaszkę i miał sprawić, żeby eksplodowała, a potem dziewczyna szybko wstała i ruszyła w pogoń, mając nadzieję, że coś to pomoże, chociaż miała świadomość, że maszyna dorwie ją w ciągu kilku sekund.
Miała poczucie, że biegnie w nieskończoność. Jej stopy posuwały się po suchym piachu, nad ziemią unosił się kurz, twarz wykrzywiała się w nieodgadnionym grymasie, w oczach zbierały się łzy, całe ciało oblewał zimny pot, za nią cały czas rozlegał się głośny ryk. Oczywiście, do momentu, kiedy maszyna ruszyła w pościg za nową ofiarą, a ciężkie kroki sprawiały, że dziewczęce ciało aż podskakiwało.
I kiedy mogłoby wydawać się, że to już koniec Dennis Jessie Hoover – tak właśnie Próba rozszarpie na strzępy kolejną młodą osobę, która, jak się okazuje, nie zasługuje, żeby dalej żyć – kolejny krok mecha-dinozaura sprawił, że ziemia po prostu pękła, a następny lekko ją rozsunął. Na tyle, że dziewczyna straciła równowagę i wpadła prosto do wytworzonej szczeliny.
Odbijała się od skalnych ścian, próbowała się czegoś złapać i złagodzić uderzenia, cały czas słysząc ryki mechanicznego dinozaura nad swoją głową. Na niewiele się to jednak stało, bo gdy ostatecznie wylądowała na stabilnym podłożu, wszystko ją bolało, a z oczu płynęły łzy cierpienia, tęsknoty i strachu jednocześnie. Rażące, migające, czerwone światło pochodzące z niewielkiej lampki sufitowej również nie pomagało.
Podniosła się po dobrej chwili, z niemałym trudem trzeba przyznać. Dopiero kiedy się rozejrzała, zdała sobie sprawę z tego, że znajduje się w czymś, co przypominało na wpół rozkruszony korytarz. Przypominał te nowoczesne, które znała, ale miał w sobie coś niezwykle archaicznego. Jakby był już stary, wybudowany kawał czasu temu. Nie zmieniało to jednak faktu, że mogłaby tam zostać i przeczekać, dopóki Próba się nie skończy, a ona znajdzie sobie jakiś spokojny kąt, w którym posiedzi do końca wieczności, ale fakt, że biegła stamtąd bezpośrednia droga na powierzchnię, gdzie był co najmniej jeden ogromny, bardzo niebezpieczny, mechaniczny dinozaur, zmotywował Dennis do przeniesienia się do innego pomieszczenia. Miała problem z rozchyleniem drzwi, które kiedyś prawdopodobnie otwierały się same po zbliżeniu jakiegoś klucza lub karty – obok znajdował się niewielki czytnik. Ostatecznie jednak jej się udało, a po długim korytarzu donośnym echem rozległo się metaliczne skrzypienie.
Przekroczyła próg i znalazła się w kolejnym korytarzu, już nieco szerszym i o wiele dłuższym, ale nadal oświetlonym jedynie migającym, czerwonym światłem. Dennis mrużyła oczy, szła, opierając się o ścianę. Jej kroki były ciężkie i dość powolne.
Zupełnie tak samo jak kolejnego mechanicznego stworzenia, którego kroki usłyszała tuż za rogiem. Łzy znowu jej się wezbrały — powoli przestawała mieć na to wszystko siłę. Minęło cholerne dziesięć minut odkąd opuściła Alfę, a już czuła, że kolejnych dziesięciu nie przetrwa. Zacisnęła jednak zęby i w akompaniamencie skrzypiących, mechanicznych drzwi, zupełnie takich samych jak te poprzednie, które otwierała, wsunęła się do dość sporego pomieszczenia. Zamknęła się w nim w momencie, kiedy kolejny mecha-dinozaur, tym razem o wiele mniejszy, ale również zbudowany z blachy i wypełnionych czarną mazią przewodów, wyszedł zza rogu.
Dennis przylgnęła do ściany, żeby móc nasłuchiwać, czy przypadkiem nie postanowi wejść za nią, ale nic takiego nie miało miejsca. Po prostu przeszedł dalej, jakby nigdy nic. Dziewczyna przysiadła i oparła się, a potem westchnęła głęboko. Gorzkie łzy mieszały się z potem na jej twarzy, a palce wplątywały się w warkocz. Dopiero po prawie dwudziestu minutach bezczynnego siedzenia, niemyślenia o niczym i próbach wyrównania płytkiego, przyspieszonego oddechy, Hoover postanowiła wstać. Czuła, że wkrótce na całym jej ciele pojawią się ogromne siniaki. Mogłaby co prawda siedzieć dłużej, ale nie była już w stanie wytrzymać tego irytującego światła. Zerknęła na lampę i zeskanowała ją, a jej oczom ukazał się schemat przewodów, które prowadziły do kolejnego niewielkiego pokoju. Aglomeracja korytarzy i pomieszczeń powoli przypominała labirynt. Ruszyła za przewodami, a już wkrótce potem dotarła do niewielkiej skrzynki elektrycznej. Otworzyła interfejs, naklikała.
— Wyłączenie trybu awaryjnego. Aktywuję tryb działania standardowego — usłyszała głos systemu.
Czerwone światła zniknęły, a wszystkie pomieszczenia rozświetliły się chłodnym, białym światłem, o wiele przystępniejszym niż to, z którym Dennis męczyła się dotychczas. Drzwi i czytniki w niektórych miejscach też zaczęły świecić. Dziewczyna przyjęła to dość spokojnie, bo przynajmniej mogła się rozejrzeć, czymś się zająć, a może i nawet przeczekać Próbę i zorganizować sobie jakiś spokojny kąt na ostatnie chwile.
Wróciła do poprzedniego pomieszczenia, tego dużego, które nagle okazało się być pełne blatów, stołów badawczych, ekranów zwykłych i holograficznych, narzędzi, przedmiotów… A wszystko skąpane w nieprzeniknionej bieli. Mało tego — wszystko wyglądało na sprawne. Dennis przysiadła na jednym z foteli, a potem tak po prostu włączyła jakiś, obojętnie jaki, folder z różnymi plikami. Ledwo go włączyła, a automatycznie odpalił się jeden z nich.
Oczom dziewczyny ukazał się mężczyzna w białym kombinezonie, równie śnieżno białym kitlu, w okularach. Miał podkrążone oczy i wyglądał na cholernie zmęczonego. Przetarł dłońmi twarz, po czym westchnął cicho.
— Eksperyment właśnie się skończył — oznajmił zmęczonym głosem. — Mam już tego wszystkiego dość. Obiekt 16 da się jeszcze naprawić, oczywiście, że tak. I to dość prosto. Wystarczy po prostu wymienić czip H24 i L17, trochę pogrzebać w cyrkulatorze, nadajnik w sumie… A zresztą. To i tak nieważne. Po cholerę mi to było…
Dennis przekręciła głowę lekko w prawo i wygodniej rozsiadła się na miękkim fotelu.
— Ale jestem idiotą, więc Obiekt 16 znajduje się w szufladzie A. Jest zabezpieczona skomplikowanym zamkiem kodowym — dodał mężczyzna po chwili, machając niedbale ręką. — Teoretycznie po to, żeby się nie dostała do niepowołanych rąk. Ale kto by miał to źle wykorzystać? Te cholerne maszyny czy potwory? Dobre sobie. W tym samym folderze znajduje się kod dostępu. Wystarczy pobrać i można mieć dostęp do wszystkiego w całym laboratorium.
Dennis kątem oka spojrzała na szufladę A. To wszystko ciekawiło ją coraz bardziej z każdą chwilą. Podczas słuchania tego mężczyzny, jak się domyśliła — pracownika tego laboratorium — zdążyła nawet chwilowo zapomnieć o tym, że kończy jej się czas, że siedzi tutaj sama, wokół chodzą mechaniczne dinozaury, a on sam wspomniał jeszcze o jakichś potworach. Pełen pakiet.
— Tak w gwoli ścisłości, wszystko, czego użyłem do Szesnastki, znajduje się w tym pomieszczeniu. I to by było chyba na tyle. Dzienników nie usuwam, można je włączyć po pobraniu dostępu. Bez odbioru.
Nagranie się wyłączyło. Dennis jeszcze przez chwilę patrzyła na plik dostępu, a potem zaczęła go pobierać. Jej oczy rozjaśniały na niebiesko, a sam proces trwał kilka minut.
W szufladzie A natomiast znajdował się rozsuwany dysk o średnicy kilkunastu centymetrów. Jeszcze nie miała pojęcia, do czego służył, ale biorąc pod uwagę fakt, że pobrała dostęp do wszystkiego, to miała zamiar się dowiedzieć.

Event: Od Dennis — Próba (cz. 1 – Alfa i Omega)

Tego dnia na stacji było mnóstwo ludzi. Tłoczyli się przed wejściem na jeden z wielu statków, ale ten był zdecydowanie wyjątkowy, zacumowany na honorowym miejscu gdzieś na lekkim uboczu – w taki sposób, żeby zwracać na siebie uwagę i dokładać powagi wydarzeniu oraz przy okazji nie przeszkadzać w normalnym funkcjonowaniu tym, których to nie dotyczyło. Niektóre spojrzenia kierowały się w stronę czarnej blachy, która zwiastowała młodym mieszkańcom planety świetlaną przyszłość lub ewentualnie śmierć w zapomnieniu. Zdarzało się tak i tak.
Dennis też stała w tym tłumie. Tuż naprzeciw ojca i braci, próbując jakoś utrzymać fason i nie rozpłakać się jak mała dziewczynka, którą faktycznie czuła się w tamtym momencie. Chłopcy próbowali ją pocieszać, przytulać, zapewniać, że wszystko będzie dobrze, chociaż byli wiele lat młodsi i chyba nie mieli świadomości, z czym się to wszystko wiąże. Jackson natomiast jedynie patrzył na nią smutno. Nic nie powiedział, nawet nie uścisnął jej dłoni.
W tamtym momencie wiele by dała, żeby jeszcze raz usłyszeć to jego “Dennis, tylko wróć”, ale… nic takiego nie powiedział.
Nie powiedział, bo był przekonany, że nie ma szans, żeby Dennis wróciła z Próby.
Bardzo chciał wierzyć, że jego córka wróci, chciał wierzyć w jej zdolności, umiejętności, spryt, sprawność i wszystkie te cechy, które pomogłyby jej wrócić do domu, ale nieważne jak bardzo próbował się do tego zmusić, nie był w stanie. Po prostu nie potrafił wyobrazić sobie jej jako zwyciężczyni w tej sprawie.
Co prawda, odebrała od niego podstawowe nauki i starał się dać jej wszystko, byleby sobie poradziła, ale zupełnie tego nie widział. Co innego chłopcy, oni na pewno sobie poradzą, kiedy trochę podrosną. Ale Dennis? Słodka, niewinna Dennis, która nawet muchy by nie skrzywdziła?
A zresztą, szlag by wiedział, co tam się na tych Próbach wyprawia.
— Pasażerowie Alfy proszeni są do wejścia na pokład statku — rozbrzmiało w głośnikach.
Dennis nawet nie zauważyła, kiedy wsunęła palce w ciemny warkocz, który wyraźnie wybijał się na materiale jej białej koszuli. Mimo że dokładnie usłyszała komunikat, nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Wpatrywała się w smutne spojrzenia ojca i braci, dopóki nie poczuła silnego szarpnięcia za ramię.
— Hoover, rusz się! — usłyszała tuż obok siebie. — Musimy lecieć!
Pokiwała głową.
— Idź już — mruknął Jackson; to były pierwsze słowa, jakie skierował do Dennis od kilku dni.
Najpierw Helen, teraz Dennis. Zaraz straci drugą i już ostatnią najważniejszą kobietę w swoim życiu.
— Kochamy cię! — usłyszała jeszcze za swoimi plecami, zanim zupełnie zniknęła w tłumie.
Weszła na ruchomą taśmę, gdzie uczestnicy Próby ustawili się w kolejce w równej linii, żeby wejść na pokład Alfy. Mężczyzna w białym kombinezonie skanował każdego po kolei, a tuż przed jego oczami pojawiały się holograficzne karty tożsamości — najważniejsze dokumenty, które zawierały absolutnie wszystkie informacje, jakie można było mieć o danej osobie, zaczynając od imienia i nazwiska, przechodząc przez numer identyfikacyjny, grupę krwi, notowania, na kodzie genetycznym kończąc. Żeby cokolwiek ukryć, trzeba było umieć hakować kartę tożsamości, a był to na tyle skomplikowany system, że osób potrafiących to zrobić była zaledwie garstka we wszystkich znanych galaktykach.
Kiedy drzwi Alfy zamknęły się za ostatnią osobą, robotyczny asystent zaprowadził grupę do sali, w której mieli przeczekać lot. Ledwo wszyscy zdążyli usiąść, Dennis oczywiście usadowiła się gdzieś w samym kącie, a tuż przed ich oczami ukazał się hologram mężczyzny w białym mundurze, na którym widniało wiele odznak honorowych.
— Uczestnicy Próby — zaczął niskim głosem hologram. — Dzisiaj odbywa się najważniejszy dzień w waszym życiu, bo będziecie mieli pierwszą i jedyną okazję odbyć Próbę, naszą odwieczną tradycję, która pokaże, kto z was jest godzien żyć i przysłużyć się naszej społeczności…
Dennis rozejrzała się po osobach, które siedziały tam razem z nią. Niektórzy wydawali się być przerażeni, inni podekscytowani, a jeszcze kolejni dość obojętni. Jedyne, co ich wszystkich łączyło, to to, że wszyscy zgromadzeni mieli po dwadzieścia trzy lata i byli ubrani na biało, chociaż nawet ubiory mieli różne w zależności od ich majątku i pozycji społecznej.
— Zasady są proste: waszym zadaniem jest przeżyć. Nikogo nie obchodzi, jak to zrobicie, czego użyjecie i czego się dopuścicie. Macie przetrwać i w ciągu dwudziestu godzin dotrzeć na drugą stronę, gdzie będzie czekała na was Omega, czyli statek, który zabierze was z powrotem na stację. Zrozumiano?
Nikt się nie odezwał, jedynie niektórzy pokiwali głowami.
— Zaraz dostaniecie mapy i zegar. Wystarczy sekunda opóźnienia, a nikt już was na Omegę nie wpuści.
Zasady były aż nazbyt proste. Albo uciekniesz, albo zostajesz tam na zawsze i pewnie zginiesz. No jasne, wiadomo. Nie mogłoby być prościej.
— Aktywowano kod: 245F5gX. Rozpoczęto przekazywanie informacji — rozbrzmiał głos komputera.
Niewielka dioda na szczycie sufitu mignęła dwa razy. Oczy wszystkich uczestników Próby rozjaśniały na kilka sekund jasnoniebieskim światłem, a w ich źrenicach pojawił się interfejs ładowania i instalowania danych. Oczy wszystkich znów przygasły już chwilę później.
— Przekazywanie informacji zakończone. Akcja przeprowadzona pomyślnie. Zamykam kanał danych.
— Powodzenia wszystkim.
Mężczyzna zasalutował, a hologram zniknął.
— Podróż na planetę: 1r52, zwaną potocznie: Gardzielą, potrwa jeszcze: 1:02:54. Rozpoczynam regenerację uczestników Próby. Miłej podróży.
Na ścianie, na tle której jeszcze przed chwilą widniał hologram odznaczonego mężczyzny, pojawiły się portrety wszystkich uczestników Próby. Każde z nich tak samo obojętne, bez wyrazu. Zupełnie jakby też miały przeżywać tę katorgę.
I chociaż Dennis nadal chciało się płakać, i to coraz bardziej z każdą chwilą, wzięła przykład z innych i ona również postanowiła chociaż zerknąć na mapę. Włączyła ją i przed oczami od razu pojawił się na wpół przezroczysty obraz przedstawiający teren, po którym przyjdzie jej się poruszać, po chwili wyświetliła również zegar – ogromne cyfry układające się w ciążące na sercu 20:00:00. Za pomocą krótkich machnięć dłoni i palców próbowała jakoś rozczytać mapę, poznajdować na niej jakieś przydatne punkty i ustalić jakąkolwiek trasę do Omegi, ale na niewiele się to zdało. Nie potrafiła skupić się w tak ogromnym stresie. Jedyne, co była w stanie zrobić, to wyliczyć, ile czasu zajmie jej dotarcie do statku w normalnym tempie bez żadnych przeszkód – niecałe sześć godzin. Więc po co dawali im taki zapas czasu? Co się tam, do cholery, kryło?
Wkrótce potem zamknęła mapę i zegar. Próbowała się jakoś uspokoić, ale nie była w stanie. Dłonie jej się trzęsły, oddech był ciężki, z zgrabne palce szaleńczo plątały włosy, tak jakby nic innego jej już w życiu nie zostało – i może faktycznie było w tym trochę racji, przynajmniej z jej perspektywy. Trudno nawet stwierdzić, w którym momencie schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Była przekonana o tym, że już nie wróci.
— Hej, nie ma co się załamywać — usłyszała obok siebie ściszony głos.
— Słucham?
Dennis podniosła wzrok i w ten sposób napotkała nieśmiały, pokrzepiający uśmiech i ciepłe spojrzenie obcego jej mężczyzny, który od początku siedział obok niej.
— No, nie ma co się załamywać — powtórzył. — Nawet jeśli to nasze ostatnie godziny życia, to nie ma co się smucić. Ja na przykład myślę teraz o moich rodzicach. Najlepszych na świecie. Nikt nie robi tak dobrych naleśników z czekoladą syntetyczną jak moja mama.
— Przepraszam, ale ja cię zupełnie nie rozumiem. Na pewno nie wrócę do domu. Nie poradzę tam sobie. Już nigdy nie zobaczę ani ojca, ani braci, ani nikogo.
— Tak jak część z nas — oznajmił, nadal uśmiechając się pogodnie. — Więc pomyśl o tych wszystkich osobach, które są ci bliskie, powspominaj trochę. Albo nastaw się na przeżycie i do nich wróć.
— Zapewniam cię, że to nie jest możliwe, żebym kiedykolwiek…
— Rozejrzyj się.
— Hm?
— No spójrz. Wszyscy tutaj się boją, nawet jeśli tego nie okazują. Zupełnie tak samo jak ja czy ty.
— Ale… Co to zmienia? Że wszyscy się boją? Niektórzy z nich wrócą do domu.
— Nie zmienia absolutnie nic — mruknął, a w jego oczach błysnęła niewielka łza. — Jak się nazywasz?
— Dennis Hoover. Dennis Jessie Hoover tak właściwie.
— Miło mi cię poznać, Dennis Jessie Hoover. Ja natomiast nazywam się Anthony Smith — przedstawił się. — Ale możesz mi mówić po prostu Tony.
Dennis pokiwała głową na znak, że będzie pamiętać.

16.04.2022

Od Annushki do Aliana

— Krewetka, na miłości Jedynego, czy możesz zostawić mnie w świętym spokoju? — pytanie dziewczynki ugrzęzło w harmidrze codziennych spraw mieszkańców Jackburg, biegających w tę i z powrotem, goniących swe cenne bydło, plotkujących o przechodzącej po drugiej stronie ulicy uroczej parze, która nachyla się w niezbyt przyzwoitym geście do swoich ust, oraz wciskających swe towary na handel.
Może właśnie dlatego Krewetka, nie usłyszawszy pytania Annushki przekształcającego się w oczywistą sugestię, nadal podszczypywała ją za jeden z dwóch warkoczy przerzuconych przez plecy. Dziewczyna jęknęła, niezbyt gustownie przeklnęła pod nosem – co oczywiście spowodowało, że kilka osób obróciło się ku niej, zerknęło dosyć zgorszonym spojrzeniem, bo przecież takiej młodej damie kalać swojego języka słowem brzydkim, słowem złym wcale nie wypadało. Przeklnęła więc ponownie, tym razem w myślach, orientując się, że uwagi na siebie po prostu nie powinna była zwracać.
Pociągnęła za uprząż swojego muła, Krewetka rzuciła łbem. Ruszyły dalej, byle do przodu, bo zawsze, ale to zawsze musiały posuwać się do przodu. Dzień odpoczynku, chwila wytchnienia mogła przecież skończyć sie tragicznie, a Annushka czuła gdzieś w swych przepełnionych krwią, zmęczeniem oraz nieopisanym jeszcze bólem trzewiach, że pisane było jej coś więcej, niźli kulka w głowie od mężczyzn, którzy zabili jej jedynego ojca.
Doskonale wiedziała, że zwracała na siebie uwagę. Nie potrzeba do tego było sierpu, który przypasany został do niezbyt wygodnej i dla muła, i dla niej kulbaki, nie powodował tego nawet płaszcz zarzucony na ramiona pomimo obrzydliwego upału. Wystarczyła ta twarz, obrzydliwa twarz oraz kaprawe, niby cały czas załzawione oczka i złość w nich wypisana, ciągła złość na niesprawiedliwość Krainy, która poddawała dziewczynkę jakiejś próbie każdego dnia. Próbie głodu, bolących nóg, okrutnych ludzi oraz trudności ciągłej wędrówki, która nawet nie wiadomo, czy miała kiedykolwiek się skończyć. Annushce zaschło w ustach. Och, jakże cudownie byłoby osiąść w jednym miejscu, zaznać chociaż chwilowego spokoju! Napełnić brzuch do syta, napić się czegoś dobrego i wyciągnąć nogi z powycieranych butów, dać im odpocząć na miękkim materacu, który skrzypnąłby pod jej ciężarem, ale wcale by to jej nie przeszkadzało, bo lepszy taki materac, niźli ubita, kurząca się ziemia, od której zawsze szło chłodem, nieważne, czy przez cały dzień panował upał czy zimny front z północy.
Kaprawe oczka zauważyły piekarnię, krzywy nosek wywęszył świeży chleb. Zamotało w głowie dziewczynki, bo w której by nie zamotało, gdy nozdrza chłonęły kuszący zapach kojarzący się jedynie z dobrem, domowym zaciszem i spokojem. Obiecała sobie, że tylko zerknie. Przez okno. Popatrzy sobie i odejdzie. Nasyci w ten sposób oczy, jeżeli będzie miała szczęście, to i żołądek. Pociągnęła za uprząż Krewetki, a ta, łamiąc swe dziwne zwyczaje, wyjątkowo posłuchała się i podreptała za swoją wcale nie właścicielką.
Annushka pochyla się nad oknem, lepiącą, brudną dłoń przystawia do szyby i nawet nie zwraca uwagi na to, czy z ust po brodzie nie cieknie ślinka. Jest głodna, nie zwraca więc uwagi na cały otaczający ją świat.
Jest głodna, nie zauważa więc, jak Krewetka dobiera się swym miękkim pyszczkiem do cudzych, brązowych włosów.

11.04.2022

Event: od Nathaniela – Stara Ziemia

TW: Krew, śmierć, okrucieństwo i wojna.


Gdyby ktoś spytał się ciebie kiedykolwiek o śmierć, co byś powiedział? Jak wiele obrazów bliskich pojawiłoby się przed oczyma. Jak wiele dusz zdartych z ciał przyszłoby na myśl. Ból, cierpienie. Jest tyle sposobów żeby umrzeć. Żeby stracić głowę, krew, serce. Kto wie, jak wiele trzeba przecierpieć zanim osiągnie się ulgę. I jak daleko rzeczywiście dusza ucieka. Czy rzeczywiście istnieje ten zaświat, w którym następuje sąd ostateczny, czy może jest tylko raj dla zmęczonej życiem duszy. A kto wie, może to świadectwo ludzkiej wyjątkowości powraca na ziemię pod inną postacią. Wraca tam gdzie się narodziło i naradza się na nowo. Czy ktokolwiek będzie w stanie cokolwiek potwierdzić, kiedykolwiek? Zapewne nie. Człowiek może zdobywać kosmos i odległe światy, tworzyć gwiazdy, przenosić ludzkość ze zniszczonego świata aby zniszczyć następny, ale szlaki śmierci i nieuniknionego przemijania są niezbadane nawet dla najtęższych umysłów.

Gdzieś w oddali rozległ się wybuch. Parę kamieni wraz z chmurą dymu uleciało w powietrze. Jego niebieskie oczy powoli przeniosły się w tamtym kierunku. Smutek rozsiał się po sercu. Jego świat umierał. Wszystko, co znał i wszyscy, których kochał przepadali w wybuchu złości ludzkiego serca. Ale kim on był jak nie kolejnym człowiekiem. Więc jaka była różnica?

Rebelia, gdyż takie imię nosiła ich słodka brygada „Nowego Pokoju”. Pokój czy wojna, kto wie, czy chce czy nie. Każdy słyszał. Ich siedzibą była Stara Ziemia — pozycja kompletnie stracona, gdyż porzucona przez ludzkość na rzecz oswojonego wielkoluda, Jupitera. Wiele się zmieniło od czasu dnia Zagłady. A jednak życie na Ziemi dalej istniało. Składało się co prawda z przeciwników kolonizacji kosmosu oraz wolontariuszy zajmującymi się tymi nieszczęśnikami. Świat się zmienił. Przepadł porządek, który znaliśmy i kochaliśmy. Walka szczurów przeszłą na zupełnie nowy poziom.

Ale skąd wybuchy. Skąd wojna? Gdzie cała radość z życia i obiecany pokój na tym wysypisku jądrowym? A otóż wszystko przepadło jak Rebelia śmiała podnieść bunt na Marsie. I co się stało? Każdego rebelianta, który stawiał się przeciwko eksploatacji czerwonej planety zsyłano na Ziemię. Bardzo szybko, Nathaniel, wolontariusz, lekarz, stał się świadkiem uczynienia z zapomnianej planety więzienia. Jednak zdawało się, że to nie wystarcza. Bardzo szybko zaczęły się bombardowania domów i dużych skupisk ludzi, aby „eliminować” bunt w zalążku. Nikt nie bardzo dbał o ludzi, którzy zostali przy swoim starym domu. Co prawda każdy kto miał Ziemski paszport mógł po pewnych procesach uciec z tego padołu nieszczęścia, ale Nat niewiele mógł zrobić. Kim bowiem był? Lekarzyną od siedmiu boleści, który utknął w samym centrum największego do tej pory ostrzału. Bać się czy nie, trochę mu już w sumie na życiu nie zależało. W teorii nie powinno strzelać się do bieli fartuchów, ale kto by tam tego przestrzegał. Nie na tej nietypowo prowadzonej wojnie, o ile jednostronną walkę można tak było określić.

Ile to miało jeszcze trwać? Kto wie. Jakiś wybuch, wcale już nie tak daleko rozbił w powietrze ziemię. Nie było do kogo strzelać, a strzelano tylko dla pozoru. Dla postraszenia. Może to był czas na poddanie sie i ucieczkę. W końcu co można ocalić z miejsca skazanego na stratę. Jego blond włosy pociemniały od pyłu. Jego brudna ręka powoli przesunęła po śliskiej powłoczce paszportu w kieszeni kitla. Tak. Już czas. Bez ludzi nie ma pracy. Bez pracy nie ma kołaczy czyż nie?
Niekoniecznie, ale tego świata nie warto było już bronić.

Skazany na zniszczenie jak za dawnych lat, porzucany przez dusze i ludzi, którzy próbowali go odbudować. Dobro znowu przegrało z chciwością i chęcią władzy. Ironiczne czyż nie. Już raz przez to ta nieszczęsna planeta przeszła.

Jego bose stopy powoli przesunęły po uklepanej ziemi, skropionej resztką gazów i kwaśnego deszczu, którzy zakończył się w chwilę przed kolejnymi zrzutami ludzi i bomb. Z dala już wiedział samolot, statek. Jak wola to nazwać tak wola. Jego podwózka na Marsa. Dom nowy i skolonizowany, przystosowany do nowego człowieka. Nowa Ziemia. Druga z trzech zajętych przez ludzkość planet. Jego wzrok powoli przesunął po horyzoncie. Ogień płonął w oddali puszczając smugi dymu po spłowiałym niebie. Czarne chmury unosiły się ku niebu, jakby w milczącym błaganiu o pomoc. Słońce świeciło, błyszczało się i raziło oczy, zabójczo. Nathaniel po cichutku szedł między górami śmieci i resztek ciał, a dziurami pozostawionymi przez zabójcze bomby. Gdzieś w oddali kolejna wybuchła. Tym razem musiała trafić w ludzi, gdyż pomimo że odległa była o dobry kawał drogi, krew spadła z nieba niczym błogosławiony deszcz. Parę części ciała głucho uderzyła wokół niego. Przywykł. Tak wyglądało tutaj życie. Raz stoisz bezpiecznie z dala od ludzi, a chwilę potem jesteś papką miękkiego mięska rozrzuconego po polu. Zaraz po krwi spadł pył i przeszło powietrze, nieco poruszając jego kitelkiem, który nie był już wcale taki biały, jak za dnia , którego go otrzymał. Z głośnym westchnięciem starł czerwoną ciecz z czoła mrużąc oczy. Podróż musiała trwać dalej. Paru ludzi w popłochu przebiegło niedaleko. Inny wybuch rozniósł się pomiędzy kupami gratów i ... oh... czyżby kupce martwych ludzi. Do czego to doszło. Nawet grobu nie szło wykopać w tej udeptanej i zalanej łzami ziemi, która niegdyś miękka, teraz przypominała twardy kamień.

Był blisko. Widział jak wyrzucali ludzi, niczym worki. Bezużyteczne części wyrzucone z „perfekcyjnego” społeczeństwa. Powoli podchodził. W ręce trzymał paszport. Jednak daleko nie zaszedł.

Ból był znikomy, szybciej pojawiło się oszołomienie. Potem mdła świadomość niedalekiego wybuchu i ogłuszającego dźwięku. Nie było nawet piszczenia w uszach, tylko cisza. Kompletna cisza, a jednak w oddali jakby słyszalny był płacz i krzyk zdało się mu. Siła odrzutu była silna. Na tyle że zrzuciła go z nóg i przeciągnęła po twardym podłożu. Chwilę trwało zanim pozbierał się po tym szoku. W głowie kręciło się mu, oczy zaszły mgłą, a i wyraźnie czuł jak bardzo bolą go kości. Nie było wątpliwości że krew lała się z niego zapewne litrami. Ogień, tak niedaleki. Pozostałość nieszczęsnego samolotu, jego nadziei. Martwe ciało i puste oczy osoby leżącej obok niego. Rozerwana twarz, jego pewnie nie wyglądała lepiej, ale o musiał przejść jeszcze przez minuty jeśli nie godziny cierpienia, zanim skona. Westchnął. Położył się w bezruchu. Czuł ten metaliczny smak krwi między zębami i proch. Nie słyszał już nic, świat powoli się zamazał.

Stara Ziemia upadła.

Hail Nowy Porządek. Hail Mars.

5.04.2022

Od Nathaniela CD. Stanleya

Czasami świat stawia cię naprzeciwko wyzwań, które ciężko przekroczyć jednym porządnym krokiem jak ma się często w zwyczaju. Jedno rozwiązanie nie wystarcza i trzeba się nagłowić jak rozegrać całą akcję tak aby nie zabić, siebie, nikogo innego i przy tym tego innego nie zabić samemu. Przed taką właśnie ścianą stanął Nathaniel. Uparty, stary mężczyzna przed nim zachowywał się jakby jego prosty umysł wiedział znacznie więcej o medycynie niż doświadczony od wielu lat lekarz. Hah. Cóż za nieprzyjemne zrządzenie losu, kiedy pacjent który ledwo stoi na nogach i zapewne widzi na oczy z bólu, kłóci się z tobą że z nim wszystko w porządku i jakoś sam dojdzie do domu. Że ma „lekarzyna” się odczepić od pacjenta, bo pacjent wie lepiej, choć pacjent pewnie zdechłby w lesie po spotkaniu z niedźwiedziem.
Jakby się tak zastanowić w sumie to może by i przeżył. Parę dni, aż by go ten niedźwiedź nie znalazł znowu i nie zżarł słabego od zakażeń czy innego gówna. Ale nie. Pacjent wie lepiej. Pacjent będzie się kłócił!
—życie Ci nie miłe? Nie można poleżeć dwa dni! Dwa dni bez ruchu pod drzewem przy ogniu. Człowieku, padniesz po dwóch krokach. — Nathaniel zawył w końcu. Czy do tego zakutego łba tak ciężko było przemówić. Blondyn nie wiedział ile lat był młodszy, ani ilu ludzi spotkał, ale tak upartego osła to jeszcze nie widział. A nawet osły jakie minął były bardziej kooperatywne niż ten facet.
—Nie... — i nie skończył swojego genialnego argumentu gdyż ich uwagę zwróciło szeleszczenie. Oboje skupili swoją uwagę całkowicie na tym fakcie. Zapewne z dwóch różnych powodów. Kara klacz parsknęła gdzieś w tle, posyłając jedynie cały przemarsz ciarek po plecach blond doktorka. Cóż bowiem mogło się kryć w osłoniętych liśćmi gęstwinie? Otóż wszystko, włącznie z nadchodzącą ich, możliwą, śmiercią. Chociaż Nathaniel może zdążyłby dosiąść konia w największym popłochu porzucając nieszczęsnego, aczkolwiek zapewne znacznie bardziej ogarniętego, faceta w tle. Cóż. Byłby to tylko jedna więcej skaza na tle każdej kropli krwi jaka spłynęła mu po rękach. Czy to z winy choroby, czy ta należąca do niego samego, kiedy delikatna jeszcze skóra napotykała się na kamienie. Kto wie. Może niewiele by to znaczyło dla jego dobrego serca, gdyby to nie było takie... dobroduszne. Po co mu było więc w ogóle zatrzymywać się przy tym upartym, głupim... nie ważne. Ważne było jak jego serce powoli przystanęło swojej szarży kiedy spomiędzy liści wyłoniła się ludzka głowa. Mała ludzka głowa pragnę dodać. Za zaraz za nią następna.
Dwójka dzieci, jak gdyby nigdy nic wkroczyła na tą jakże przytulną polankę, skrytą w cieniu drzew i powoli schodzącego ze swojego tronu słońca. Blondyn zamrugał dwa razy i odetchnął może odrobinę za głośno, gdyż zdało mu się że echo odbiło mu ten prosty dźwięk tysiące razy w głowie.
zaraz potem „pacjent” splunął głośno przez własne ramię. Błękitne oczy medyka powoli zaczynały blednąć w poddaniu się. Cóż. Na niektórych nie ma lekarstwa.
Minęła chwila ciszy. Godziła ona może trochę w uszy, ale Nathowi zupełnie nie przeszkadzała. Była wręcz na rękę, gdyż nie za bardzo wiedział skąd te dzieciaki się tu wzięły. Chociaż przyznać trzeba było, że strachu przed tym napakowanym i opatrzonym facetem jakiegoś zbyt mocnego to nie miały. Podobnie jak przed chuderlawym medykiem, bo w końcu jedno z nich podeszło dwa kroki bliżej zaglądając na niego z ciekawością... czy może oceniając jak dobrać się do jego kości? Kto to wie. Ludzie tej Krainy czasem byli nieprzewidywalni.
—Jestem.. — zaczęła. Nieco kultury jakby przemówiło przez to młode serce.
—Zamknij się. — ale nie skończyła. Oczywiście. Kultury za grosz, a uparty jak diabeł.
—Nie spoufalaj się z jegomościem, szturchać go zacznij. — No jakby mu jednego niekulturalnego poobijanego worka treningowego niedźwiedzi brakowało. I dzieci nastawiał przeciw niemu. Czy sens był jeszcze trzymać się tu i czy może już nie zgłupiał w tym lesie? To o to. To było bardzo dobre pytanie dla jego biednej świadomości zgubionej we własnym istnieniu.
—O nic się wujku nie martw! — dziewczynka, wnioskując z głosu, wydobyła prawie jak znikąd nóż. Nóż? Kto wie. Na pewno nie medyk, który najwięcej co umiał to strzelać z łuku, szyć igłą i płynnie władać sarkazmem. Jednak ostrze błysnęło wesoło w świetle promieni tańczących na wietrze.
—Oh jak miło... Rodzina wariatów. — wywnioskował, a że jego słowa w milczeniu poniósł wiatr, nikt ich nie dosłyszał.

A gdzieś w oddali jedynie słyszeć się dało pomruk, jakby coś wielkiego zirytowane żaliło się bogom.

Event: Od Claire - Przyszłość

— Mam co do tego złe przeczucia.
Chester zapobiegliwie zapiął pasy, zerkając z niepokojem na siedzącą na fotelu pilota Claire.
Ich statek, Daedalus, mknął przez pustkę przestrzeni kosmicznej, mając wokół siebie jedynie blask odległych gwiazd. Tak daleko od centrum Układu Słonecznego nie było już niczego - była tylko surowa, bezlitosna próżnia, a najbliższa stacja kosmiczna znajdowała się boleśnie daleko. Stanowiła ledwie nic nieznaczący, srebrny punkcik wśród aksamitnej nicości, równie kruchy i maleńki, co i cała załoga statku Claire.
Daedalus był konstrukcją niespotykanej klasy - wyposażony w najnowsze zdobycze technologii, zaprojektowany do najtrudniejszych, najdłuższych wypraw, stanowił cud ludzkiej myśli technicznej. Stary Ravenswood, potentat zajmujący się odwiertami na asteroidach, nie chciał słyszeć o tym, że jego urocza, słodka córeczka, będzie wyprawiała się w podróż czymkolwiek poniżej najdoskonalszej technologii. Technologii, którą Claire oczywiście ulepszyła i poprawiła po swojemu, czyniąc Daedalusa statkiem zdolnym do wszystkiego.
Jednak chociaż parametry sprawiały, że każdy inżynier czy kapitan przebierał nogami w ekscytacji, to jednak potęga kosmosu była poza wszelkimi wyobrażeniami. Wymykała się rubryczkom i cyferkom, przytłaczała swoim bezmiarem, miażdżyła pozbawioną krzty litości obojętnością właściwą wyzbytym świadomości zjawiskom fizycznym.
— Nie panikuj, Chester. Poradzimy sobie.
Claire - nie bała się. Kobieta nie bała się nikogo i niczego, zaś jej pewność siebie nie wynikała bynajmniej z beztroski i lekceważenia, tak charakterystycznych dla wielu poszukiwaczy przygód, próbujących wziąć się za bary z samym kosmosem. Nie, Claire była naukowczynią, zaś jej pewność siebie była głęboko zakorzeniona w faktach. W dokładnym, skrupulatnym sprawdzeniu każdego elementu, w posiadaniu planów na każdą ewentualność, w doświadczeniu, które zdobywała każdego dnia i podczas wszystkich swych poprzednich wypraw.
— Poradzimy sobie — powtórzyła kobieta, poprawiając uchwyt na sterach. — Tak samo, jak poradziliśmy sobie wcześniej - za każdym razem.
Światła w kokpicie zgasły, autopilot ucichł, Claire przeszła na ręczne sterowanie. Zasłona hełmu jej skafandra opadła - podobnie postąpiła cała załoga. Gdyby doszło do jakiegokolwiek rozszczelnienia kadłuba, byli bezpieczni, nikomu nie stanie się żadna krzywda.
Claire uśmiechnęła się, utkwiła wzrok w zbliżającym się z każdą chwilą dysku barw i pyłu. Gardziel, niezbadana dotąd anomalia, leżąca tuż poza granicami znanego ludzkości Układu Słonecznego, właśnie otwierała przed nią swe podwoje.
— Cała naprzód — mruknęła pod nosem.
Silniki odpowiedziały jej równie głębokim pomrukiem, statek przyspieszył i pomknął przed siebie. Ku przyszłości i nieznanemu.


Zewnętrzne czujniki Daedalusa raportowały wartości, w które trudno było uwierzyć.
Claire przeczuwała, że po drugiej stronie Gardzieli czekać ich będą koszmarne warunki, które poddadzą zewnętrzny pancerz statku prawdziwej próbie. Spodziewała się bliskiej obecności czarnej dziury, może jakiegoś magnetara, zdolnego usmażyć cały system łączności jednym celnym kichnięciem. Spodziewała się porywów wiatru solarnego, może potężnej garści pyłu kosmicznego, pozostałego po rozerwanej na części planecie. Ale na pewno nie spodziewała się, że znajdzie tu całą, zwyczajną planetę skalistą. Na dodatek otoczoną atmosferą składającą się w głównej mierze z azotu i tlenu, mającą relatywnie normalne ciążenie i znajdującą się w takiej odległości od swojej gwiazdy, że temperatura ani nie zamrażała wody, ani nie denaturowała białka.
— Wyślemy łazika — powiedziała Claire, nadal nie otwierając hełmu skafandra, nadal nie odpinając pasów i nie ruszając w stronę włazu statku. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Chester skinął głową, wcisnął kilka guzików na konsoli.
Brzuch Daedalusa prychnął, rozwarł się klapą, wypuszczając ze swego wnętrza niewielkich rozmiarów autonomiczną jednostkę, wyposażoną w lśniące nowością gąsiennice zdolne transportować ją po najprzedziwniejszych terenach, a także w sporą garść dokładnych czujników, zdolnych wykryć każdą anomalię, jaka mogła zagrażać człowiekowi.
Łazik zaterkotał i wyprysnął spod Daedalusa, odważnie ruszając w stronę dziwnych krystalitów wyrastających z powierzchni planety, do złudzenia przypominających ziemskie rośliny. Gąsiennice zatrzymały się, górna pokrywa łazika odskoczyła, wypuszczając cienkie, kanciaste witki chwytaków. Końce zacisnęły się na krystalitach, ułamały końcówkę. Na panelu we wnętrzu Daedalusa pojawił się pasek postępu, gdy łazik przeprowadzał analizę pobranej próbki i przesyłał dane na statek.
— Przecież to jest niemożliwe — wyrwało się Chesterowi, gdy jego wzrok padł na liczby i wykresy.
— Ha, wiedziałam, że tak będzie! — wykrzyknęła Claire, sięgając w końcu do pasów i odpinając się od fotela pilota. — Życie oparte na krzemie! Takie, jak nasze - ale zamiast węgla budującego każdy możliwy element, mamy tam krzem!
Światła znów rozpaliły się we wnętrzu statku, zgasły wszystkie ostrzegawcze diody, zaś Daedalus przeszedł w tryb czuwania, w jaki przechodził dokując na zwyczajnym lądowisku. Claire ruszyła w kierunku włazu, Chester następował jej na pięty.
— Panienko, może chociaż poczekajmy jeszcze, niech minie pełna doba i wtedy będziemy wychodzić…?
Claire potrząsnęła głowa.
— Doba trwa tu ponad czterysta godzin, na pewno nie będziemy tyle czekać. Według odczytów z czujników nie potrzebujemy tu nawet skafandrów, ale rzecz jasna nie zamierzam pozwolić nikomu niczego zdejmować. Tyle zabezpieczeń wystarczy - być ostrożnym to jedno, ale nie można popadać w paranoję.
To mówiąc kobieta otworzyła właz. Daedalus wysunął krótki trap, koniec opadł w miękki pył, wzbijając niewielki obłoczek kurzu. Claire wyszła na zewnątrz, stawiając pierwsze kroki na powierzchni nieznanej planety.
— To jest mały krok dla człowieka… — zacytowała, rozglądając się z zaciekawieniem wokół siebie.
Ze wszystkich stron otaczała ją kryształowa dżungla mieniąca się nienazwaną barwą w świetle błękitnawego słońca. Po nieboskłonie płynęły leniwie zielone chmury, podbarwiające się po bokach rozmigotanym różem. Claire przekrzywiła głowę. Choć skafander miał własny zbiornik powietrza i do wnętrza nie dostawały się nawet pojedyncze molekuły z atmosfery, kobieta miała nieodparte wrażenie, że gdyby zdjęła hełm i wzięła oddech, poczułaby ten charakterystyczny, kwiatowy zapach, występujący w oryginale jedynie na Ziemi. To było takie dziwne uczucie - dotrzeć w miejsce, gdzie nigdy jeszcze nie było człowieka i zobaczyć, że wcale nie jest ono groźne.
Do tej pory kobieta przygotowywała się na wrogie środowisko zdolne zetrzeć ją w pył - takie, z jakim ludzkość musiała sobie radzić, starając się oswoić i ucywilizować każdą piędź ziemi wydzieranej kosmosowi. I choć proces zasiedlenia Układu Słonecznego nastąpił wiele lat przed jej narodzeniem, Claire bardzo dobrze znała historię pierwszych wypraw międzyplanetarnych. Z zapartym tchem czytała opowieści o tym, jak kolejne ekipy inżynierów i budowniczych wznosiły części stacji pokrywających teraz całą powierzchnię Księżyca, albo jak terraformowano Marsa tak, by nadawał się do zamieszkania przez ludzi. Potem były budowy stacji orbitujących wokół trudnych do zamieszkania planet, jak chociażby gazowego Jowisza. A potem stacje otulające księżyce tych planet - wodną Europę albo tak przyjaznego Ganimedesa.
Tymczasem zaś reszta ekipy zaczęła powoli opuszczać bezpieczne wnętrze Daedalusa - ludzie niespiesznym, ostrożnym krokiem dołączali do Claire, ich niepewny wzrok błądził po otoczeniu, szukając najmniejszych oznak niebezpieczeństwa.
Zaś Claire podążała w kierunku kryształowej dżungli, sycąc oczy niesamowitymi barwami i kształtami. Krok za krokiem, oddalała się od bezpiecznego otoczenia Daedalusa, jednak mimo gnającej ją do przodu ciekawości, siłą woli kobieta starała się pohamować pęd ku nieznanemu, przedkładając bezpieczeństwo ponad wszystko inne.
W tym momencie dioda zapiszczała na panelu jej skafandra, alarmując Claire o nieodległym źródle promieniowania. Wynalazczyni zmarszczyła brwi, podążyła spojrzeniem w stronę źródła. Tam, wśród przedziwnych, krzemowych tworów, znajdowało się coś, co kobieta znała z Ziemi, znała też z wnętrza asteroid, i co sprawiało, że wszystkie statki kosmiczne były w stanie oderwać się od ziemi.
Cyprnait.
Ten charakterystyczny połysk i barwa były niemożliwe do pomylenia z żadnym innym materiałem, jednak tu, na tej przedziwnej, krzemowej planecie, leżącej poza granicami niezbadanej Gardzieli, cyprnait miał inną formę. Zamiast leżeć grzecznie zagrzebanym w najgłębszych warstwach kopalni, zamiast pojawiać się w formie fosforycznych żył przecinających litą skałę, tutaj formował dziwnie organiczne, zawinięte struktury, które łatwo byłoby określić mianem roślin.
— Mili państwo - oto nasze odkrycie. Gratuluję uwiecznienia imion w annałach historii — powiedziała do komunikatora, uśmiechając się pod nosem.


Claire żyła przyszłością. W każdym tego słowa znaczeniu.
To, co przeminęło, było ważne tylko dlatego, że pchało ją naprzód, ku nieznanemu i niezbadanemu, stanowiło motor i napęd przyszłych działań. Kolejną cegiełkę dołożoną przez ludzkość do tego olbrzymiego budynku, jakim była całość ludzkiej wiedzy.
Gdy kobieta siedziała w kambuzie, popatrując po raz kolejny na przedziwną, cyprnaitową „roślinę" kwitnącą w doniczce, zamkniętej w terrarium z kwarcu i ołowiu, jej myśli nie potrafiły biec nigdzie indziej, niż tylko ku kolejnym pomysłom tego, jak ową roślinę wykorzystać. Pewnie, że była niebezpieczna - promieniowanie było toksyczne dla człowieka, niosło w sobie energię grożącą wybuchem, jeśli ktoś się z nią nieostrożnie obchodził. Jednak Claire z całego serca wierzyła, że wszystko jest dla ludzi. Dopóki jest się uważnym, dopóki to rozum, a nie serce, prowadzi na drodze kolejnych odkryć, nie było się czego bać.
Oczami wyobraźni widziała już nowe typy statków kosmicznych, zasilanych nie kawałkami bezdusznej, żarzącej się skały, ale żywymi roślinami, które - jak na razie udało jej się sprawdzić - do wzrostu i wydzielania swego wysokoenergetycznego promieniowania potrzebowały jedynie wody i tlenu. Uśmiech błąkał się po twarzy kobiety, gdy w zamyśleniu bębniła palcami po ochronnym szkle, w umyśle już szkicując pierwsze projekty nowego typu statków kosmicznych.

Event: Od Ruby - Przeszłość

W dzisiejszych czasach nikt już nie hodował krów.
Odkąd udało się opracować tanie i skuteczne technologie pozwalające na produkowanie pakietów jedzeniowych, zawierających odpowiednio wyliczone ilości poszczególnych składników potrzebnych człowiekowi do przeżycia, nikt już nie patyczkował się z normalnym jedzeniem. Wiadomo - pakiet mógł leżeć na półce parę lat, można go było łatwo przetransportować, był odporny na zimno, gorąco i próżnię. Sztuczne składniki, barwniki i smak - można było przekąsić trzysta gramów czystego białka o smaku słonego karmelu. Kiedyś coś takiego stanowiło marzenie - tak konsumentów, żyjących w coraz większym pośpiechu, starających się wcisnąć w swój grafik jak najwięcej produktywnych rzeczy; jak i producentów, pragnących uwolnić się od wszelkich problemów i trudności związanych z transportem czy odpowiednim przechowywaniem żywności. A kwestia zajmowania się zwierzętami? Czysty horror.
To, co było futurystycznym marzeniem, stało się codziennością. Zaś codzienność stała się luksusem, na który mogli sobie pozwolić tylko bogatsi. Tak, jak kiedyś ludzie podróżowali na grzbietach koni, zaś samochody były niepewnym wynalazkiem dla tych, którzy nie wiedzieli, co zrobić z nadmiarem pieniędzy, tak teraz pakiety jedzeniowe były dla wszystkich, a prawdziwa wołowina - tylko dla niektórych.
Ruby podniosła wzrok, popatrzyła w nocne niebo. Ludzkość pewną ręką sięgnęła gwiazd, podróże międzyplanetarne stały się powszechne, i tylko zasobność konta w banku decydowała o tym, czy człowiek będzie się tłukł pół roku na Księżyc, czy spędzi ledwie parę godzin w wygodnej komorze przeciążeniowej, lecąc na Marsa.
Czasem aż dziwnym się wydawało, że w tej pogoni za rozwojem i zyskiem, ludzkość odwróciła się przez ramię, by spojrzeć na kolebkę swej cywilizacji - Ziemię. Planeta, która wydała na świat jedyną (jak na razie) rozumną rasę stworzeń, była zmęczona, zniszczona i wyeksploatowana. Nieprzydatna. Dopóki ktoś nie stwierdził, że uderzenie w emocjonalne struny to dobry pomysł, zaś Ziemia powinna zmienić się w żyjące muzeum. W rezerwat, w którym będzie się dało zobaczyć to, jak kiedyś żyli ludzie - za odpowiednią opłatą można było pojechać w dżunglę i zobaczyć prawdziwe tygrysy, można było odwiedzić Wenecję i zobaczyć prawdziwy karnawał, a także odwiedzić Jackburg i zobaczyć prawdziwe krowy. I kowbojów.
Ruby przeciągnęła się, zakołysała na szczycie sypiącego się, drewnianego płotka pośrodku niczego. Wokół niej - morze twardej, przyschłej o tej porze roku trawy, przez którą każdego dnia żeglowały ławice krów. Ruby kochała to miejsce - przychodziła tu tyle razy z Richardem, kiedy jeszcze żył, a potem siedzieli tak - pogrążeni w rozmowie - póki zza odległych gór nie nadciągnął pobladły świt.
Kobieta żyła przeszłością.
W każdym znaczeniu tego słowa.


Może dlatego jej kontakt z teraźniejszością był zawsze taki bolesny.
Ruby zmarszczyła brwi, przebiegła spojrzeniem po terminalu wyświetlającym godziny odlotów wahadłowców - fosforyczne cyferki mknęły szybko, gwałtownie, a ich nienaturalne migotanie sprawiało, że bolały ją oczy. Nie przepadała za koniecznością wyjazdów biznesowych, ale niektórych rzeczy nie dało się przeskoczyć. Mimo całego rozwoju technologicznego, informacje nadal przepływały z określoną prędkością, zaś rozmowa na odległość, gdy odległość tę liczyło się w jednostkach astronomicznych, była koszmarnie niewygodna. Konieczność czekania po parę minut na każdą odpowiedź rozmówcy - Ruby była przekonana, że to jakaś forma piekielnej tortury. Niemniej jednak istnieli ludzie, którzy potrafili z tym jakoś funkcjonować.
Ruby oczywiście do nich nie należała i poza tym - lubiła po prostu zobaczyć człowieka, z którym miała robić interesy. Miała nosa do ludzi, a nos ten o wiele lepiej działał, gdy mogła kogoś zobaczyć normalnie, po ludzku, bez ekranu i biegnących przez przestrzeń sygnałów, które interpretować miała maszyna.
— Ganimedes — mruknęła pod nosem, szukając swojego lotu na terminalu. — Chodź, Pedro, otworzyli już odprawę.
Pedro poprawił swój szeroki kapelusz, tak bardzo niepasujący stylem do otaczających ich zewsząd widoków.
Port w Saint Thomas lśnił chromowaną nowością tytanicznych przęseł, podtrzymujących łukowaną kopułę zmatowionego szkła, mającego chronić podróżnych przed skwarem słońca. Podłoga odbijała sylwetki podążających gdzieś ludzi, niczym nierzeczywista tafla szkła. Wszystko było niebieskie, srebrne, zimne i nowoczesne - tak inne od złota, zieleni i gorąca, spowijających okolice miasta, wypierających stopniowo resztki jakichkolwiek technologii, które pojawiły się później, niż pięć wieków temu.
— Dziwnie pachnie, señora — mruknął Pedro, podnosząc torbę z posadzki.
— Odświeżacze powietrza. Nie podoba ci się zapach mięty z werbeną?
— Od kiedy mięta tak pachnie? — Kowboj zmarszczył brwi. — Sama chemia.
Tymczasem Ruby ruszyła w stronę odprawy, zaś autonomiczna walizka grzecznie podążyła w ślad za swoją panią. Kobieta też wolałaby mieć normalny bagaż, jednak poza terenami rancza bardziej wypadało jej dostosować się wyglądem i sposobem zachowania do ogólnie przyjętych norm, toteż - chcąc, nie chcąc - postawiła na nowoczesność i klasę. Pedro, zatwardziały zwolennik archaicznych rozwiązań, wyglądał dokładnie tak, jakby ledwo co zsiadł z siodła. W dobie powszechnej wolności w kwestii ubioru i ekspresji, mężczyzna nie przyciągał nawet tyle uwagi.
Bagaże nadano, Ruby i Pedro przebyli przez ostatnią kontrolę bezpieczeństwa i usiedli pod bramką. Nie obyło się bez lekkiego grymasu ze strony mężczyzny, gdy ochroniarze skanowali ich zatopione w skórze chipy.
— Jak krowy — burknął na tyle cicho, że tylko Ruby go usłyszała.
Czas pod bramką mijał, Ruby w końcu zaczęła nudzić się na tyle, by skusić się na nieprzyzwoicie drogą kanapkę z wołowiną, jaką serwowała jedna z kawiarni. „Wołowina" z kanapki nawet nie leżała pewnie obok prawdziwej wołowiny, ale Ruby już się z tym pogodziła. W zamyśleniu wyglądała przez nieco zamglone okno terminalu, czekając aż statek na Ganimedesa w końcu zadokuje przy rękawie.


Obniżone ciążenie było ciekawym doświadczeniem. Ruby przywykła do standardowego 1 g, pod którego naturalnym wpływem ewoluowała cała ludzka rasa, zaś niecałe 0,15 tej wartości sprawiało, że dowolny ruch lub podniesienie czegoś z ziemi nie wymagało najmniejszego wysiłku. Pedro przekonał się już o tym parę razy - pierwsze wstanie z krzesła skończyło się wyrżnięciem czołem w sufit, zaś podniesienie torby z ziemi - ciosem pięścią między oczy.
Ruby była pod tym względem nieco bardziej uważna - przykładała się do tego, by nie dać potencjalnemu kontrahentowi powodów do lekceważenia, a takim powodem na pewno byłoby nieumiejętne zachowanie się w nietypowych dla niej warunkach. Sytuacja odwróciłaby się, gdyby mężczyzna postanowił przybyć na Ziemię, jednak Ruby nie była okrutna. Wiedziała, że przejście z normalnego do obniżonego ciążenia jest relatywnie bezproblemowe, zaś w drugą stronę - to czysta tortura. Słabe mięśnie nie radziły sobie z ciężarem ciała, stawy wyciągały się nienaturalnie i jeśli ktoś zbyt rzadko bywał w miejscach o zwiększonym ciążeniu (szczególnie jako dziecko), nawet kości potrafiły pęknąć, nie umiejąc poradzić sobie z koniecznością nagłego wysiłku. Było coś niepokojącego w tym, że pokolenia ludzi wychowanych w kosmosie nie potrafiły już żyć na planecie, z której pochodziły. Jakby droga ku gwiazdom mogła biec tylko w jednym kierunku. Ruby zastanawiała się, czy ten pęd ku gwiazdom i rozwojowi na pewno wyjdzie komukolwiek na dobre, a jej myśli mimowolnie uciekały do jej córek.
Wszystkie bezpiecznie zostały na ranczu - w polu normalnego ciążenia, pod ochroną zregenerowanej warstwy ozonowej, oddychając powietrzem, które nie wymagało filtrów, pijąc wodę, której nie trzeba było wciąż trzymać w obiegu zamkniętym. Żyły w miejscu, które natura przewidziała dla człowieka, zaś Ruby czuła w duchu spokój wiedząc, że daleko im od pakietów jedzeniowych i innych niepotrzebnych wynalazków.
Pedro zerknął na zegarek, potem spojrzał na swoją mocodawczynię i skinął poważnie głową.
— Już czas, señora.
Ruby odpowiedziała mu spojrzeniem i wstała ze swego siedziska. Miała zwyczaj, by posiedzieć chwilę przed podróżą, by zebrać myśli i przygotować się do czekającego ją zadania. Teraz czuła, że ten moment spokoju i wyciszenia, gdy mogła wrócić myślami na swe ranczo, wiele jej dał - przyniósł sercu jakiś rodzaj kamiennego bezruchu, chłodu i wewnętrznej równowagi, które pozwolą jej podejść do negocjacji profesjonalnie i skutecznie. Bo dokładnie tak Ruby postępowała ze wszystkim, za co się brała. Nie wierzyła w emocje - wierzyła w chłodną logikę i metodyczne działanie.


Z transakcji wyszły nici.
Ruby weszła do wynajętego na czas podróży biznesowej apartamentu i ciężko klapnęła na fantazyjnie wygiętym fotelu. Światła podłogowe rozjarzyły się uspokajającym, metalicznym błękitem, z głośników popłynął przyjemny dźwięk harfy elektrycznej i fletu. Powietrze zapachniało lawendą - jakieś czujniki ukryte cholera wie gdzie wyczuły, że ludzie w pomieszczeniu są poirytowani i potrzeba im nieco relaksu. Ranczerka zaklęła.
— Wiesz, Pedro? Czułam, że z tym kontraktem to na dwoje babka wróżyła. Ale żeby to był taki kretyn, to jednak nie przewidziałam — powiedziała, wbijając łokieć w oparcie i opierając ciężko podbródek na otwartej dłoni.
— Dobrze mu z oczu patrzyło, señora, tylko no…
— Tylko no… — powtórzyła Ruby, westchnęła ciężko. — Mają tu studnie grawitacyjne, więc myślałam, że chce hodować w nich moje krowy. Przecież nadal przyniosłoby mu to zyski - kilo prawdziwej wołowiny kosztuje tyle, co kilo platyny! Ale nie - kretynowi wydaje się, że 0,15 g Ganimedesa to dobre warunki, żeby przywlec tu moje biedne krowy. Przecież to jakiś koszmar.
Podróż była długa, kosztowna, niewygodna i nudna. Ale bez jej odbycia Ruby czuła, że dałaby się w końcu nabrać temu pajacowi. Pasza wyglądała w porządku, całe plany też trzymały się kupy - gość postarał się nawet o profesjonalne lampy solarne, które miały imitować prawdziwe, ziemskie słońce. Tylko to ciążenie. Niemożliwym było, żeby zwierzęta były tutaj zdrowe - parę miesięcy i byłoby po krowach. Nie mówiąc już w ogóle o jakichkolwiek cielakach. Dobrze, że Ruby udało się przybyć na miejsce i na własne oczy zobaczyć wszystkie miejsca, gdzie niedoszły kontrahent chciał trzymać jej zwierzęta. Na zdjęciach wszystko wyglądało tak niewinnie, w porządku. W rzeczywistości - nic nie było w porządku, plan rozłaził się w szwach, a fuszerki to Ruby naprawdę nie lubiła.
— Wracamy do domu, Pedro.
Pierwszy raz od początku podróży na twarzy mężczyzny pojawił się szczery, niewymuszony uśmiech.