Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

31.10.2021

Poślę ich wszystkich w diabły

00Pan Niedźwiedź
Człowiek nie zdąży się obejrzeć, a strzela mu czterdziecha na karku razem z bólem w krzyżu, siostra ląduje z kulką w głowie, facet zostaje sam z jej dwójką pół-elfich bękartów i listem "Stanley, opiekuj się nimi", jakby zostawiła mu w spadku kwiatki, nie dzieci.
Emme

 Stanley poleca się na wąteczki, jesteśmy nastawieni z nim na wolne pisanie, raczej krótsze teksty, w planach jeszcze Billy albo Stella do dodania jako postać, można mieszać Mistrzem Gry, można wykorzystywać w wątkach po omówieniu tego ze mną. Kod od cudownej Emme, a art poglądowy od Minttu Hynninen.

30.10.2021

Od Annushki cd. Vasi

Skrzywiła się, gdy do dziewczęcych uszu dotarła wymowa poprawna dziwnej krainy, ale nie Krainy, o której wspomniał blondyn. Rozja, Rosija, Rosja – co za różnica? Przecież wszystkie zaczynały się na twarde r, by chwilę później zakończyć się na króciutkie a. Równie dobrze mogłyby być imieniem, nazwiskiem czy przezwiskiem kota; zmarzniętej, powoli zaczynającej się trząść, nie wiadomo, czy to w rozpaczy, czy w złości a może bezradności, Annushki wcale to nie obchodziło.
Bo i co jej po tej pieprzonej Rosji, gdy Zivko nawet nie mógł potwierdzić, czy mężczyzna miał lub nie miał racji. Mógł zmyślać, opowiadać jej bajeczki, a i tak nikt by tego nie zauważył, nie było nawet osoby, której o tej dziwnej, leśnej schadzce oraz cudzie pod postacią trafionej w niedźwiedzie czoło kuli mogłaby tak po prostu, po ludzku opowiedzieć.
W końcu była sama.
— Nie wiem, nie obchodzi mnie to — wyburczała w końcu niby rodowite, naburmuszone na cały świat dziecko; do tego wszystkiego brakowało jedynie tupnięcia nogą czy nadymania tych pulchnych, niekształtnych polików – kto wie, może należało dodać i szarpanie za brudnawe włosy? Zamiast tego splunęła jednak obok w niezwykle nieeleganckim i na pewno niegodnym młodego, świętego jeszcze dziewczęcia geście.
Oczy łypnęły ponownie, tym razem uważniej przyglądając się męskiej twarzy oraz szpecącym je bliznom. Brzydkie, nieładne, poszarpane i nikomu na pewno by takich nie życzyła – przez głowę przebiegła prędka myśl, niby zwinny zając przeskoczyła przez umysł, że kto wie, czy nie skończyłaby podobnie, gdyby dorwał się do niej ten, teraz leżący martwo, z otwartą pośmiertnie gębą, niedźwiedź.
A może nawet gorzej, kto wie. Prawdopodobnie to ona leżałaby martwo, z otwartą pośmiertnie gębą, o ile z tej brzydkiej gęby cokolwiek by zostało. — Czy mam jakiś wybór? — zapytała, siląc się na jakąkolwiek sympatię, bo w końcu mężczyzna jej pomógł.
Dzielnie ubił niedźwiedzia, teraz proponował schronienie i choć doskonale wiedziała, że każdą tego typu propozycję w Krainie należało traktować ze szczyptą niepewności oraz kompletnym brakiem zaufania – zwłaszcza, gdy było się wątłym dziewczęciem, a wspólne nocowanie proponował barczysty, samotny mężczyzna, na którym tępy sierp na pewno by nie zrobił wrażenia – tak teraz była zmęczoną. Przemarzniętą. Porządnie wkurwioną. Dlatego też pokiwała w końcu głową, może niezbyt wesoło, ale też nie pesymistycznie; gdyby miała więcej energii to, kto wie, podskoczyłaby za ruchem czaszki, ciesząc się, że w końcu znalazł się ktoś chętny do jakiejkolwiek pomocy, nawet tej najdrobniejszej.
— Dziękuję. I to tak szczerze dziękuję. — I uśmiechnęła się, a w uśmiechu pojawiły się ząbki, niektóre proste, niektóre krzywe, ale w, o dziwo, pełnym komplecie. — Spróbować zawsze warto — stwierdziła, wiedząc, że muła prawdopodobnie już nigdy na swe kaprawe oczka nie zobaczy. Ale nadzieja przecież umierała jako ostatnia. Westchnęła ciężko, wzrokiem musnęła leśną ściółkę, czekając na ruch mężczyzny, by grzecznie za nim podążyć – niby kaczątko za swoją mamusią prowadzącą je w niewiadome. — Będę musiała się jakoś odwdzięczyć, nie? — rzuciła w leśną pustkę, wiedząc doskonale, że w Krainie nie ma nic za darmo. Że ten świat był zbyt bezwzględnym, by pomoc nazwać, jak jej się wydawało zupełnie zapomnianym tu określeniem, bezinteresowną. 

29.10.2021

Od Odette cd. Ruby

Odette zeskoczyła zwinnie z siodła, wylądowała na suchej ziemi. Chrupek parsknął, bardzo niezadowolony widokiem krowy, jakby sam bał się, że zaraz spotka go tu los podobny temu, który dopadł nieszczęsną mućkę. Warren przekazała lejce jakiemuś rosłemu chłopowi, który trzymał już konia należącego do Ruby. Ruszyła jej śladem, skrzywiła się mocno, kiedy w końcu dotarł do niej przeokropny smród rozkładającego się mięsa.
― No ładnie ― podsumowała widok powykręcanej sztuki bydła, podparła się dłonią pod bok. Wbrew powszechnym oczekiwaniom wśród kowbojów – mdleć nie zamierzała. Rzygać także. Wychowana przez bandę, Warren widziała już sporo okropności, w tym ludzkie i nieludzkie flaki na wierzchu w doprawdy przeróżnych kombinacjach. Jedna krowa nie robiła jej już różnicy, choć oczywiście, odczuwała pewien dyskomfort spowodowany obrzydzeniem. Zdjęła kapelusz, powachlowała się nim intensywnie.
Przykucnęła przy truchle, dźgnęła palcem w przetrącony łeb. Ten, zgodnie z oczekiwaniami, odsunął się ciężko na bok i zaraz wrócił do pozycji wyjściowej. Odette założyła z powrotem kapelusz, podwinęła rękawy. Wyprute jelito grube odgarnęła na bok, z całej siły naparła na odsłonięte, choć nieco przyklapnięte żebra i uniosła je ku górze, zajrzała do środka padłego zwierzęcia.
― I tak dobrze, że nie rozjebało kiszek. Wtedy to dopiero byłby smród ― podsumowała, bardziej sama do siebie, niż do Ruby, czy któregokolwiek ze stojących nieopodal mężczyzn. Wsunęła dłoń do środka, odgarnęła sflaczałe płuco na bok. Serce na miejscu, wątroba też. Brakowało jednej nerki, ale równie dobrze mogła leżeć gdzieś samotnie parę metrów dalej.
― Widział ktoś samotną nerkę? ― Zapytała z głową w krowim wnętrzu, głos dziwnie zawibrował w ciasnej przestrzeni. ― Nie? No trudno, nie można mieć wszystkiego. ― Wycofała się, pacnęła na tyłek. Ubabranymi krwią dłońmi zaczęła bawić się piaskiem. Ten przyklejał się do szybkoschnącej cieczy i zaraz odpadał, zabierając ze sobą część brudu. Woda byłaby lepsza, ale kiedy nie miała jej pod ręką, to wolała wytrzeć ręce piachem, niż w ubranie. W końcu swoje kosztowało.
― A te poprzednie lokalizacje ― podjęła znów trop, kiedy wpatrywanie się w rozpruty bebech nie przyniosło odpowiedzi ― Ktoś je naniósł na mapę?
― Nie ― odpowiedziała od razu Ruby ― Ale wykonanie takiej mapy nie będzie problemem. Lokalizacja poprzednich trupów dobrze zapadła wszystkim w pamięć.
― Może to nam coś da. Bo ślady… ― Odette westchnęła i pozbierała się z ziemi ― Ślady nie wyglądają na zadane ręką człowieka, czy zwierzęcia, tak jak mówiłaś. Nadal jednak wątpię w istnienie super-stwora. Już prędzej uwierzę w jakiegoś pojeba z jakimś wynalazkiem klasy wielkie, metalowe szpony do chuj-wie-czego.


Wrócili do głównego budynku rancza, Odette mogła w końcu porządnie wyszorować ręce szczotą, w międzyczasie powstała bardzo prowizoryczna mapa wszystkich miejsc w których znaleziono trupy. Spotkała się z Ruby ponownie w gabinecie, ranczerka analizowała to, co widniało na mapie.
― I co? ― Warren zajrzała jej przez ramię. Czerwone oko zbadało krzyżyki padłych krów ― Pojebane to trochę ― nie poczekała na odpowiedź, stanęła z boku i sama oparła się o blat biurka.
― Najpierw polował bez sensu. A potem… ― Ruby wskazała palcem bliżej nieokreślony, chaotyczny kształt obejmujący pierwsze trupy. Potem obrysowała trójkątem kolejne cztery krowy. Północ, zachód, południe. I znów północ. Schemat powtórzył się, na razie raz, ale dawało to nadzieję na to, że stwór, czy też pojeb ze szponami, wróci w okolice Zachodniej Mućki.
― To jedyny trop jaki mamy. Taki sensowny ― Odette podrapała się po karku. ― Skoro krowa padła dziś, to być może nie zaatakuje od razu… ale powinniśmy się skupić na obserwacji zachodniej połaci rancza. Mogę posiedzieć w krzakach, w dzień, albo w nocy, nie robi mi to różnicy. W zasadzie, może powinnyśmy siedzieć we dwójkę. Tak będzie bezpieczniej. Jak zeżre jedną, to druga odstrzeli mu łeb.

27.10.2021

Od Julesa CD. Claire

To nie był dobry dzień. Nie, nie, nie. Niedobry to mało powiedziane! Był okropny, nie do zniesienia i najgorszy, a sam Ilya wpatrując się bezradnie i odrobinę jakby w tej nieporadności głupkowato (a co on, doktór jakiś?) w nieprzytomną twarz nieznajomej, która przed momentem o mało co nie wleciała w niego swoją zabójczą, latającą maszyną z metalu, przyłapał się na takiej przyziemnej myśli, że niczego więcej nie pragnął, niż mieć go już za sobą.
Ale co tam! Mieć taki dzień za sobą to jeszcze pół biedy; tylko żeby go całkiem godnie przeżyć, móc w końcu zapalić, nie zostać przypadkiem oskarżonym o żadne zabójstwo czy inną umyślną próbę wyrządzenia krzywdy i może jeszcze jakiś nocleg znaleźć w całkowicie obcym mu miejscu... to dopiero byłoby coś! I ba, pomyślał dalej Ilya, całkowicie się temu nagłemu marzeniu oddając, że byłby w stanie wszystko oddać, żeby tak się właśnie skończyło. No dobrze, może nie tak szybko – kontynuował wewnętrzną debatę, trzeźwiejąc nieco – bo swojej papierośnicy, z którą nie rozstawał się nigdy, to nawet za wszystkie skarby świata by nie oddał, nawet jeśli już do końca życia miałaby pozostać tak beznadziejnie pusta, jak była w tamtym momencie. Ale tak zupełnie poza tym, to równie dobrze mógłby skończyć tutaj goły i wesoły. Zwłaszcza za porządną dawkę nikotyny. Kiedy się denerwował, to bardzo się mu chciało palić. A kiedy zdenerwowany palić nie mógł, to denerwował się jeszcze bardziej. I tak w kółko, i w kółko.
No i tak się zamyślił, tak się kontemplacji, marzeniom i tlącej się gdzieś z tyłu głowy irytacji dał ponieść, że zdawał się nie od razu zauważyć, kiedy jego niedoszła zabójczyni z przypadku odzyskała przytomność. W wyniku czego z lekko opóźnionym zapłonem zareagował, kiedy ta porwała się nagle do siadu, bez żadnego ostrzeżenia, za to widocznej dezorientacji. W ostatniej chwili uchylił się w bok, sam o mało co nie tracąc równowagi.
— Hej, powo... — zdążył tylko powiedzieć, w międzyczasie zbierając się do stójki, zanim przerwał mu przerażony, zdruzgotany wręcz, krzyk nieznajomej. — Och, uważaj, dopiero co stra... — ...ciłaś przytomność. I znowu.
— To coś... — założył ręce na klatce piersiowej, powędrował wzrokiem w kierunku metalowej maszyny i skrzywił się niesmacznie, kiedy cała konstrukcja zaczęła zapadać się do środka — To metalowe coś, przez co prawie obydwoje zginęliśmy, że jak się niby nazywa? — wrócił spojrzeniem z powrotem na sylwetkę widocznie zrozpaczonej kobiety; w szarej tęczówce zatliła się iskierka zwątpienia.
I wtedy zorientował się, że czegoś mu brakuje. Czegoś bardzo, bardzo ważnego. Płaszcz. Papierośnica.
Rozejrzał się uważnie dookoła; płaszcza brak. Wymruczał coś niezrozumiale pod nosem – coś bardzo niekulturalnego w swoim ojczystym języku, czego Claire najprawdopodobniej nie zrozumiała, ale czego po tonie głosu jak najbardziej mogła się domyślić – i we wszechobecnej panice, która nagle przejęła nad nim całkowitą kontrolę, zaczął przeszukiwać wszystkie (aż cztery!) kieszenie swoich spodni. Dopiero wymacawszy nieduże, prostokątne pudełeczko w jednej z nich, odetchnął z wyraźną ulgą.
Płaszcz? Co z płaszczem!?, pomyślał w następnej kolejności. I raz jeszcze zerknął w kierunku pożeranego płomieniami (rzekomo) samolotu, a raczej tego, co jeszcze po nim pozostało. Musiał nie zauważyć, kiedy wypuścił go z dłoni, zbyt przejęty ratowaniem nieznajomej.
    — Mój płaszcz... mój ulubiony płaszcz. — jęknął cichutko, niezadowolonym spojrzeniem odpowiadając na to zrozpaczone, które już kilka, może kilkanaście sekund temu, padło na jego sylwetę. 
No cóż, każdy miał swoje priorytety.
A Chester wciąż gnał i gnał, w biegu i zmartwieniu ani na chwilę nie zwalniając tempa i ba, wydawałoby się nawet, że nawet nieco przyśpieszył, kiedy z oddali dostrzegł dwie zamazane sylwetki, bo i jego własna coraz szybciej zaczynała się robić wyraźna.
— Panienko Claire, nic się panience nie stało?!

26.10.2021

Od Mae do Adama

Ściągnęła rude brewki, wciąż niezbyt świadomie, wciąż pogrążona w głębokim śnieg. Silny ucisk na jej chucherkowatym ramieniu nie ustępował, z każdą kolejną sekundą przybierając jedynie na sile. Pokręciła głową, uszka spróbowała zasłonić dłońmi. Wtedy jednak, zupełnie niespodziewanie, ręka nieznajomego podciągnęła plecy dziewczynki do pozycji siedzącej, tym samym sprawnie zwracając na siebie uwagę zaspanej, młodziutkiej Mae. Niebieskie, dziewczęce oczka błysnęły w ciemności, cień wyraźnego strachu wprosił się do modrych tęczówek.
— Mae, wstawaj, nie mamy czasu.
Młoda Alston zadrżała w przerażeniu, wpatrując się pytająco w swego opiekuna.
— Co- Co się dzieje? — zapytała cichutko, wciąż pogrążona w nocnych ciemnościach namiotu, słysząc jedynie wydostające się z zewnątrz szmery, kroki niezwykle raźne i jakby nieco poddenerwowane. Głuche napięcie wkradło się do klatki piersiowej, ścisnęło za płucka, ścisnęło i za serce. Cokolwiek miało właśnie miejsce, nie mogło zwiastować niczego dobrego.
— Musisz stąd uciekać. Jak najszybciej. — Mężczyzna podniósł się z kucek, łapiąc zaraz za dłoń rudogłowej i jednym, sprawnym ruchem wyciągnął jej szczupłe ciałko spod grubego koca, bez jakichkolwiek wyjaśnień ciągnąc Mae w stronę wyjścia. W ostatniej chwili zdołała sięgnąć po swój kapelusz, a Serwus zapiszczał bezradnie, pospiesznie wdrapując się na ramię dziewczynki.
— Ale papo-
— Proszę, Mae. To dla twojego dobra.
Światło pochodni łysnęło niebezpiecznie wprost w modrość młodych ocząt, rażąc nieprzyjemnie, niemalże kłując swym gorącem, teraz rozświetlającym ich niewielki, pochłonięty nocą obóz; bądź to, co z niego zostało. Sylwety jej współtowarzyszy niknęły gdzieś w ciemnościach, gdzieś w tym niewyobrażalnym i wciąż nie do końca dla Mae zrozumianym, pośpiechu oraz chaosie. Bobbie pomagała w pakowaniu wszelakich ubrań, koców, czy namiotowych materiałów, Harvey zajął się przenoszeniem rzeczy cięższych, jak kufry z ich dobytkami, czy stoły oraz krzesła. Anselmo, bez swego, a tak niezwykle mu charakterystycznego, podekscytowania, znajdywał się właśnie przy koniach, przygotowując je odpowiednio do nagłej, niespodziewanej podróży. Rudogłowa szybko dostrzegła na jego twarzy napięcie oraz powagę; coś, czego nigdy wcześniej tam nie widziała.
Zimny dreszcz przebiegł po całej długości chudych plecków, wzdłuż wystających kosteczek kręgosłupa, gdy raz jeszcze zwróciła spojrzenie w stronę Alstona, pragnąc jakichkolwiek wyjaśnień, cokolwiek co pozwoliłoby jej całą tę sytuację choć odrobinę lepiej zrozumieć. Nikt jednak nie uważał, by było to coś, czym czternastolatka musiałaby zawracać sobie główkę.
Mruknęła coś z niezadowoleniem, gdy ręka mężczyzny ponownie pociągnęła ją w wybranym przez siebie kierunku, nieco już za mocno i zbyt natarczywie, na co Mae ściągnęła rudę brewki, przeklęła pod nosem. Bez słów minęli sylwetę ciemnoskórego elfa, a nim Mae zdołała dostrzec, gdzie właściwie jest prowadzona, dłonie jej opiekuna wylądowały na chudziutkich biodrach, sprawnie podnosząc ciałko dziewczynki ku górze, tym samym usadowiając ją w twardym i nieco już zniszczonym siodle. Izabelowaty wałach prychnął z niezadowoleniem, czując na grzbiecie dodatkowy ciężar.
— Papo, powiedz mi, co się dzieje, proszę — wymamrotała cichutko, z nutką wyraźnego przejęcia. Chudziutkie dłonie mimowolnie złapały za wodze, a zbierające się w modrych oczkach łzy, błysnęły w świetle księżycowej tarczy. Pokręciła głową.
— Mae, słuchaj mnie uważnie. — Dłoń mężczyzny złapała za tę jej, teraz jednak łagodnie, bez zbędnych nerwów, z ojcowską, tak dobrze jej znaną czułością. Dziewczynka zamrugała kilka razy, a słone łezki znalazły swą drogę na rumiane poliki. — To tylko kolejne kłopoty, z których łatwo wybrniemy, niczym się nie musisz martwić. Ale nie pozwolę, by cokolwiek ci się stało. Dlatego musisz uciekać. Odette z synkiem ruszyli na północ, może zdołasz ich jeszcze dogonić. Jeśli nie, w torbie — wskazał na uwiązaną przy siodle kieszeń — znajdziesz pieniądze na jedzenie, nocleg, wszystko, co potrzeba. Wiem, że sobie poradzisz. Bystra z ciebie dziewczynka.
— Ale- Ale ja nie chcę uciekać! — zaprotestowała, w każdej chwili gotowa wyskoczyć z końskiego grzbietu, biorąc się do pracy. — Mogę wam pomóc. Przecież wiesz, że mogę wam pomóc. Potrafię strzelać, strzelam bardzo dobrze. Zawsze mówiłeś, że strzelam najlepiej. Więc zostanę i pomogę. Nie stchórzę, nie zostawię was samych!
Dziewczęce dłonie zacisnęły się w drobne piąstki.
— To nie jest żadne tchórzostwo. Przecież doskonale wiem, co potrafisz, Mae. Tym razem nie pozwolę ci tu jednak zostać. Obiecałem cię chronić i taki mam właśnie zamiar. No, już, ruszaj.
Dłoń Alstona znalazła się na zadzie wałacha, tym samym zachęcając go do wystartowania.
— Zaczekaj! — W ostatniej chwili zacisnęła łydki i pociągnęła wodzę, chcąc raz jeszcze spojrzeć w twarz temu, któremu od zawsze przecież ufała. — Gdy to wszystko się skończy… Jeszcze się zobaczymy, tak? Znajdziesz mnie, prawda?
Czuły uśmiech wymsknął się na twarz mężczyzny.
— Oczywiście, że znajdę.
Sylweta młodej Mae zniknęła za horyzontem.
Nie była już do końca pewna, ile dni minęło, odkąd wsiadła na tego przeklętego konia. Odette dogonić nie zdołała, do żadnego, mniejszego miasteczka również nie dotarła, mijając jedynie gąszcza i równiny, wioski z dwoma, zapewne dawno już opustoszałymi, chatkami. Jedyne, co chłonęły te modre oczyska to gęstość lasów, z wolna ustępująca gorącym kamieniom, czerwonym kanionom, ich ogromie ciepła oraz pustki.
Była głodna. Głodna i spragniona, zmęczona nieustającą ucieczką, kiedy w całym tym zmieszaniu, w przerażeniu i okropnej, zimnej samotności, bez ustanku pędziła tylko przed siebie, co najwyżej pozwalając biednej Kremówce – bo tak swego wierzchowca postanowiła nazwać, w pośpiechu i nerwach zapominając, jak wołała na niego cała reszta – na skubnięcie trawy, napojenie się przy niewielkim, mijanym źródełku. O tym pamiętała. O tym, by zająć się koniem, o tym, by znaleźć nieco odpowiednich dla Serwusa jagód, które być może wcinał mniej chętnie niż kawałki żółtego sera. Lecz w tym wszystkim, w ucieczce, która wciąż dziewczęcego umysłu nie opuszczała, mamiąc, martwiąc, niemal ogłupiając, zapomniała zadbać o samą siebie.
Wtuliła się w jasną, końską grzywę, obejmując rączkami szyjkę swego wierzchowca. Noce na Bezkresach bywały niewiarygodnie mroźne.
— Kremówko, mój drogi, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo chce mi się spać — wymamrotała cichutko, bez jakichkolwiek sił, pozwalając swemu ciału bezwładnie zwisać z siodła. Chowający się w kieszeni kamizelki Serwus zapiszczał przeraźliwie, jakby nie chcąc, by jego właścicielka zapadła przypadkiem w sen. Opalone powieki wydawały się coraz to cięższe. — Chcę wracać. Chcę do domu. — Niewinne łezki raz jeszcze błysnęły w niebieskim oku, już po chwili parząc swym ciepłem zmarzniętą twarzyczkę rudogłowej.
I wtedy, dłużej sprzeciwiać się swemu organizmowi nie potrafiąc, powieki przysłoniły dziewczęce spojrzenie, młode ciałko z hukiem posyłając na ziemię.

25.10.2021

Od Abigail CD. Julesa

Przewróciła oczkami, ale bez pretensji, wręcz przeciwnie, ze śmiałym pierwiastkiem filuterności, pozwalając, by cień uśmiechu wymsknął się na blade lico, tak ślicznie wykrzywiając jej pełne, czerwone ustka w wyraźnym rozbawieniu. Paluszki zastukały o wypukły policzek, ten przyozdobiony niewielką warstewką różowego pudru, gdy ponownie zerknęła w stronę nieznajomego mężczyzny, zaraz po tym, jak nieszczęśliwą pijaczynę zdołała odprowadzić wzrokiem aż po samo wyjście. Westchnęła cichutko, pokiwała głową. W końcu nieraz alkohol okazywał się również wrogiem samej Abigail.
— Ostrzegano? — spytała z wyraźnym zaskoczeniem, może również nutką zadowolenia. Proszę, proszę, w oczach mieszkańców Blisstown była już smutną dziwką, słodką tancereczką, niezrównoważoną pijuską i brzydką złodziejką mężów, ale żeby kiedykolwiek jej się obawiano? Żeby innych przed jej osobą ostrzegano? Tego jeszcze nie grali, podsumowała głucho. — I co takiego o mnie mówili? — Przysunęła się bliżej rudogłowego, całkowicie obróciła w jego stronę, smukłej rączce pozwalając wymsknąć się wprost na męskie kolano. Paluszki zatańczyły na materiale czarnych spodni, śmiało zaczepiając osobę, jak zdążyła się właśnie dowiedzieć, Julesa. W zielonej tęczówce błysnęły iskierki groźnego podekscytowania. — Miło mi — wyszeptała do bladego uszka, dopiero po chwili wracając na swoje miejsce. Czuła na swej sylwecie nieprzychylny wzrok barmana, lecz jego własna, niewypowiedziana opinia zupełnie ją nie interesowała. Robiła zwyczajnie to, co szło jej najlepiej.
Zaróżowione paluszki oplotły zimno szklanki, szybko kolejną porcję trunku podnosząc do kobiecych ustek. Wciąż była za trzeźwa na całe to zamieszania.
— Oczywiście, że bym poradziła. Po prostu… nie chciałam wprowadzać niepotrzebnego zamieszania — usprawiedliwiła się szybciutko, półżartem, wciąż się z mężczyzną przepychając w tej ich słownej, nigdy ustalonej, gierce. Kostki lodu zastukały o ścianki naczynia, Abigail ściągnęła rude brewki. Jakim sposobem saloon na Bezkresach pozwolił sobie na coś tak w tych stronach abstrakcyjnego, jak lód? — Ale dziękuję. Przy mężczyźnie twojego pokroju, nie muszę się chyba niczego obawiać, prawda?
Mimo iż o mężczyznach jego pokroju, opinii najlepszej nie miała. Nie, kiedy już nieraz gościła takich w swym pokoju, kiedy nieraz przychodzili na jej występy, raz zachwycając się nią samą, raz swą własną ignorancją oraz czystą bezczelnością, gdy tak pyszni i pewni siebie, pozwalali sobie sięgnąć tam, gdzie nigdy nie powinni, musnąć ramię, pociągnąć za włosy, twarz siłą przycisnąć do materaca. Tak wiele razy płakała z ich powodu. Z powodu tych, równie podłych, co jej własny, najdroższy Perkins, którego całym swym jestestwem, ogromnie nienawidziła. I mogła dalej się okłamywać, że tym razem będzie inaczej, że nikt jej nie zagrozi. Każdy mężczyzna w tej przeklętej krainie był jednak tak samo, niezwykle zniszczony.
— Więc? Co dalej? — odezwała się po chwili, opierając odkryte łokcie o wystrzępioną powierzchnię drewnianego blatu. Kobiecy podbródek wylądował na wierzchu otwartej dłoni, prawa stópka kiwała się w rytm tylko sobie znanej piosenki. — Bohatersko ratujesz damę z opresji, stawiasz jej drinka, jak na dżentelmena przystało i… No właśnie, i.
Pozwoliła sobie na chwilę przerwy, westchnęła.
— Cieszę się, że mogliśmy się spotkać — zielone ślepka raz jeszcze zerknęły w stronę pozostałych klientów saloonu — w tak niezwykle renomowanym miejscu, ale chyba czas na nas, nie uważasz? O całej reszcie powinniśmy porozmawiać w nieco ustronniejszym miejscu. — Chyżo podniosła się z miejsca, poprawiła materiał prostej, błękitnej sukienki, po czym zbliżyła się niespodziewanie do Julesa, przysuwając swą twarzyczkę do tej jego, wygodnie układając blade rączki na męskich, smukłych ramionach. Uśmiechnęła się frywolnie, wciąż jednak z wymaganą od damy gracją. — Tylko ty i ja.

Od Julesa CD. Abigail

Pijaczyna łupnął agresywnie o niepewny blat baru, odchrząknął głośno, zebrał się do riposty i w końcu wybełkotał coś niewyraźnie pod nosem – Jules nie do końca usłyszał co, ale prawie był pewien, że coś skrajnie niepochlebnego na temat jego matki – ale zanim zdążył otępiałe pod wpływem alkoholu cielsko unieść z krzesła, sprowokowany do bójki wystarczająco, został przez barmana skutecznie uspokojony.
— No masz, łatwo poszło. — zdziwił się nieco Ilyushka, odprowadzając mężczyznę spojrzeniem niby to bezradnym. I wzruszył ramionami. Również niby to bezradnie, może odrobinę niewinnie. Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął srebrną papierośnicę, a z papierośnicy fajkę, coby od razu wsunąć ją do ust; tych samych, które zaraz mimowolnie wykrzywiły się w czymś pomiędzy rozbawionym uśmiechem a współczującym grymasem, kiedy nieszczęsne pijaczysko potknęło się o niewinne krzesło w drodze do wyjścia. — Rękę dałbym sobie uciąć, że jest tu zadłużony co najmniej na równowartość tego przybytku. Rację mam? — wrócił spojrzeniem do barmana, zahaczyć jednak szarym okiem o porcelanową twarzyczkę nie zapominając, po czym pozwolił rudej brwi swobodnie powędrować do góry. Niby wielce zaciekawiony. Cóż, powiedzmy, że całkiem nawet autentycznie: właśnie się o jego dłoń rozchodziło, a to już wcale żarty nie były, chociaż nie bez powodu wybrał właśnie rękę, zamiast nogi na przykład. Bo jakby bez nogi na linie przeszedł? Byłoby ciężko.
Ale odpowiedzi się nie doczekał. Prędzej czegoś na wzór ostrzeżenia, jeszcze dalekiego temu ostatecznemu, które otrzymał jegomość przed momentem, ale wystarczająco sugestywnie komunikującego, że rezerwa cierpliwości dla niestałych klientów jest bardzo cienka; a dla jednookich obcokrajowców może nawet ledwo widoczna. Pech chciał, że Jules Smith był i jednym, i drugim.
— Ach, tajne przez poufne. Rozumiem. — pokiwał głową porozumiewawczo i uśmiechnął się zawadiacko, bo wedle ilyushkowego rozumowania brak odpowiedzi to prawie jak potwierdzenie, tylko jeszcze bardziej wymowne. Spokojnie mógł się nawet i o nogę zakładać.
Oparł się łokciem o blat i dopiero wtedy raz jeszcze zwrócił twarz w kierunku swojej przepięknej znajomej, tym razem jednak poświęcając jej osóbce całą swoją uwagę, uznawszy, że pora w końcu ku temu najwyższa. Odrobinka obojętności za odrobinkę obojętności, którą na wstępie go poczęstowała – wszystko w granicach odpowiedniego wyczucia. I tyle było z jego zainteresowania bezimiennym barmanem. Tak jakby zupełnie zniknął, rozpłynął się gdzieś i zgubił.
— Przepięknej znajomej? Z tego, co mi wiadomo, to jeszcze się nie znamy. A przynajmniej ja nie za bardzo cię, mój drogi, kojarzę.
Iskierka zainteresowania zatańczyła w szarej tęczówce, blade ustka w reakcji na jakże oryginalne powitanie wygięły się w filuternym uśmiechu, płomienista brewka raz jeszcze powędrowała do góry. Ilya, przypomniawszy sobie niespodziewanie o papierosie wciąż luźno zwisającym pomiędzy wargami, wybadał niepewnie kieszenie – wszystkie po kolei, wzdłuż i wszerz – czarnego, długiego płaszcza w poszukiwaniu zapalniczki albo pudełeczka z zapałkami chociażby. I znalazł, na swoje szczęście zresztą, bo nie po drodze było mu już prosić o ogień barmana; w końcu tego już od przeszło kilku sekund tak jakby w jules'owym rozumowaniu tam wcale nie było.
— Ale tak, zrozumiałam aluzję. Abigail. Mów mi, Abigail.
— Hmm... Dziwne macie tutaj sposoby na wyrażanie wdzięczności. W moich stronach wystarczyłoby króciutkie dziękuję. — mruknął, nieznacznie przechylając głowę na bok. Przerwał na moment, odpalił fajkę i zaciągnął się zaraz coby nie zgasła; zapalniczkę w dłoni zostawił, po czym kilkakrotnie obrócił ją między palcami, niby w głębokim zamyśleniu. W kategoriach własnych reakcji i odpowiedzi, Woronov zdecydowanie najbardziej przepadał za tymi na niby, od siedmiu boleści aktorzyna. — Ale tak, zrozumiałem aluzję. Poradziłabyś sobie sama. W każdym razie... — zgrabnie odbił piłeczkę, zaciągnął się raz jeszcze i wypuścił dym w innym kierunku, bo na damę raczej nie wypadało. — Przyjemność po mojej stronie, Abigail. Dobrze w końcu móc osobiście poznać tę, na której temat tak wiele razy mnie ostrzegano. — w wolną dłoń pochwycił szklankę whisky i zawiesił w powietrzu gwoli bezdźwięcznego na zdrowie — Jules Smith.
Wnikliwe spojrzenie szarej tęczówki raz jeszcze wylądowało na drobnej sylwetce rudowłosej kobiety.

20.10.2021

Od Oriona CD. Abigail

— Cieszę się, że tu jesteś. Nie chciałam tego wieczora spędzać sama.
Uśmiecha się, ale wyjątkowo z jej znajomą, przeznaczoną jedynie dla rudowłosej panienki czułością – czarny welon zasłaniający twarz opada, przewiesza go sobie przez ramię w niedbałym, troszkę zmęczonym geście. Spiczaste uszy wyłaniają się zza prostych włosów, poruszają się lekko i rumienią pod wpływem ciepła i duchoty panujących z godnością, zasiadających na złotym tronie w tym drobnym pokoiku. Wzdycha, pokój omiata znudzonym spojrzeniem i choć szczegółów dostrzec po prostu nie może, tak nadal poszukuje punktów zaczepienia. Przerzuconych przez jakąś poręcz, zmęczonych życiem kabaretek. Piór na podłodze, które wypadły z szala. Połyskującej, na pewno ładnej – z daleka ocenić tego nie może – biżuterii. Zagląda w lustro, nie patrzy na Abigail, ale tylko przez chwilę, bowiem ostatecznie to ona jest gwiazdą tego wieczoru; chce upewnić się, czy jeszcze tu stoi, czy nie stał się jednością z duchotą, czy nie rozpłynął się i nie został jedynie nocną marą nawiedzającą biedną tancerkę po męczącym koncercie; nie widzi szczegółów, ciemna sylwetka jednak nadal znajduje się za plecami kobietki.
Kto wie, może ta postać to jednak jedynie pozostałości po Orionie, chłodnym elfie teraz poruszającym się po Krainie pod postacią widma, zagubionej za życia prostytutce tęskniącej za gwiazdami oraz konstelacjami, których nigdy nie było dane jej nawet musnąć palcem. Wydawało się, że dzielącym te dwa stany bytowania szczegółem była jedynie materialność, chłodna skóra okalająca nadal oddychające i poruszające się ciało, ból wypełniający pustkę czająca się gdzieś w głębi duszy. Duch a żyjący człowiek wcale tak daleko od siebie nie stali, jak się okazało. 
Czy widma odczuwały pustkę? Ból? Czy samotność oraz niematerialność tak bardzo im wadziła? A może wręcz przeciwnie, może traktowały te kilka cech charakterystycznych ich nieżywotowi czy pozażywotowi niczym starych kompanów, druhów, do których, pomimo ich przywar, zdążyły się przyzwyczaić i żyły z nimi w istnej symbiozie?
Orion wzdycha, miękko podchodzi do kobiety. Chude, bo już dawno nie szczupłe, dłonie opierają się na jej bokach, opuszki poszukują na oślep pięknej wstążeczki, gdy zamglone oczęta cały czas spoglądają poprzez lustro w tak wyjątkowo zdrową, jak na warunki tego przebrzydłego miasta, twarz. W nozdrzach czai się znajomy zapach bzu, który nie miałby szansy urosnąć w Blisstown, prawdopodobnie będąc zgniecionym przez buty o grubych podeszwach należące do równie gruboskórych ludzi. 
— Pomogę, zawsze pomogę — szepcze, w przymglonych oczętach coś błyska. Jakieś ciepło kontrastujące z ciemnym, wręcz pogrzebowym ubiorem. Z ogólnym, bezemocjonalnym grymasem malującym się na licu. — Jak dzisiaj poszło? Nikt się nie narzucał? — pyta, choć oboje wiedzą, że pytania to są niezwykle marne.
Bo mężczyźni w Blisstown przecież zawsze się narzucają. Bo w Blisstown nigdy nie idzie dobrze.

Od Vasi cd. Ogaty [+18]

Przez twarz Vasi przemknął uśmiech, gdy zauważył jak Ogata zadrżał. Pozwolił mu się pociągnąć na łóżko, bo przecież i tak nie miał nic innego do roboty. Pościel nie wydawała się pierwszej świeżości, wyglądała na dość starą, cholera wie kiedy ostatnio raz była prana, ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Sypiał w gorszych warunkach. Na słomie w stodole albo pod gołym niebem, ukryty gdzieś pod prowizorycznym szałasem lub w koronie drzew. Zdążył przywyknąć do takiego życia. Leżenie w łóżku wydawało mu się przez to aż dziwne, zaskakująco normalne.

Przez chwilę wisiał tuż nad nim, tak blisko, że czuł gorący oddech mężczyzny ma swojej skórze. Ostatecznie uwalił się jednak na skrzypiącym materacu u jego boku. Przeciągnął się, wzdychając cicho. Ostrzeżenie Ogaty powinno go zniechęcić, sprawić, żeby dał sobie spokój i wybił z głowy próbę utworzenia między nimi relacji, ale nie zamierzał się tak łatwo poddać. Objął go jedną ręką w pasie, a drugą podłożył sobie pod głowę.

— Nie boję się. I tak nie mam nic do stracenia — odparł bez zastanowienia.

Rodzice nie żyli od dawna, prawdopodobnie jego babcia również. Dzieci nie miał i mieć nie zamierzał. Na znajomych z armii nie zależało mu, co dobitnie udowodnił posługując się nimi jako przynętą. Nie posiadał majątku, którego byłoby mu szkoda stracić, jedynie karabin, drobiazgi upchnięte po kieszeniach i to, co zdołała udźwignąć jego kulawa klacz. Nikt by po nim nawet nie płakał, w końcu wszyscy których znał uważali go już za martwego. Śmiał twierdzić, że żałowałby, gdyby nie spróbował.

Nie miał nic przeciwko temu, że brunet pociągnął go za włosy. Odchylił głowę, reagując na ugryzienie w szyję cichym pomrukiem. Rosjanin przyłapał się na myśli że chciał, aby został po tym ślad. Coś, co by mu o tym przypominało, a może co byłoby też znakiem dla innych? Kto wie jakie intencje kryły się pod działaniami Ogaty. Zmrużył oczy, przyglądając mu się zza długich, jasnych rzęs.

— Zwykle nie mam z kim gadać, a poza tym chcę się o nich dowiedzieć — odpowiedział, ale pokusa pocałowania Ogaty, kiedy znajdował się tak blisko była silniejsza. Na dodatek pocałunek skutecznie go uciszył, więc chyba Japończyk mógł być podwójnie usatysfakcjonowany.

Poza tym, wcale nie planował skończyć tylko na tym. Wręcz przeciwnie, skoro Ogata sugerował, że było mu mało bliskości, postanowił mu ją ofiarować. Im niżej schodził, tym na ciele mężczyzny zostawało więcej różowych, wilgotnych śladów, aż w końcu całkiem zniknął pod puchową kołdrą.

Od Aliana do Ezry

    Kurczowo ściskając własne kolana Alian starał się pozbyć sprzed oczu czarnych plam. W tamtym momencie doszło do niego, że ostatni raz tak szybko biegał dobre parę lat temu, a i wtedy jego kondycja nie była najlepsza. Przedtem może jedynie łatwiej mu było dojść do siebie, a teraz wydawało mu się, jakby miał zaraz stracić zupełnie przytomność. Dopiero głośne chrząknięcie nad głową przywróciło mu nieco sił, a raczej poczuł się zmuszony w końcu podnieść łeb. Ostatni raz zaczerpnął ogrom powietrza i wyprostował się jak gdyby minutę wcześniej wcale nie dławił się i prawie co nie zszedł.
— Spóźniłeś się — odparł wysoki i przesadnie dobrze zbudowany mężczyzna, z którym Alian chciał zmierzyć się wzrokiem, ale chcąc nie chcąc musiał unieść przy tym brodę — Już przyjęliśmy kogoś innego.
— Czy ty masz pojęcie kim jest moja matka? — uniósł w oburzeniu jedną brew krzyżując przy tym ramiona na piersi, ale sam nie wie kogo chciał oszukać tą swoją "pewną siebie" postawą — Moja matka występowała u was zanim przyjęli ją do głównego teatru. Możecie mówić ludziom, że to u was wychowywała się gwiazda — dodał szczerze dumny.
    Mężczyzna zmierzył go wzrokiem i trwał w ciszy na tyle długo, że Alian myślał już, iż przystanie na ten argument i wpuści go do środka. Obserwował jego mimikę twarzy w skupieniu, gdy ten się do niego nachylił, ale jego wyraz nie zdradzał zupełnie nic. Brunet poczuł się niekomfortowo z brodatą gębą parę centymetrów przed własnym nosem, ale gdy miał się odsuwać, gigant wyszczerzył zęby w podłym uśmiechu.
— Nigdzie nie wejdziesz sieroto — parsknął głośnym śmiechem niższemu chłopakowi w twarz, a że jego oddech nie pachniał najlepiej, ten skrzywił się lekko i cofnął.
    Nie zdążył nawet nic odpowiedzieć, bo brodaty mężczyzna wszedł do środka i przesadnie głośno zatrzasnął za sobą drzwi.
— Cholerni hipokryci w tym mieście — burknął pod nosem i odwrócił się na pięcie.
    Nie miał pojęcia, co ma teraz robić ani gdzie iść. Chciał dostać się do tej knajpy i zagrać na ich fortepianie, na tym samym, na którym kiedyś grała słynna Leona Bellett. Jego matka. Mógłby wtedy przypomnieć sobie stare dobre lata i wyobrazić, o ile zafascynowanych uśmiechów jego rodzicielka musiała przyprawiać tutaj jej słuchaczy. Alian pamiętał, jak jemu zapierało dech w piersi, gdy jej palce zwinnie i delikatnie poruszały się po klawiszach, a wyglądało to, jakby w ogóle się nie starała. Nic dziwnego, że teraz gra i śpiewa w najbardziej znanym teatrze w Blisstown. Alian wiedział, że on nie ma takiego talentu jak ona i nawet gdyby mógł zajść gdzieś wyżej dzięki matce, byłoby mu głupio w ogóle o to pytać. Tak więc pozostało mu wrócić do posiadłości matki i przyznać się do kolejnej porażki w jego marnej karierze pianisty. Miał nadzieję, że jak przyjedzie do Blisstown, będzie mógł poczuć się jak ktoś ważny, że będzie miał tutaj większe szanse niż w Jackburgu, ale prawda była taka, że Alian nigdzie nie miał swojego miejsca. Gdziekolwiek by nie poszedł i nie ważne jak bardzo by się starał, i tak by mu się nie powiodło. Jego nadzieje na lepszą przyszłość były coraz mniejsze, a marzenia lada moment okażą się głupimi dziecięcymi mrzonkami. Brunet całą drogę przez miasto wgapiał się w nierówny chodnik i kopał kamienie, które z niego powychodziły. Wyglądał tak żałośnie, że nawet żebracy na ulicach podążali za nim spojrzeniem pełnym współczucia. Szybko okazało się, że w miejscu gdzie Alian niegdyś chciał spełniać swe największe cele, czuje się gorzej niż w swoim małym miasteczku. W połowie drogi przyspieszając kroku, w końcu dostał się do trzypiętrowej kamiennicy niedaleko salonu krawieckiego. Wszedł do środka jak najciszej potrafił, ale jego matka poza wspaniałym głosem miała również bardzo wyostrzony słuch.
— Nie miałeś występować u Barneyów? — usłyszał głos dochodzący z pierwszego piętra, w którym dało się wyczuć nutkę kpiny.
— Spóźniłem się — odparł głośno, lecz tak naprawdę chciał, żeby matka w ogóle tego nie usłyszała — Wzięli kogoś innego, ale powiedzieli, że następnym razem zaproszą mnie — skłamał korzystając z tego, że kobieta go nie widzi, bo wtedy zauważyłaby, że kłamie w ułamku sekundy.
— Mogę pójść i załatwić ci tam występ, wiesz o tym kochanie? — zapytała pobłażliwie, aż w końcu wyłoniła się z pokoju i pojawiła się na schodach. — Byłabym dumna, gdybyś zagrał tam, gdzie sama zaczynałam — uśmiechnęła się do syna.
    Leona była kobietą o wyjątkowej urodzie i Alian miał szczęście, że odziedziczył po niej łagodne rysy twarzy. Wyglądała na przynajmniej o 10 lat młodszą i umiała to dobrze wykorzystać na własną korzyść. Mężczyzna nigdy nie mógł oderwać od niej wzroku zwłaszcza, gdy ładnie stroiła się na kolejny występ. Starał się zapamiętać każdy jej nawet najmniejszy szczegół, żeby mieć co wspominać, gdy wróci do siebie.
— Pięknie wyglądasz, mamo — uśmiechnął się niekontrolowanie — Nie musisz się niczym przejmować. Poradzę sobie sam, zupełnie jak ty — dodał w odniesieniu do jej wcześniejszej sugestii.
— Jestem z ciebie dumna — Alian wiedział, że nie była. — Muszę uciekać na próbę generalną i jeżeli nie masz co robić, mam dla ciebie zadanie — podeszła i położyła mu delikatną dłoń na policzku.
Brunet miał nadzieję, że zabierze go ze sobą.
— Zamówiłam sobie paczkę cygar. Mógłbyś je dla mnie odebrać? — podała mu karteczkę z adresem.
Nie zabierze go ze sobą, przecież to wstyd.
    Alian pokiwał tylko posłusznie głową i żegnając się z matką wyszedł z budynku. Gdyby został tam chwilę dłużej znów zacząłby się nad sobą użalać, a dosyć miał dzisiaj porażek. Nie znał zbyt dobrze Blisstown, ale z pomocą paru przechodniów w końcu dotarł pod podany adres. Przez chwilę stał pod drzwiami i obserwował swoje odbicie w szybie, ale widząc zniesmaczony wzrok mężczyzny w środku w końcu wstąpił. Matka nie powinna palić, przecież musi mieć nieskazitelny głos, a tym sposobem tylko go psuje, pomyślał podchodząc do lady.
— Przyszedłem odebrać zamówienie — odparł Alian beznamiętnie podsuwając brodatemu mężczyźnie kartkę z nazwiskiem.
    Wyższy i starszy facet zerknął na kawałek papieru, po czym pokiwał głową i odwrócił się tyłem do blatu, po czym nachylił się ku wysokiej półce. W tym właśnie momencie Alian zerknął na rozłożone po jego prawej stronie przeróżnej wielkości i rodzaju cygara i przyszedł mu do głowy najgłupszy pomysł tego dnia. Ostatni raz upewnił się, że sprzedawca go nie widzi i szybkim ruchem zgarnął dla siebie dwa przypadkowe cygara. Nie było go stać na chociaż jedno, a chciał sprawić sobie jakąkolwiek przyjemność. Skoro z jego usług korzysta ktoś taki jak jego matka, oznacza to też, że dochodów mu nie brakuje. Dwa cygara mniej nie powinny zrobić mu żadnej różnicy. Upchnął tytoń w kieszeni akurat w momencie, gdy wyższy mężczyzna odwrócił się i przekazał mu ładną paczkę kilku cygar.
— Dziękuję — zmusił się na uprzejmy, choć sztuczny uśmiech i odwrócił się, aby czym prędzej wyjść na zewnątrz.
W momencie, gdy miał otwierać ciężkie drzwi, usłyszał za plecami głośny dźwięk przeładowania broni. Odgłos ten był mu aż zbyt dobrze znany, a jeszcze lepiej wiedział, że zwiastuje kłopoty. Zastygł w miejscu jak kamienny posąg i głośno przełknął ślinę.

Ezra?

19.10.2021

Od Ogaty cd. Vasi

    Czy ludziom na nim zależy? Chciało mu się śmiać na to stwierdzenie. Nikomu na nim nie zależało. Każdy akt dobroci sprawiał że robiło mu się niedobrze. Zresztą, dobroć? Prędzej bycie egoistą który pragnie zaspokoić swoje własne potrzeby, wykorzystując do tego celu innych, uśmiechając się przy tym słodko, patrząc ciepło. Nie cierpiał tego. Zniszczy każdego, kto będzie dla niego dobry. Miły. Będzie na nim zależało. Ale czy naprawdę tego pragnął?
    Słowa Vasi sprawiły, że poczuł coś. Nie lubił tego. Miał ochotę go zepchnąć, wziąć karabin i go zastrzelić w tym samym momencie przez te słowa. Za kogo on się uważał? Od razu pomyślał o Yuusaku i przeklął w myślach, zdając sobie sprawę że jednak lubił ten ton głosu. Ta bezczelna pewność siebie, gdy chodziło o inną osobę, gdy chodziło o niego.
    Zadrżał pod jego dotykiem, przymykając mimowolnie oczy. A może jednak da mu tą przyjemność spełnienia swoich egoistycznych zachciewajek, grania świętego, dobrego rycerza na białym koniu? Nie było to takie złe…
    Nie, Hyakunosuke. Tak nie może być. Pamiętaj kim jesteś. Pamiętaj jak żyłeś. Pamiętaj co zrobiłeś. Pamiętaj kto patrzy, z bolesnym uśmiechem wymalowanym na twarzy i krwią spływającą po jej środku. Duch, zjawa, klątwa, trauma i oaza, trująca i lecząca jednocześnie. Taki był. Tak go postrzegał.
    Patrzył w jego oczy, znajdując w nich ukojenie. Spokój, który wypełniał jego duszę, a pojedyncze oko się przymykało, bo to oczami wyobraźni właśnie teraz spoglądał na niebo. A może był to ocena, czy jezioro? Nie było to ważne. Same odczucia były ważne, a Ogata nie potrafił ich jednak do końca sklasyfikować – były dobre, potrzebne, czy były może zagrożeniem? Jawnym, bądź ukrytym, które da o sobie znać jakiś czas później?
    Mrugnął, wyrywając się z tego zamyślenia, gdy Rosjanin wstał. Całkowicie go przed chwilą nie słuchał, lecz nie miał zamiaru się go pytać co tam jeszcze mówił. Teraz… Teraz było co innego mu w głowie.
    Został pchnięty na łóżko, palce jednej dłoni od razu zaciskając się na zmiętej pościeli, a drugą ręką bezwstydnie pociągnął dezertera za sobą, zmuszając go do oparcia obydwóch dłoni o łoże, o wiszenie tuż nad nim, po czym włożył palce wolnej ręki w jego włosy, po raz kolejny tego dnia i zbliżył się do niego i…
    — Będziesz tego wszystkiego żałował. W momencie kiedy podążyłeś za mną nie po to, żeby mnie zabić, popełniłeś już ogromny błąd.
    Szeptał, będąc totalnie blisko niego, stykając się niemal nosami, patrząc w hipnotyzujący błękit. Uśmiechnął się połowicznie, po czym położył się na plecach, ciągnąc Vasię ze sobą w dół. Drugą rękę, która wcześniej była zajęta trzymaniem go w pozycji, dołączył do drugiej która bawiła się świetnie w rudawych włosach i podciągnął się na nich, zmrużył oczy i musnął jego usta w powolny sposób. Mieli teraz czas, lecz Ogata – mimo że do tego na głos się nie przyzna – był zmęczony, lecz pragnienie otrzymania uwagi, pragnienie dotyku na jego ciele było znacznie większe, a jego wargi, które oblizał chwilę przedtem, nie były jedynymi, które miały to dostać.
    A Ogata dostawał to, czego chciał – pociągnął za przydługawe kosmyki, jednocześnie gryząc Rosjanina.
    — Jest za dużo rzeczy o których nie wiesz, Vasyenka — wymruczał mu w usta. — I zdecydowanie za dużo gadasz, a nie tego trzeba.

17.10.2021

Od Dennis, cd. Ezry

    Dennis miała to do siebie, że wprost uwielbiała mówić. O wszystkim i niczym, byle tylko mówić, choć faktycznie dla niej każda informacja była istotna – zaczynając od tego, gdzie mieszka i jak się nazywa, a kończąc na tym, że jej ulubionym kolorem jest zielony, bo miło jej się kojarzy, ale zielonych jabłek za bardzo nie lubi, jej bracia natomiast uwielbiają placek z takich jabłek, a Grzywa zdecydowanie bardziej woli te czerwone, które rosną na trzeciej jabłonce od lewej, tuż za pierwszym płotem, który odgradza zabłocone podwórze od tej części, gdzie rosną owoce i warzywa.
    Niekoniecznie kogokolwiek to obchodziło, więc w ogólnym rozrachunku mało kto wyłapywał w tej niekończącej się paplaninie tych informacji o Dennis, które rzucały zupełnie nowy obraz na tę rozkosznie uśmiechniętą dziewczynę.
    Obraz w rodzaju tych, które malował jeden z tajemniczych podróżnych artystów przemierzających całą Krainę wzdłuż i wszerz, szukając nowych wrażeń, nowych inspiracji oraz nowych odbiorców swojej sztuki.
    Dennis już nie pamiętała, jakie imię nosił. Pamiętała, że był wysoki, miał długie, czarne włosy i kapelusz z nadszarpniętym rondem. Przybył do Jackburga w jakąś słoneczną niedzielę jakieś dwa, może trzy lata temu. Rozstawił swoje obrazy przy drodze między saloonem a pracownią krawiecką, niemalże w centrum miasta, gdzie zawsze był duży ruch. Dziewczyna chodziła między obrazami i zagadywała o wszystko, co tylko przyszło jej do głowy, podczas gdy autor malowideł odpowiadał jedynie półsłówkami oraz cichymi mruknięciami. Chociaż wiedziała, że na pewno żadnego nie kupi, choćby najmniejszego obrazka, bo po prostu nie miała ani monety na tego rodzaju zbędne wydatki, nie przeszkadzało jej to w tym, by po prostu cieszyć się zobaczeniem czegoś nowego. Tony, który tamtego dnia jej towarzyszył, potrafił myśleć tylko o tym, że jest głodny i niespecjalnie interesowały go wymalowane na płótnie krajobrazy przedstawiające różne zakątki Krainy.
    I w sumie pewnie by go to nie obeszło wcale aż do końca tych oględzin, kiedy to w końcu zabrał Dennis na szybki obiad w saloonie, gdyby nie to, że jedno miejsce wydało mu się bardzo znajome. Przyglądał się dobrą chwilę, starał się dopatrzeć każdego szczegółu widniejącego na płótnie, chcąc w pełni poznać, a przede wszystkim rozpoznać to, co widział, ale im dłużej patrzył, tym większy smutek odczuwał. Trudno stwierdzić, co go wywołało, ale w tym niezwykle wesołym, sielskim krajobrazie po długim czasie dało się zobaczyć coś takiego, co zupełnie nie pasowało do jego całokształtu i w głębi tego wszystkiego tkwiło coś bardzo przykrego.
    Ale raczej mało kto to potrafił zauważyć.
    W związku z tym, że Dennis właśnie lubiła opowiadać i rozmawiać, chętnie paplała do Walrotha, gdy jechali ubitą drogą po obcych terenach. Sama powiedziałaby raczej, że rozmawia jej się z nim naprawdę dobrze, chociaż mężczyzna należał do tych zdecydowanie mniej gadatliwych rozmówców. Zrobiło jej się nawet przykro, gdy machał dłonią na znak, że powinna się już zamknąć.
    Nie zmieniło to jej stosunku do niego — nadal miała o nim dobre zdanie, nawet jeśli przejawiał swoim zachowaniem zdecydowanie więcej wad czy zalet. Szczególnie biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się potem.
    Trzeba przyznać, że nie rozumiała za bardzo sytuacji, w której się znalazła, chociaż przeczuwała, że to raczej nic miłego, o czym upewniła się niedługo później. Ezra wyglądał na, delikatnie mówiąc, niezbyt zadowolonego. Po jakimś czasie próbowała wypytać, o co chodzi, co się stało i dlaczego, ale Walroth po prostu co i raz ją uciszał lub zbywał, nie odpowiadając ani słowem, więc ostatecznie zrezygnowała, chociaż myślała bardzo intensywnie, przy okazji ciągle mrucząc pod nosem coś do samej siebie. Doszła do jakichś tam wniosków, czegoś się domyślała, ale że Dennis była z tych, którzy po prostu nie lubili niedomówień, z ostatecznym werdyktem chciała poczekać, aż jej nowy towarzysz niedoli zechce jej w końcu cokolwiek wyjaśnić.
    Posłusznie wykonywała jego polecenia, więc nawet do głowy jej nie przyszło, żeby jakkolwiek się sprzeciwić, kiedy Walroth kazał jej zostać z końmi, gdy znaleźli się na peronie. Stanęła w takiej odległości, jaką mężczyzna uznał za stosowną, po czym poczekała cierpliwie.
    Ostatecznie Ezra nie załatwiał swoich spraw jakoś szczególnie długo, ale dla samej Dennis trwało to prawie wieczność. I to nie dlatego, że była niecierpliwa.
    Chodziło raczej o tego faceta z papierosem w ustach, który stał z boku, patrzył na nią ciężkim wzrokiem i uśmiechnął się pod nosem, gdy Walroth w pewnym momencie nie tylko zaczął szarpać mężczyznę, w którego brązowych oczach odbijał się już czysty strach, ale także go uderzył. Zaniepokoiło ją to trochę, chociaż "trochę" to mało powiedziane. Była absolutnie przerażona i zaskoczona przy okazji również do tego stopnia, że aż trudno jej było złapać oddech. Odruchowo zasłoniła usta dłońmi.
    Zerkała kątem oka na tamtego mężczyznę, chowając się za Grzywą, potem znów w stronę Walrotha. I tak sekundy ciągnęły się w nieskończoność, a koń, przy którym stał obserwujący ją mężczyzna, zrobił się bardzo nerwowy. Gwałtownie machał łbem, uderzał kopytami o ziemię, ryjąc w niej przy okazji, a właściciel wydawał się być tym zachowaniem zupełnie niewzruszony. Po prostu obserwował otoczenie, jakby zachowanie jego wierzchowca zawierało się w absolutnej normie, chociaż nawet Dennis, nie potrafiąca oderwać wzroku od lśniącej, doskonale głęboko czarnej sierści zwierzęcia, wiedziała, że to nie jest normalne zachowanie. Ani trochę.
    Tak samo jak to, że również dwa konie, przy których stała, zaczęły wykonywać nerwowe ruchy. Dziewczyna próbowała uspokoić Grzywę, głaskała ją chętnie, z czułością i oddaniem, ale na niewiele się to zdało. Nic na nią nie działało, chociaż dotyk Hoover zazwyczaj wiele potrafił zdziałać.
    Dennis odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła Walrotha idącego w jej stronę, który wydawał się być jeszcze bardziej wściekły, niż kiedy tu jechali. Już chciała otworzyć usta, żeby zadać kilka pytań, na które i tak by pewnie nie otrzymała odpowiedzi, ale akurat na to nie zważała, bo spróbować przecież warto, ale nie zdążyła, bo usłyszała to krótkie, lecz bardzo radosne zdanie wypowiedziane niezbyt radosnym tonem.
    "Z rana wyjeżdżamy do Jackburga".
    Jasne! Tak, tak jak najbardziej.
    Dennis pokiwała głową z entuzjazmem, jednak uśmiechnęła się zaledwie delikatnie, po czym znów zerknęła w stronę mężczyzny z papierosem.
    Widziała tylko tyle, jak znikał za jednym z budynków. Jego koń zachowywał się tak, jakby był już zupełnie spokojny i w pełni opanowany. Dennis nie zdążyła się przyjrzeć, ale gdyby faktycznie miała te kilka sekund więcej, zobaczyłaby, że zwierzę wygląda na bardziej zastraszone, zmuszone do tego, by było spokojne, niż faktycznie było. Bo w istocie w środku bało się bardzo. Jeszcze nie zdążyło przyzwyczaić się do swojego właściciela pomimo kilku spędzonych razem miesięcy. A im dalej byli, tym Grzywa oraz Pokurcz bardziej się uspokajali. Tym razem naprawdę.
    Przez następne minuty Hoover zupełnie milczała. Jechała ze spuszczoną głową i wbijała wzrok w jakiś trudny do zlokalizowania punkt. Takie zachowanie zdarzało jej się niezwykle rzadko, bo nawet wtedy, gdy się nad czymś zastanawiała, myślała głośno. Nierzadko mówiła do siebie, raczej nie pracowała w ciszy. A nawet jeśli, to ciągle chciała coś mówić. To po prostu leżało w jej naturze i nikt nie nauczył jej, że w pewnych sytuacjach należy trzymać język za zębami. Biorąc to pod uwagę, jej milczenie oraz brak chęci do wszczęcia rozmowy był cholernie niepokojący dla każdego, kto znał ją trochę bardziej niż "trochę".
    Nie trwało to długo, bo zaledwie kilka minut, a kiedy do głowy wpadło jej pytanie, zadała je od razu. Jeszcze zanim zdążyła się zorientować, że chciałaby o coś zapytać.
    — Panie Walroth — zaczęła, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. — Widział pan tamtego mężczyznę?
    Spojrzała na niego. W oczach Dennis iskrzyła ciekawość pomieszana z niepokojem. Nadal miała przed oczami niespokojnego konia i jego tajemniczego właściciela.
    — Miał taki czarny płaszcz, chyba ze skóry, ale nie jestem pewna, palił papierosy. Stał razem ze swoim koniem, który miał naprawdę piękną sierść, w życiu nie widziałam tak czarnej sierści, swoją drogą, ten koń był bardzo niespokojny, nie wiem, o co chodziło, ale wydawało mi się, że Grzywa i pana koń też robią się jakieś takie niespokojne... W każdym razie stał tuż obok peronu, gdzie pan… — odchrząknęła; nie potrafiła dobrać odpowiednich słów.
    “Pobił tego biednego człowieka”.
    — Obserwował pana, w ogóle całą… sytuację. Zna go pan? Ja pierwszy raz widziałam na oczy!
    Dennis zerknęła na niebo i słońce chylące się ku zachodowi coraz bardziej z każdą chwilą.
    — I co teraz? — zapytała nagle znowu, patrząc na profil Walrotha.
    Trudno stwierdzić, jaką odpowiedź chciałaby w tym momencie usłyszeć.
    — Co ma pan zamiar teraz zrobić? Mogłabym panu jeszcze jakoś pomóc? Jak na razie nie byłam chyba zbyt przydatna, ale… no.

14.10.2021

Głupcy ruszają tam, gdzie aniołom strach nogi wiąże.

Zakała rodziny. Śmieć bez przyszłości. Wstyd.
Ale Alian zatykał szczelnie uszy, nie dając ojcu jeszcze bardziej splamić jego słabej psychiki.

Twoja siostra potrafi więcej. Zostaw to grające pudło. Zawiodłeś mnie.
Ale Alian zasiadał przed pianinem i grał tak głośno i tak długo, dopóki z głowy nie pozbył się paskudnego głosu jego jedynego opiekuna.

To przez ciebie matka nas zostawiła. Nie pomagasz ojcu. Przydaj się na coś.
Ale słowa Estry docierały do niego głębiej, niż słowa ojca, bo była jego młodszą siostrą i powinien przecież dawać jej dobry przykład.

Więc Alian wstawał każdego dnia przed świtem, wsiadał na konia, który go nienawidził i przy każdej okazji przypadkiem zrzucał go ze swego grzbietu i pędził bydło, które swoją drogą też jak na złość nie chciało go słuchać. Robił to wszystko tylko po to, żeby nie wyrzucili go z domu, bo choć był wystarczająco dorosły, żeby opuścić Jackburg i zacząć lepsze życie, tak jego ojciec praktycznie kasłał krwią, a siostra i tak miała zbyt wiele na głowie. Nie znaczy to rzecz jasna, że kiedykolwiek był mile widziany pod własnym dachem.

Problem leżał w tym, że Alian wcale nie chciał zajmować się śmierdzącym bydłem czy wiecznie niezadowolonymi końmi. On marzył o przyszłości pianisty w wielkim mieście jak Blisstown. Chciał być w końcu komuś potrzebny, chciał widzieć w oczach ludzi zachwyt, gdy go słuchają lub chociażby widzą, chciał dać od siebie więcej, mimo iż za dobre uczynki nigdy nie dostawał nic w zamian. Gdyby nie trzymały go sidła rodziny, wsiadłby na pierwszy lepszy grzbiet i zniknął na zawsze.

Ale Alian miał jeszcze matkę. Matkę, która nienawidziła ojca i gardziła jego sposobem wychowywania córki. Dlatego zniknęła i poświęciła się karierze śpiewaczki. Jej stęskniony syn nigdy nie zapomniał o czasach, gdy przygrywał jej pięknemu głosowi i często się mylił, bo słysząc jej wokal zapominał, gdzie mają wędrować jego palce i który przyciskać klawisz. Przy każdej możliwej okazji odwiedzał ją w Blisstown, ale z tyłu głowy zawsze miał obawę, że się jej narzuca. W końcu ich miłość nie była na tyle silna, żeby zatrzymać ją w domu.

Były jeszcze brudne interesy ojca, który prowadził stadninę tylko jako przykrywkę. Handlował cholera wie czym, Alian nigdy o to nie pytał i nawet nie chciał się dowiedzieć, ale chcąc nie chcąc był w to zamieszany. Ojciec był rozchorowany i bardzo słaby, więc na brudną robotę wysyłał kochanego syna. Alian co prawda nigdy nikogo nie zabił, ale wielokrotnie poturbował co wystarczyło, żeby poczucie winy zżerało mu wnętrzności, a przecież nie mógł skazać na to Estry. Nie wytrzymałaby tego, skoro sam Alian wymiotował każdego ranka po przebudzeniu i każdej nocy przed snem.

Jesteś żałosny. Ucieka ci życie. Umierasz.
Powtarzał sobie Alian na krawędzi skalnej półki za każdym razem, gdy chciał wszystko, a nie mógł nic.



12.10.2021

Od Vasi cd. Ogaty

Vasia nie przejął się skrzypieniem starego mebla. W najgorszym przypadku zawsze mieli do dyspozycji jeszcze drugie, z którego zresztą nie zdecydował się wcześniej skorzystać. Na kolanach Ogaty było mu wygodnie, miękko i ciepło, choć zastanawiał się, czy nie waży zbyt dużo, żeby tak sobie na nim siedzieć. Mężczyzna nie zgłosił jednak ani słowa skargi, więc chyba mu odpowiadało to, że znajdowali się w takiej pozycji.

Zaśmiał się ochryple na widok wyrazu obrzydzenia na twarzy Japończyka. Wyglądał zabawnie, gdy stroił takie miny. Vasily pogładził go wolną dłonią po policzku, na którym również znajdowała się blizna, choć była bardziej regularna, prosta i zrosła się dużo lepiej. Dzięki temu u Ogaty ślady po odniesionych obrażeniach rzucały się dużo mniej w oczy. Niemniej, Vasia zastanawiał się co takiego mu się przytrafiło, w jakich okolicznościach. Dezerter stanowił jedną wielką niewiadomą.

— Aż tak nie lubisz, gdy ludziom na tobie zależy? — zapytał przyjemnie niskim głosem. W pewnym sensie sam tak właśnie czuł. Nie pozwalał, by inni zdążyli się do niego przywiązać, zrobić sobie jakiekolwiek nadzieje na uczucia, czy choćby długą znajomość.

— Pytam, bo chciałbym, żeby to była moja sprawa — odparł z dużą pewnością siebie. Szkoda byłoby, żeby Ogata się stoczył i taki talent miałby się zmarnować. Vasily domyślał się, że w życiu mężczyzny wydarzyło się coś, to starał się (mniej lub bardziej sukcesywnie) pokonać alkoholem, ale to nie brzmiało jak dobre rozwiązanie na dłuższą metę. Nawet litry whiskey nie rozwiążą problemów, a jedynie mogą ich przysporzyć, gdy człowiek padnie ofiarą uzależnienia.

Wplótł palce we włosy bruneta, by odsunąć mu je z twarzy. Kiedy nie miał tej przylizanej fryzury wyglądał jakoś młodziej, łagodniej. Nie zmieniało to faktu, że w obu prezentował się bardzo dobrze. Ładnemu we wszystkim ładnie — pomyślał Vasia.

— Zgadzam się z tym, sam nie do końca wiem co mną kierowało. Mogę tylko zgadywać — stwierdził, lekko unosząc podbródek Ogaty. Wlepił wzrok w jego zmęczoną twarz. — Wiem za to, że przez cokolwiek przechodzisz, nie musisz mierzyć się z tym sam — dodał, wstając z jego kolan. Pociągnął go za sobą w stronę łóżka. Japończyk sprawiał wrażenie wykończonego, pewnie miał ciężki dzień i potrzebował odpoczynku. W końcu już wcześniej uciął sobie drzemkę. Vasily popchnął niższego od siebie mężczyznę na zmiętą pościel.

11.10.2021

Od Ogaty cd. Vasi

    Ogata nie spodziewał się tego, lecz nie była to niemiła niespodzianka, o nie nie nie. Wyprostował się na krześle, jednocześnie w głowie zrodziła się myśl nieprzyjemna że krzesło pęknie za chwilę. Było już raczej stare i trzeszczało, toteż dodatkowy, o wiele większy od niego, ciężar ciała na meblu mógł być tym ostatnim. Odgonił tą myśl od siebie, notując jednocześnie jak szeroką dupę ma Vasily. Widzieć, a czuć, to dwie różne sprawy.
    Patrzył na niego z podniesioną brwią, jakby oczekując wyjaśnień, gdy na szyi ciążyła ręka Rosjanina. Nie miał zbytniego pojęcia co takie zachowanie miało oznaczać, ale niezbyt trzeźwy umysł nie rozmyślał nad tym za bardzo.
    Słysząc jego słowa jednak wykrzywił się w grymasie obrzydzenia.
    — Mówiłem że jednak tego nie chcę wiedzieć. Mogłeś to zostawić dla siebie. Wolałbym usłyszeć że faktycznie chcesz mnie zaliczyć zanim wpakujesz kulkę w łeb, zamiast czegoś takiego — wymruczał, gotów ponownie zaciągnąć się papierosem lecz został mu on zabrany z ust. Patrzył więc z czymś w rodzaju politowania na mężczyznę który o mało co, a nie zacząłby się dusić tym pojedynczym buchem.
    Dostał w końcu z powrotem swoją fajkę, którą z jakże “radością” posmakował i wypuścił obłok dymu w bok, a nie w twarz siedzącego mu okrakiem na kolanach Rosjanina. Jeszcze by go przypadkiem zabił tym dymem, co by się wtedy działo? Nudno by mu było. Przez jakiś czas.
    Zamrugał gdy Vasily zadał pytanie dotyczące alkoholu i jednocześnie dotykając go po szyi. Poruszył się niespokojnie, a potem nadeszło kolejne nieprzyjemne pytanie, wypowiedziane ochrypłym głosem.
    — Nie twoja sprawa — syknął, starając się brzmieć najbardziej negatywnie neutralnie jak potrafił, lecz te z pozoru zwykłe muskanie palcami jego szyi działało na niego. Zmrużył oko, ledwo powstrzymując się od wzdychnięcia.
    — Nie każdy ma przecież powód do zrobienia czegoś. Nie wszystko ma swój powód…
    Powiedział, lecz wspomnienia wiedziały lepiej. Otworzył powiekę i patrzył w dół, raczej bez celu, nawet jeśli przed sobą miał na co zawiesić spojrzenie. Spiął się, nieprzyjemne wizje ukazujące mu się przed oczami i mrugnął parę razy wściekle i syknął, gdy prawy oczodół dał o sobie znać, obdarowując go tępym bólem. Odruchowo położył na nim rękę.

Od Vasi cd. Ogaty

Vasily brał kawałki drewna ułożone w chybotliwą stertę, a następnie metodycznie dorzucał je do pieca, by w chatce zrobiło się cieplej. Na szczęście okazało się, że rozpałka jest sucha, więc szybko zajęła się ogniem, a pomieszczenie wypełniła bijąca od niego jasność. Rosjanin wsłuchiwał się w trzask płonącego drewna i obserwował jak płomienie zajmowały jęzorami kolejne polana. Przysunął zziębnięte dłonie do pieca tak blisko, że mogło wydawać się, iż za chwilę się oparzy, ale nie wyglądał, jakby się tego obawiał. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła mu myśl o pożarze sprzed lat. Podniósł się z kucek i podrapał po karku, by skupić się na czymś innym.

Zmarszczył nos, wyczuwając swąd dymu. Spojrzał na Ogatę niemal oskarżycielsko. Najwyraźniej potraktował to ostrzeżenie o paleniu jako zachętę, ale nie mógł mieć do niego pretensji. Pewnie sam będąc na jego miejscu wykorzystałby okazję do małej prowokacji. Powolnym krokiem zbliżył się do bruneta, po czym bezceremonialnie usiadł mu na kolanach. Jedną ręką objął Japończyka za szyję, a drugą odgonił szary obłok. Uśmiechnął się, ciekaw reakcji Ogaty na taką poufałość.

— Bo nie podążałem za tobą taki kawał, żeby cię zastrzelić — odparł zgodnie z prawdą. Nie potrafił jednak udzielić odpowiedzi, która tłumaczyłaby dlaczego podjął się tej niełatwiej podróży w pogoni za dezerterem. Zemsta zapewne przychodziła do głowy jako najprostsze, a zarazem najbardziej oczywiste wyjaśnienie, ale nie stanowiła motywacji Vasi. W zachowaniu Rosjanina nie widać było żadnych pretensji ani zawiści. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to on wtedy popełnił błąd, a przynajmniej zrobił to jako pierwszy, ujawniając swoją pozycję i wystawiając się na ostrzał. Mógł za to winić jedynie siebie, swoją nieuwagę, lekkomyślność.

— Zaintrygowałeś mnie, chyba po prostu chciałem cię poznać — dodał po dłuższym namyśle. Sięgnął po butelkę, z której pił Ogata. Wypił kilka łyków i zmrużył oczy, czując charakterystyczną gorycz i to jak alkohol pali go w przełyk. Mlasnął z pewnego rodzaju niesmakiem. Odstawił naczynie na stół z brzękiem.

— Nie znam japońskiego, więc nie rozumiem co mówisz — przypomniał mu — ale pewnie masz rację.

Wyciągnął rękę w kierunku Ogaty i choć początkowo wyglądało na to, że może jednak zdecydował się dotrzymać swojej obietnicy o uduszeniu, to zamiast tego po prostu zabrał mu fajkę. Wsunął ją sobie między wargi, naśladując bruneta w tym jak się zaciągnął. Końcówka papierosa rozżarzyła się. Zaniósł się krótko kaszlem, gdy gryzący dym wypełnił mu płuca. Pierwszy raz spróbował zapalić, ale po minie dało się wywnioskować, że nadal nie widział w tym nic przyjemnego czy też satysfakcjonującego.

— Dlaczego pijesz tyle alkoholu? — zapytał, przesuwając palcami po smukłej szyi Ogaty, którą dodatkowo oświetlił błysk za oknem. W dach i parapety chatki zaczęły uderzać krople deszczu. — Dlaczego tak właściwie Kraina? Czemu odłączyłeś się od tej małej? — Jego głos zabrzmiał wyjątkowo ochryple, pewnie na skutek dymu, który dodatkowo podrażnił mu gardło.

Od Claire cd. Julesa

Chester przebierał nogami z taką prędkością, że wydawało mu się, że zdoła prześcignąć parowóz. Gnał ile tchu starczyło, ziemia umykała mu spod stóp, kapelusz już dawno gdzieś odleciał i tylko ta czerwona chustka pod szyją powiewała dziko, niczym szarpana wiatrem flaga.
Chester gnał i gnał. Może i przegoniłby parowóz, ale w starciu z samolotem - nie miał szans. Mężczyzna wiedział, że pomysł panienki Claire to samobójstwo - po prostu czuł w kościach, że coś pójdzie nie tak, że coś się posypie, i jeśli ktoś będzie poszkodowany, to właśnie Claire. I teraz, kiedy jego przeczucia stały się rzeczywistością, nie mógł darować sobie, że nie naciskał bardziej, że nie opierał się mocniej i że nie doprowadził do tego, by za sterami tej wrażej maszyny siedział ktokolwiek inny.
Chester pędził, podążając wytrzeszczonymi oczami za tą koszmarnie czarną smugą dymu wyłaniającą się z maszyny. Zakreślającą łuk na nieboskłonie, ostry i kanciasty, niczym niewprawnie pociągnięta węglem kreska. Łuk kończył się niemożliwie daleko, dla Chestera niemalże za horyzontem. Nie zdąży!
Tymczasem Claire zarejestrowała tylko przerażone spojrzenie jakiegoś człowieka na drodze, a potem - gwałtowny wstrząs i kompletna ciemność.
Nie poczuła swądu palącego się paliwa, nie poczuła też z każdą chwilą coraz bardziej rozgrzewającego się metalu kadłuba samolotu. Nie poczuła, jak jakiś nieznajomy wyciąga ją z kabiny pilota, jak niesie te parę długich kroków od samolotu, byle dalej od coraz mocniej rozpalającego się ogniem inferno.
Wisiała, zanurzona w kompletnej ciemności i bezruchu, gdzie nie dochodziły żadne dźwięki ani wrażenia. Było to kompletne i absolutne nic. Idealna, kosmiczna pustka nieistnienia.
I wtedy bystry umysł Claire przypomniał sobie, że coś miała zrobić. Coś ważnego, na co czekała tyle czasu. Iskra świadomości błysnęła w owej ciemności, zgasła, a potem błysnęła znowu - nie wiedząc nawet, że ów migoczący rytm dopasowuje się do biegnących z zewnątrz odgłosów pstryknięcia.
To był pierwszy krok. Przez nieosłonięte goglami powieki przeświecało słońce - padało Claire prosto na twarz, rozganiało ciemność. I był jeszcze głos, dochodzący z oddali, jakby zza grubej szyby, wykrzykiwał jakieś słowa, jednak Claire nie wiedziała, jakie.
Z głębi swojej nieświadomości, zaczęła powoli, powoli, pełznąć ku przytomności. Jej umysł nie znosił próżni, nie znosił ciemności i marazmu, sam podążał za tym, co obie te rzeczy przeganiało.
Samolot.
Coś kliknęło i zaskoczyło, niczym rozpalający się silnik. Claire gwałtownie otworzyła oczy.
Pierwszym, co zobaczyła, był bezkres błękitu nieba - jasny, oślepiający, nieskalany ani jedną chmurką. Na jego tle - czyjaś twarz. Blada, przecięta czarną opaską, okolona lekko wzburzonymi włosami o zapadającej w pamięć barwie. Mężczyzna popatrzył na nią, chwilę chyba mu zajęło by zarejestrować, że Claire już oprzytomniała. Dłuższą chwilę zajęło Claire połączenie wszystkich kropek - choć nie było ich wiele, zadanie niemal ją przerosło. Niemal.
— Panien…
Claire zerwała się do siadu, niemal przyskrzyniła mężczyźnie w nos. Z przerażeniem popatrzyła w bok, jej oczy rozszerzyły się na widok stojącej w ogniu maszyny.
— Mój samolot! — krzyknęła rozpaczliwie, gramoląc się na nogi. Niewiele to dało, te ugięły się pod nią i Claire wylądowała na klęczkach. — Nieee!!!
Wokół nie było niczego, żeby wziąć się za gaszenie, płonące paliwo dokonało reszty dzieła zniszczenia. Od skrzydła oderwała się kolejna część poszycia, a następnie cała konstrukcja zapadła się do wewnątrz w fontannie iskier.
Claire odwróciła się do nieznajomego mężczyzny. Usta wygięte miała w podkówkę, ciemne oczy pełne łez.
— Mój samolocik…

10.10.2021

Od Ogaty cd. Vasi

    Zmrużył oko, obserwując jak Rosjanin rozpala w piecu, po wcześniejszym bezczelnym oblizaniu go i obmacaniu. Poruszył się niespokojnie na swoim miejscu, wypuszczając z ust powietrze i sięgnął po butelkę, z której wypił połowę zawartości. Oblizał usta, odstawił szkło, bez słowa zabrał odebrane mu wcześniej zapałki i usiadł na krześle.
    — Wątpię, żeby było coś, co bym chciał wiedzieć o tobie.
Powiedział jednolitym tonem głosu, dłoń wsuwając do kieszeni gdzie włożył wcześniej zgrabione nieboszczykowi fajki. Wyciągnął je na stół, wziął jedną i bez żadnego ostrzeżenia czy może pomyślenia o towarzystwie, pociągnął zapałkę po boku pudełka, a ta się zapaliła – a następnie także i papieros. Pojedynczym okiem wzrok utkwił w niebieskich oczach i cały czas na niego się patrząc, zaciągnął się, a potem wypuścił z ust szarą chmurę dymu. Uczucie, które go wypełniło, sprawiło że pozwolił sobie na rozluźnienie, a sylwetka w kącie oka zniknęła, dając mu wreszcie spokój. To samo z głosami w uszach, które ucichły. Przymrużył lekko zmęczoną powiekę i zaciągnął się fajką raz jeszcze. Ponownie wypuścił jasny obłoczek, w głowie jednocześnie notując dziwny smak i zapach.
    — Zdecydowanie wolę rosyjskie — westchnął, przysuwając się do stołu, kładąc na niej łokieć i opierając głowę na dłoni, wpatrując się w przystojną twarz naprzeciwko, która była naznaczona przez niego na obydwóch policzkach.
    — Właściwie, to jest coś. Dlaczego za mną tak podążałeś, a potem nawet nie wycelowałeś we mnie lufy?
Spytał, jego głos delikatnie przekształcony przez dłoń na policzku, a po chwili pokręcił głową.
    — Wiesz co, nie chcę tego wiedzieć. Jesteś po prostu kurwa pojebany w ten ruski łeb. Mogłem wtedy lepiej wykonać swoją robotę, a teraz siedzę sobie z takim jednym co — tutaj zmienił język, którym się posługiwał na japoński — co by chyba chciał się ostro zabawić z kimś, kto miał go zabić.
Zaciągnął się.
    — A żebym ja w tym temacie miał coś do gadania — zaśmiał się gorzko, rosyjskie słowa wypełniające ciszę chatki, w której słychać było trzask palącego się ognia w piecyku.

Od Vasi cd. Ogaty

Oczywiście, że Vasia nie dał mu wszystkiego, czego ten chciał. Tylko się z nim droczył, tak jako jak Ogata postąpił wcześniej. Niech też posmakuje tę pustkę i niedosyt, palące pragnienie, które zostało zgaszone, a potem podsumowane złośliwym wręcz uśmiechem. Wyrazem twarzy, który doskonale świadczył o tym, iż wiedział co robił, do czego doprowadzał mężczyznę. Był ciekaw co jeszcze kręci Japończyka, skoro miał takie nietypowe upodobania, ale postanowił nie pytać o to głośno. Wolał przekonać się o tym na własnej skórze. Poza tym, czy udałoby się dowiedzieć takich intrygujących faktów od dezertera, po prostu zwyczajnie rozmawiając?

Przekręcił lekko głowę na bok, słuchając historii opowiadanej przez Ogatę. Brzmiała trochę nieprawdopodobnie, ale nie zamierzał jej głośno podważać, bo przecież i tak nie miał dowodów. Z drugiej strony, był przystojnym mężczyzną, niczego mu nie brakowało, może poza wzrostem, choć dla Vasi to nie stanowiło minusu, wręcz przeciwnie. Tych trzydzieści centymetrów, które ich dzieliło, miało pewien urok.

— Jestem pewien, że dałbyś radę, co do tego nie mam wątpliwości — odparł bez zastanowienia, bo naprawdę tak uważał. Ogata nawet z jednym okiem i po spożyciu alkoholu jak widać świetnie dawał sobie radę. Pomimo tego, że momentami lekko się chwiał, najwyraźniej jego celność nie uległa znacznemu pogorszeniu, co osobiście cieszyło Vasię. Szkoda, gdyby zmarnował się taki talent. Niecodziennie spotyka się tak zdolnego snajpera. — Ciekawi mnie, czy któryś z nas jest celniejszy — dodał słowem wyjaśnienia po chwili, którą przeznaczył na poszukiwanie odpowiedniego wyrazu. Pewnie zrobił drobną pomyłkę przy odmianie, ale komunikat dało się zrozumieć.

Parsknął śmiechem, słysząc ponaglający komentarz mężczyzny i widząc jak krótkie włoski tuż przy karku stają mu dęba. Przyspieszył kroku, tak by szli ramię w ramię. Szarpnął wodze kobyły, aby i ona się nie ociągała. Błysk na niebie i grzmot wyraźnie wskazywały na to, że faktycznie mają ostatnie chwile na to, by się skryć.

— A co, boisz się burzy, czy nie chcesz zmoknąć? — zapytał, zerkając na bruneta kątem oka.

Chatka, która wyłoniła się wreszcie zza roślinności nie wyglądała na zbyt okazałą, ale Vasily nie zamierzał kręcić nosem. Nieraz koczował w gorszych miejscówkach, a zdarzało się i pod gołym niebem. Miał szczęście, że trafił na dezertera przed ulewą, bo w przeciwnym razie zostałby na deszczu bez dachu nad głową.

Na chwilę rozdzielił się, aby przymocować klacz na zewnątrz do słupa pod niewielkim zadaszeniem. Zakrył jej oczy jakąś szmatą znalezioną w jukach, aby nie bała się błysków. Zanim znalazł się w środku chatki, poczuł jak lodowate krople kapią mu na włosy i ramiona. Po wejściu do ciemnego pomieszczenia otrząsnął się jak pies. Od razu chciał zająć się rozpaleniem ognia, ale uświadomił sobie, że nie ma zapałek.

Podszedł do Ogaty, który znowu napił się alkoholu. Nachylił się nad nim, a następnie niespiesznie zlizał kroplę spływającą przez kawałek szyi, aż do brody i kącika ust. Uśmiechnął się, bezceremonialnie obmacując go po kieszeniach. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Potrząsnął mu małym pudełeczkiem przed twarzą, by potem wzniecić ogień w piecu. Płomienie od zawsze go fascynowały, choć nigdy nie sądził, że ta fascynacja będzie kosztować jego rodziców życie. Do tej pory nikt nie dowiedział się prawdy o tamtym pożarze. Kto wie, czy to nie ulegnie zmianie?

— Jeśli chcesz coś o mnie wiedzieć, to pytaj — zachęcił, uważając, że to będzie fair, skoro sam dopytywał go o przeszłość.

Od Ogaty cd. Vasi

    Obydwie dłonie na jego szyi. Obydwie się zaciskają, boleśnie odcinając dopływ powietrza do jego płuc. Ogatę to kręci, a żeby powiedzieć że tylko to. Ten moment, ta krótka chwila to było dokładnie to, o czym parę sekund temu myślał, o czym marzył. Dostał to, na moment, ale jednak dostał. Może jednak powinien więcej od życia wymagać, takich drobnych przyjemnych chwil? Co dobre się kończy, a Japończyk został zostawiony z poczuciem pustki, podczas gdy brał głębokie oddechy i próbował uspokoić bicie swojego serca. Uśmiech jednak nie opuszczał ani jego ust, ani oczu i zaśmiał się, słysząc jego groźbę. Brzmiało to prędzej na zaproszenie niż na odstraszenie pomysłu o paleniu fajki przy nim. 
    Tym razem to Ogata szedł z przodu, prowadząc ich obydwoje w tylko jego znanym kierunku. Na ostatnie słowa mruknął niezadowolony.
— Jeżeli myślisz że to był mój pierwszy raz, to się mylisz.
Zerknął na drugiego dezertera, po czym wzrok skierował znowu przed siebie.
— Facet jak mnie zobaczył to zaczął mnie dusić, gdzieś tam kręcił się jego szczyl, gdy go zauważył no to zmówił paciorek i dołączył do żonki. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że on też się dobierał — parsknął, jakby wcale nie mówił o kolejnym morderstwie i tym razem próbie gwałtu na jego osobie. Dłoń powędrowała do głowy i zaczesał włosy do tyłu, wbrew temu co przed chwilą powiedział i jak zareagował, wzdychając ciężko, a palce drugiej ręki zacisnęły się na giwerze. Wytężył wzrok samotnego oka na czymś przed sobą.
    Prychnął na jego słowa. To było bardziej niż oczywiste, czego Rosjanin chciał od niego.
— Tak bardzo chcesz zobaczyć, czy jestem w stanie tym razem strzelić ci między oczy?
Odwrócił się w jego kierunku dosłownie w tym samym momencie kiedy niebo przecięła jasna wstęga, jasno dając do zrozumienia że burza się jedynie zbliża i zbliża. Parę sekund po, nastał grzmot, a Ogacie zjeżył się włos na karku ze względu na to, jak głośny on był.
— Strata czasu to strata czasu. Ruszaj tą swoją grubą dupę szybciej, zanim znowu będziemy cali mokrzy — syknął, przyspieszając kroku gdy zauważył ich cel podróży. Chatka naprawdę była blisko, a Ogacie minęły chęci do zabawy, gdy przed oczami widział cały czas podobny obraz, a w uszach parę słów, parę zdań wypowiedzianych pewnym głosem. Otworzył drzwi z hukiem i w paru susach znalazł się przy szafce, z której wyciągnął alkohol i którego wypił parę dużych łyków. Odłożył butelkę na stolik, po brodzie leciała mu mała strużka napoju, a drugą dłoń miał zaciśniętą w pięść.

9.10.2021

Od Vasi cd. Ogaty

Vasily nie był zainteresowany grabieniem zwłok. Trup wyglądał na niezbyt zamożnego, więc próżno szukać przy nim pokaźnej sumki orłów czy jakiejś błyskotki zawierającej wartościowy cyprnait. Skrzywił się lekko na widok Ogaty, który zabrał zmarłemu paczkę papierosów. Nie przepadał za drażniącym w płuca zapachem dymu. Nie spodziewał się, że Japończyk pali, ale najwyraźniej miał się jeszcze wiele o nim dowiedzieć.

Przez chwilę w milczeniu zastanawiał się nad jego słowami. Wojna odbierała bliskich wielu osobom, ale odniósł przemożne wrażenie, że mężczyzna miał kompletnie co innego na myśli. Zabrzmiał trochę, jakby to on pozbawił życia dawnych znajomych. Prawdę mówiąc, to było coś, czego można się po nim spodziewać. Wydawał się niezbyt przywiązywać do ludzi, co zresztą pokazał choćby stając się dezerterem, czy też później opuszczając Sugimoto i Asirpę.

— Jeśli mamy podróżować razem, to chyba warto coś o sobie wiedzieć — stwierdził, przypatrując się śladom. Co jakiś czas rzucał badawcze spojrzenie Ogacie, choć nie podejrzewał o to, by i do niego zdecydował oddać strzał. Wyglądało na to, że tymczasowo panuje między nimi zawieszenie broni, ale jak długo ono potrwa? Brunet sprawiał wrażenie osoby nieprzewidywalnej i niezbyt godnej zaufania.

Vasia wyprostował się, przyłapując się na tym, że chciał naciągnąć na głowę kaptur płaszcza. Zwykle gdy się przemieszczał, to zakrywał przynajmniej pokiereszowaną twarz, jeśli nie całą głowę. Tym razem robiło się jednak po prostu coraz zimniej, co tylko potwierdzało jego podejrzenie odnośnie burzy. Dłonie Rosjanina zrobiły się chłodne.

Uniósł brew, obserwując jak Ogata ujmuje je i porównuje ich wielkość ze swoimi własnymi. Ot tak, zupełnie jak gdyby przed chwilą nie popełnił morderstwa z zimną krwią. Było w tym coś niepokojącego, podobnie jak ekscytacja, która malowała się w jego oczach, gdy palce Vasi zacisnęły się na szyi mężczyzny. Smukła, jasna szyja kusiła, zwłaszcza, że była tak przyjemnie gorąca. Nic dziwnego, że szybko do prawej dłoni dołączyła również lewa. Odcinął mu na krótką chwilę dostęp do powietrza, skoro sam się tak bardzo o to prosił, a potem lekko nim potrząsnął, uśmiechając się, gdy w wyniku tego brunet na niego wpadł.

— Jeśli będziesz przy mnie palił naprawdę cię uduszę — ostrzegł poważnym tonem głosu, choć wcale nie zamierzał dotrzymać swoich słów. Posłał mu za to figlarny uśmiech i puścił wolno. Wrócił się po swoją (a teraz może właściwie już ich wspólną) kulawą szkapę, która powitała ponownie Japończyka głośnym rżeniem, przestępując z nogi na nogę.

— Co dalej z tym facetem? Próbował cię udusić i ci się spodobało? — dopytał, zaciekawiony tym jak Ogata odkrył, że takie dziwactwo go kręci. Pociągnął wodze, by zapanować nad zniecierpliwonym, a może nadal trochę spłoszonym zwierzęciem. Tym razem postanowił, że przy chatce lepiej ją przywiąże, aby znowu nie zerwała się i nie pomknęła gdzieś w knieje.

Szedł w kierunku, który wyznaczał Ogata, choć czy powinien wierzyć w to, że ten zdradzi mu swoje miejsce kryjówki i schronienia? Zapewne większość osób na jego miejscu, posiadając tę samą wiedzę o dezerterze, nie zdecydowałaby się na ten sam ruch. On jednak nie czuł, by miał wiele do stracenia.

— Czemu nie chcesz się ze mną zmierzyć? Nawet nie wiesz, co mógłbyś wygrać, a już się poddajesz? — spytał pokrętnie, by trochę uderzyć w jego ego.

Od Ogaty cd. Vasi

    Japończyk wzruszył lekceważąco ramionami, okręcając się i kucając przy nieboszczyku, przez moment zdawać by się mogło że ignorując dwa krótkie pytania. W rzeczywistości jednak w głowie odtwarzał moment sprzed chwili, wzrok pojedynczego oka kierując na martwą głowę, na martwe oczy i na dziurę na środku czoła. Uśmiechnął się trupio, lecz uśmiech ten nikt nie zobaczył.
Oprócz jego brata, który znowu go obserwował.
   — Nie znałem go.

    Przez głowę przechodziły wszystkie wspomnienia poznanych osób w Krainie. Ich imiona i nazwiska się pokrywały, sprawiając że nie potrafił przypomnieć sobie w pełni żadnego, lecz jedynie ich szczątki.

    — Zresztą, jeżeli kogoś znałem, to od dawna już nie żyje — dodał, a dłoń zwinnie znalazła się przy jednej kieszeni, którą zauważył, a wcześniej musiała mu umknąc. Znalazł w niej fajki, które śwignął jeszcze szybciej od tamtej piersiówki. Schował do kieszeni i wstał, lekko chwiejnie lecz ciągle w miarę stabilnie. Odwrócił się, po raz ponownie w ciągu ostatnich paru minut, przodem do Rosjanina i znowu został zmuszony zadrzeć głowę do góry, żeby ich spojrzenia się spotkały.

    — Wiem jedynie, że przypomina mi on syna pewnego typa. Czy to on? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Nie widziałem go wyraźnie.
Kąciki ust podniosły się, dostrzegając pewnego rodzaju zmianę w wyglądzie tych niebieskich oczu. Zmrużył lewe, wypuszczając jednocześnie z tych swoich ust krótkie parsknięcie.

    — Chcesz wiedzieć więcej? Nie wiem po co ci ta informacja potrzebna.
Przechylił głowę lekko w bok.
    — Żona tego typa chciała się zabawić ze mną, skończyła w rzece. Facet się wkurzył i jak mnie zobaczył to…

    Ogata sięgnął po prawą dłoń Vasi.
Vasily był od niego wyższy o dobre pewnie trzydzieści centymetry, to oczywistym chyba też było, że dłonie będzie mieć większe. Nawet będąc tego świadomym, Ogata i tak podziwiał rozmiar ten jednej dłoni, zwłaszcza porównując ją do tej swojej. Przez krótki moment, ale jednak to robił. Położył tą dłoń na swojej szyi, pilnując aby jej palce owinęły się wokół całej jej szerokości i och, jak chłodna była w porównaniu do jego bardzo rozgrzanego ciała. Przeszedł go dreszcz, rozchylił usta, kiedy ta zimna dłoń zaczynała się rozgrzewać, gdy sprawiał, żeby zaciskała się coraz mocniej.

    Od razu wyobraził sobie sobie też drugą dłoń zaciskającą się na jego krtani i zadrżał na tą myśl, patrząc marzycielsko w niebieskie oczy i ignorując półprzezroczystą sylwetkę w oddali.