małe tw w tekście pojawiają się wzmianki o ubijaniu zwierząt
Oczywiście, że słyszał sapanie fretki już z daleka. A może po prostu spodziewał się mojego przyjazdu, w końcu minął już miesiąc. Wychodził z kurnika z dwiema dorodnymi kurami, które rzucały się na wszystkie strony, przestraszone, gdy ktoś niósł je, trzymając jedynie za chude nogi. Chmura piór, pyłu i kurzu była już nieodłącznym elementem jego prezencji. Tak samo rozdziobane ręce i brudne od kurzego łajna nogawki spodni.
— Dzisiaj nie ma indyka. Wyprzedzili cię o trzy dni.
— Nic nie szkodzi — odpowiadam, zsuwając się leniwie z fretkowego garbu, a następnie rozciągam się krótko i idę za nim do szopy, w której dokonuje kurzego żywota. Nie przyglądam się temu z zaciekawieniem, raczej opieram się o wejście i czekam, aż wpakuje je do jutowego worka, który później przypasam do wierzchowca.
— Co w świecie? — pyta, sięgając po zardzewiały toporek.
— Co może być. Rabunki, gwałty, wściekłe zwierzęta i przemyt tego zielonego paskudztwa — odpowiadam, udając zainteresowanie wyszpaczoną deską pod sufitem. Pociągam nosem, starając się zagłuszyć tępy dźwięk stali uderzającej o drewno.
— Niech żyje wspaniała Kraina.
— Niech żyje.
— Czym się teraz zajmujesz? — mruczy, otwierając szerzej worki i wsadając tam, sam wiem co. Usilnie staram się to ignorować, tak samo jak sączącą się po pieńku juchę.
— Tu coś wyklepię. Tam krowa się ocie… Wybacz. Ostatnio naprawiałem dach. Nigdy więcej, chyba mam lęk wysokości. — Mężczyzna śmieje się cicho, gdy słyszy moje wyznanie i zerka na mnie, wycierając dłonie w ścierkę, którą przypiętą miał do paska.
— Spadłeś kiedyś z klifu?
— Nie. Jeszcze nie.
— Ciesz się — odpowiada twardo, a ja się wzdrygam.
Zapada niespokojna cisza, gdy wręcza mi worek, a ja zerkam na jego brudne ręce. Paznokcie, pod którymi jarzyła się żywa czerwień, jak i zaschnięty już brąz krwi. Nie czuję obrzydzenia, ale trudno powiedzieć, bym trzymał się w tej chwili najlepiej.
Gdy stoimy już przy Paprotce i zbieram się do zapłaty, czuję w tobołku coś innego, co zerwałem dwa dni temu, buszując przy saloonie. Świstek papieru nie jest aż tak wymięty, jak się spodziewałem. Podobizna mężczyzny patrzy na mnie w obłąkanej manierze.
— Właściwie to, mam ciekawszą sprawę. Rewolwerowcy. Gangi. — Krzywi się, gdy wspominam to słowo. — Wybacz. Po prostu myślałem, że może coś wiesz na ten temat.
Podobizna Adama Walsha z uczuciem rozrywa mi wnętrzności, gdy wywietrzona kartka wygina się w mojej dłoni. Pokazuję go mężczyźnie.
Zauważam znajomy błysk w oku, zmarszczenie ciężkiej brwi. Mężczyzna wyraźnie rozważa, czy powinien się odezwać, a ja pozostawiam mu wolną rękę. Wiem już, że go zna; jego historia życia i wszelkie supełki, które udało mu się zawiązać na sznurkach znajomości, mnie nie interesują. W końcu jednak wydmuchuje powietrze ustami, wraz z półprzezroczystą chmurą dymu i mruży oczy, jakby ktoś właśnie zadał mu bolesny cios, taki, który swoim haczykowatym kształtem wydłubuje materię spod żeber. Nie odpowiada. Nie musi, wiem już wystarczająco wiele i widzę, jak płaskie, a jednak dzikie oczy rewolwerowca śrutują na wylot mojego rozmówcę. Wyżerają życie i resztki szczęścia z jego i tak zmęczonej już twarzy, szklą białka pod powiekami i wprawiają cienkie fałdy skóry w drżenie, gdy stara się przełknąć trwającą w gardle gulę. Wszystko subtelne, wręcz niezauważalne. Pewnie, gdybym nie stał tak blisko i nie przyglądał mu się z tak naturalną dla mnie uwagą, nigdy bym tego nie spostrzegł. Wyglądał w końcu równie zawistnie i twardo, co zawsze. Z delikatnym, kilkudniowym zarostem na twarzy, zabliźnionej brwi i rogami, które wystawały spod gęstej czupryny, którą już dawno powinien był skrócić.
W końcu reaguje. Podnosi swoją dłoń i kładzie ją na trzymanym przeze mnie skrawku papieru. Odpycha ją, jednym, silnym ruchem w dół, a ja, gładkim gestem, z dokładnie wyważonym uporem, wpycham mu ją we wnętrze dłoni i zanim zdąży zareagować, chwytam jego palce we własne i zamykam tę, niegdyś brutalną dłoń, na pergaminie. Widzę, jak ciemnoniebieskie oczy szaleją, jak wbijają się we mnie, wybałuszone i odrobinę przerażone. Początkowo zgniata kartkę, kwestia przyzwyczajenia, zwykły odruch, jednak za chwilę otwiera ją z powrotem. Nie patrzy na nią szczególnie, jedynie przeciera zdjęcie palcem, a następnie składa ją na cztery i wciska ją w tylną kieszeń spodni.
— Nie wiem, gdzie go znaleźć. — Pewnie myślałeś, że nie żyje – cisnęło mi się na usta. — Ale jak już go dorwiesz, możesz mu przekazać, że Oakley przesyła buziaki. Zrób z niej pożytek — szemrze, kiwając głową w stronę katany, która wisi przepasana przy jukach.
Widzę szaleństwo w jego oczach.
Widzę, że wolałby zrobić to sam.