Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

16.04.2022

Od Annushki do Aliana

— Krewetka, na miłości Jedynego, czy możesz zostawić mnie w świętym spokoju? — pytanie dziewczynki ugrzęzło w harmidrze codziennych spraw mieszkańców Jackburg, biegających w tę i z powrotem, goniących swe cenne bydło, plotkujących o przechodzącej po drugiej stronie ulicy uroczej parze, która nachyla się w niezbyt przyzwoitym geście do swoich ust, oraz wciskających swe towary na handel.
Może właśnie dlatego Krewetka, nie usłyszawszy pytania Annushki przekształcającego się w oczywistą sugestię, nadal podszczypywała ją za jeden z dwóch warkoczy przerzuconych przez plecy. Dziewczyna jęknęła, niezbyt gustownie przeklnęła pod nosem – co oczywiście spowodowało, że kilka osób obróciło się ku niej, zerknęło dosyć zgorszonym spojrzeniem, bo przecież takiej młodej damie kalać swojego języka słowem brzydkim, słowem złym wcale nie wypadało. Przeklnęła więc ponownie, tym razem w myślach, orientując się, że uwagi na siebie po prostu nie powinna była zwracać.
Pociągnęła za uprząż swojego muła, Krewetka rzuciła łbem. Ruszyły dalej, byle do przodu, bo zawsze, ale to zawsze musiały posuwać się do przodu. Dzień odpoczynku, chwila wytchnienia mogła przecież skończyć sie tragicznie, a Annushka czuła gdzieś w swych przepełnionych krwią, zmęczeniem oraz nieopisanym jeszcze bólem trzewiach, że pisane było jej coś więcej, niźli kulka w głowie od mężczyzn, którzy zabili jej jedynego ojca.
Doskonale wiedziała, że zwracała na siebie uwagę. Nie potrzeba do tego było sierpu, który przypasany został do niezbyt wygodnej i dla muła, i dla niej kulbaki, nie powodował tego nawet płaszcz zarzucony na ramiona pomimo obrzydliwego upału. Wystarczyła ta twarz, obrzydliwa twarz oraz kaprawe, niby cały czas załzawione oczka i złość w nich wypisana, ciągła złość na niesprawiedliwość Krainy, która poddawała dziewczynkę jakiejś próbie każdego dnia. Próbie głodu, bolących nóg, okrutnych ludzi oraz trudności ciągłej wędrówki, która nawet nie wiadomo, czy miała kiedykolwiek się skończyć. Annushce zaschło w ustach. Och, jakże cudownie byłoby osiąść w jednym miejscu, zaznać chociaż chwilowego spokoju! Napełnić brzuch do syta, napić się czegoś dobrego i wyciągnąć nogi z powycieranych butów, dać im odpocząć na miękkim materacu, który skrzypnąłby pod jej ciężarem, ale wcale by to jej nie przeszkadzało, bo lepszy taki materac, niźli ubita, kurząca się ziemia, od której zawsze szło chłodem, nieważne, czy przez cały dzień panował upał czy zimny front z północy.
Kaprawe oczka zauważyły piekarnię, krzywy nosek wywęszył świeży chleb. Zamotało w głowie dziewczynki, bo w której by nie zamotało, gdy nozdrza chłonęły kuszący zapach kojarzący się jedynie z dobrem, domowym zaciszem i spokojem. Obiecała sobie, że tylko zerknie. Przez okno. Popatrzy sobie i odejdzie. Nasyci w ten sposób oczy, jeżeli będzie miała szczęście, to i żołądek. Pociągnęła za uprząż Krewetki, a ta, łamiąc swe dziwne zwyczaje, wyjątkowo posłuchała się i podreptała za swoją wcale nie właścicielką.
Annushka pochyla się nad oknem, lepiącą, brudną dłoń przystawia do szyby i nawet nie zwraca uwagi na to, czy z ust po brodzie nie cieknie ślinka. Jest głodna, nie zwraca więc uwagi na cały otaczający ją świat.
Jest głodna, nie zauważa więc, jak Krewetka dobiera się swym miękkim pyszczkiem do cudzych, brązowych włosów.

11.04.2022

Event: od Nathaniela – Stara Ziemia

TW: Krew, śmierć, okrucieństwo i wojna.


Gdyby ktoś spytał się ciebie kiedykolwiek o śmierć, co byś powiedział? Jak wiele obrazów bliskich pojawiłoby się przed oczyma. Jak wiele dusz zdartych z ciał przyszłoby na myśl. Ból, cierpienie. Jest tyle sposobów żeby umrzeć. Żeby stracić głowę, krew, serce. Kto wie, jak wiele trzeba przecierpieć zanim osiągnie się ulgę. I jak daleko rzeczywiście dusza ucieka. Czy rzeczywiście istnieje ten zaświat, w którym następuje sąd ostateczny, czy może jest tylko raj dla zmęczonej życiem duszy. A kto wie, może to świadectwo ludzkiej wyjątkowości powraca na ziemię pod inną postacią. Wraca tam gdzie się narodziło i naradza się na nowo. Czy ktokolwiek będzie w stanie cokolwiek potwierdzić, kiedykolwiek? Zapewne nie. Człowiek może zdobywać kosmos i odległe światy, tworzyć gwiazdy, przenosić ludzkość ze zniszczonego świata aby zniszczyć następny, ale szlaki śmierci i nieuniknionego przemijania są niezbadane nawet dla najtęższych umysłów.

Gdzieś w oddali rozległ się wybuch. Parę kamieni wraz z chmurą dymu uleciało w powietrze. Jego niebieskie oczy powoli przeniosły się w tamtym kierunku. Smutek rozsiał się po sercu. Jego świat umierał. Wszystko, co znał i wszyscy, których kochał przepadali w wybuchu złości ludzkiego serca. Ale kim on był jak nie kolejnym człowiekiem. Więc jaka była różnica?

Rebelia, gdyż takie imię nosiła ich słodka brygada „Nowego Pokoju”. Pokój czy wojna, kto wie, czy chce czy nie. Każdy słyszał. Ich siedzibą była Stara Ziemia — pozycja kompletnie stracona, gdyż porzucona przez ludzkość na rzecz oswojonego wielkoluda, Jupitera. Wiele się zmieniło od czasu dnia Zagłady. A jednak życie na Ziemi dalej istniało. Składało się co prawda z przeciwników kolonizacji kosmosu oraz wolontariuszy zajmującymi się tymi nieszczęśnikami. Świat się zmienił. Przepadł porządek, który znaliśmy i kochaliśmy. Walka szczurów przeszłą na zupełnie nowy poziom.

Ale skąd wybuchy. Skąd wojna? Gdzie cała radość z życia i obiecany pokój na tym wysypisku jądrowym? A otóż wszystko przepadło jak Rebelia śmiała podnieść bunt na Marsie. I co się stało? Każdego rebelianta, który stawiał się przeciwko eksploatacji czerwonej planety zsyłano na Ziemię. Bardzo szybko, Nathaniel, wolontariusz, lekarz, stał się świadkiem uczynienia z zapomnianej planety więzienia. Jednak zdawało się, że to nie wystarcza. Bardzo szybko zaczęły się bombardowania domów i dużych skupisk ludzi, aby „eliminować” bunt w zalążku. Nikt nie bardzo dbał o ludzi, którzy zostali przy swoim starym domu. Co prawda każdy kto miał Ziemski paszport mógł po pewnych procesach uciec z tego padołu nieszczęścia, ale Nat niewiele mógł zrobić. Kim bowiem był? Lekarzyną od siedmiu boleści, który utknął w samym centrum największego do tej pory ostrzału. Bać się czy nie, trochę mu już w sumie na życiu nie zależało. W teorii nie powinno strzelać się do bieli fartuchów, ale kto by tam tego przestrzegał. Nie na tej nietypowo prowadzonej wojnie, o ile jednostronną walkę można tak było określić.

Ile to miało jeszcze trwać? Kto wie. Jakiś wybuch, wcale już nie tak daleko rozbił w powietrze ziemię. Nie było do kogo strzelać, a strzelano tylko dla pozoru. Dla postraszenia. Może to był czas na poddanie sie i ucieczkę. W końcu co można ocalić z miejsca skazanego na stratę. Jego blond włosy pociemniały od pyłu. Jego brudna ręka powoli przesunęła po śliskiej powłoczce paszportu w kieszeni kitla. Tak. Już czas. Bez ludzi nie ma pracy. Bez pracy nie ma kołaczy czyż nie?
Niekoniecznie, ale tego świata nie warto było już bronić.

Skazany na zniszczenie jak za dawnych lat, porzucany przez dusze i ludzi, którzy próbowali go odbudować. Dobro znowu przegrało z chciwością i chęcią władzy. Ironiczne czyż nie. Już raz przez to ta nieszczęsna planeta przeszła.

Jego bose stopy powoli przesunęły po uklepanej ziemi, skropionej resztką gazów i kwaśnego deszczu, którzy zakończył się w chwilę przed kolejnymi zrzutami ludzi i bomb. Z dala już wiedział samolot, statek. Jak wola to nazwać tak wola. Jego podwózka na Marsa. Dom nowy i skolonizowany, przystosowany do nowego człowieka. Nowa Ziemia. Druga z trzech zajętych przez ludzkość planet. Jego wzrok powoli przesunął po horyzoncie. Ogień płonął w oddali puszczając smugi dymu po spłowiałym niebie. Czarne chmury unosiły się ku niebu, jakby w milczącym błaganiu o pomoc. Słońce świeciło, błyszczało się i raziło oczy, zabójczo. Nathaniel po cichutku szedł między górami śmieci i resztek ciał, a dziurami pozostawionymi przez zabójcze bomby. Gdzieś w oddali kolejna wybuchła. Tym razem musiała trafić w ludzi, gdyż pomimo że odległa była o dobry kawał drogi, krew spadła z nieba niczym błogosławiony deszcz. Parę części ciała głucho uderzyła wokół niego. Przywykł. Tak wyglądało tutaj życie. Raz stoisz bezpiecznie z dala od ludzi, a chwilę potem jesteś papką miękkiego mięska rozrzuconego po polu. Zaraz po krwi spadł pył i przeszło powietrze, nieco poruszając jego kitelkiem, który nie był już wcale taki biały, jak za dnia , którego go otrzymał. Z głośnym westchnięciem starł czerwoną ciecz z czoła mrużąc oczy. Podróż musiała trwać dalej. Paru ludzi w popłochu przebiegło niedaleko. Inny wybuch rozniósł się pomiędzy kupami gratów i ... oh... czyżby kupce martwych ludzi. Do czego to doszło. Nawet grobu nie szło wykopać w tej udeptanej i zalanej łzami ziemi, która niegdyś miękka, teraz przypominała twardy kamień.

Był blisko. Widział jak wyrzucali ludzi, niczym worki. Bezużyteczne części wyrzucone z „perfekcyjnego” społeczeństwa. Powoli podchodził. W ręce trzymał paszport. Jednak daleko nie zaszedł.

Ból był znikomy, szybciej pojawiło się oszołomienie. Potem mdła świadomość niedalekiego wybuchu i ogłuszającego dźwięku. Nie było nawet piszczenia w uszach, tylko cisza. Kompletna cisza, a jednak w oddali jakby słyszalny był płacz i krzyk zdało się mu. Siła odrzutu była silna. Na tyle że zrzuciła go z nóg i przeciągnęła po twardym podłożu. Chwilę trwało zanim pozbierał się po tym szoku. W głowie kręciło się mu, oczy zaszły mgłą, a i wyraźnie czuł jak bardzo bolą go kości. Nie było wątpliwości że krew lała się z niego zapewne litrami. Ogień, tak niedaleki. Pozostałość nieszczęsnego samolotu, jego nadziei. Martwe ciało i puste oczy osoby leżącej obok niego. Rozerwana twarz, jego pewnie nie wyglądała lepiej, ale o musiał przejść jeszcze przez minuty jeśli nie godziny cierpienia, zanim skona. Westchnął. Położył się w bezruchu. Czuł ten metaliczny smak krwi między zębami i proch. Nie słyszał już nic, świat powoli się zamazał.

Stara Ziemia upadła.

Hail Nowy Porządek. Hail Mars.

5.04.2022

Od Nathaniela CD. Stanleya

Czasami świat stawia cię naprzeciwko wyzwań, które ciężko przekroczyć jednym porządnym krokiem jak ma się często w zwyczaju. Jedno rozwiązanie nie wystarcza i trzeba się nagłowić jak rozegrać całą akcję tak aby nie zabić, siebie, nikogo innego i przy tym tego innego nie zabić samemu. Przed taką właśnie ścianą stanął Nathaniel. Uparty, stary mężczyzna przed nim zachowywał się jakby jego prosty umysł wiedział znacznie więcej o medycynie niż doświadczony od wielu lat lekarz. Hah. Cóż za nieprzyjemne zrządzenie losu, kiedy pacjent który ledwo stoi na nogach i zapewne widzi na oczy z bólu, kłóci się z tobą że z nim wszystko w porządku i jakoś sam dojdzie do domu. Że ma „lekarzyna” się odczepić od pacjenta, bo pacjent wie lepiej, choć pacjent pewnie zdechłby w lesie po spotkaniu z niedźwiedziem.
Jakby się tak zastanowić w sumie to może by i przeżył. Parę dni, aż by go ten niedźwiedź nie znalazł znowu i nie zżarł słabego od zakażeń czy innego gówna. Ale nie. Pacjent wie lepiej. Pacjent będzie się kłócił!
—życie Ci nie miłe? Nie można poleżeć dwa dni! Dwa dni bez ruchu pod drzewem przy ogniu. Człowieku, padniesz po dwóch krokach. — Nathaniel zawył w końcu. Czy do tego zakutego łba tak ciężko było przemówić. Blondyn nie wiedział ile lat był młodszy, ani ilu ludzi spotkał, ale tak upartego osła to jeszcze nie widział. A nawet osły jakie minął były bardziej kooperatywne niż ten facet.
—Nie... — i nie skończył swojego genialnego argumentu gdyż ich uwagę zwróciło szeleszczenie. Oboje skupili swoją uwagę całkowicie na tym fakcie. Zapewne z dwóch różnych powodów. Kara klacz parsknęła gdzieś w tle, posyłając jedynie cały przemarsz ciarek po plecach blond doktorka. Cóż bowiem mogło się kryć w osłoniętych liśćmi gęstwinie? Otóż wszystko, włącznie z nadchodzącą ich, możliwą, śmiercią. Chociaż Nathaniel może zdążyłby dosiąść konia w największym popłochu porzucając nieszczęsnego, aczkolwiek zapewne znacznie bardziej ogarniętego, faceta w tle. Cóż. Byłby to tylko jedna więcej skaza na tle każdej kropli krwi jaka spłynęła mu po rękach. Czy to z winy choroby, czy ta należąca do niego samego, kiedy delikatna jeszcze skóra napotykała się na kamienie. Kto wie. Może niewiele by to znaczyło dla jego dobrego serca, gdyby to nie było takie... dobroduszne. Po co mu było więc w ogóle zatrzymywać się przy tym upartym, głupim... nie ważne. Ważne było jak jego serce powoli przystanęło swojej szarży kiedy spomiędzy liści wyłoniła się ludzka głowa. Mała ludzka głowa pragnę dodać. Za zaraz za nią następna.
Dwójka dzieci, jak gdyby nigdy nic wkroczyła na tą jakże przytulną polankę, skrytą w cieniu drzew i powoli schodzącego ze swojego tronu słońca. Blondyn zamrugał dwa razy i odetchnął może odrobinę za głośno, gdyż zdało mu się że echo odbiło mu ten prosty dźwięk tysiące razy w głowie.
zaraz potem „pacjent” splunął głośno przez własne ramię. Błękitne oczy medyka powoli zaczynały blednąć w poddaniu się. Cóż. Na niektórych nie ma lekarstwa.
Minęła chwila ciszy. Godziła ona może trochę w uszy, ale Nathowi zupełnie nie przeszkadzała. Była wręcz na rękę, gdyż nie za bardzo wiedział skąd te dzieciaki się tu wzięły. Chociaż przyznać trzeba było, że strachu przed tym napakowanym i opatrzonym facetem jakiegoś zbyt mocnego to nie miały. Podobnie jak przed chuderlawym medykiem, bo w końcu jedno z nich podeszło dwa kroki bliżej zaglądając na niego z ciekawością... czy może oceniając jak dobrać się do jego kości? Kto to wie. Ludzie tej Krainy czasem byli nieprzewidywalni.
—Jestem.. — zaczęła. Nieco kultury jakby przemówiło przez to młode serce.
—Zamknij się. — ale nie skończyła. Oczywiście. Kultury za grosz, a uparty jak diabeł.
—Nie spoufalaj się z jegomościem, szturchać go zacznij. — No jakby mu jednego niekulturalnego poobijanego worka treningowego niedźwiedzi brakowało. I dzieci nastawiał przeciw niemu. Czy sens był jeszcze trzymać się tu i czy może już nie zgłupiał w tym lesie? To o to. To było bardzo dobre pytanie dla jego biednej świadomości zgubionej we własnym istnieniu.
—O nic się wujku nie martw! — dziewczynka, wnioskując z głosu, wydobyła prawie jak znikąd nóż. Nóż? Kto wie. Na pewno nie medyk, który najwięcej co umiał to strzelać z łuku, szyć igłą i płynnie władać sarkazmem. Jednak ostrze błysnęło wesoło w świetle promieni tańczących na wietrze.
—Oh jak miło... Rodzina wariatów. — wywnioskował, a że jego słowa w milczeniu poniósł wiatr, nikt ich nie dosłyszał.

A gdzieś w oddali jedynie słyszeć się dało pomruk, jakby coś wielkiego zirytowane żaliło się bogom.

Event: Od Claire - Przyszłość

— Mam co do tego złe przeczucia.
Chester zapobiegliwie zapiął pasy, zerkając z niepokojem na siedzącą na fotelu pilota Claire.
Ich statek, Daedalus, mknął przez pustkę przestrzeni kosmicznej, mając wokół siebie jedynie blask odległych gwiazd. Tak daleko od centrum Układu Słonecznego nie było już niczego - była tylko surowa, bezlitosna próżnia, a najbliższa stacja kosmiczna znajdowała się boleśnie daleko. Stanowiła ledwie nic nieznaczący, srebrny punkcik wśród aksamitnej nicości, równie kruchy i maleńki, co i cała załoga statku Claire.
Daedalus był konstrukcją niespotykanej klasy - wyposażony w najnowsze zdobycze technologii, zaprojektowany do najtrudniejszych, najdłuższych wypraw, stanowił cud ludzkiej myśli technicznej. Stary Ravenswood, potentat zajmujący się odwiertami na asteroidach, nie chciał słyszeć o tym, że jego urocza, słodka córeczka, będzie wyprawiała się w podróż czymkolwiek poniżej najdoskonalszej technologii. Technologii, którą Claire oczywiście ulepszyła i poprawiła po swojemu, czyniąc Daedalusa statkiem zdolnym do wszystkiego.
Jednak chociaż parametry sprawiały, że każdy inżynier czy kapitan przebierał nogami w ekscytacji, to jednak potęga kosmosu była poza wszelkimi wyobrażeniami. Wymykała się rubryczkom i cyferkom, przytłaczała swoim bezmiarem, miażdżyła pozbawioną krzty litości obojętnością właściwą wyzbytym świadomości zjawiskom fizycznym.
— Nie panikuj, Chester. Poradzimy sobie.
Claire - nie bała się. Kobieta nie bała się nikogo i niczego, zaś jej pewność siebie nie wynikała bynajmniej z beztroski i lekceważenia, tak charakterystycznych dla wielu poszukiwaczy przygód, próbujących wziąć się za bary z samym kosmosem. Nie, Claire była naukowczynią, zaś jej pewność siebie była głęboko zakorzeniona w faktach. W dokładnym, skrupulatnym sprawdzeniu każdego elementu, w posiadaniu planów na każdą ewentualność, w doświadczeniu, które zdobywała każdego dnia i podczas wszystkich swych poprzednich wypraw.
— Poradzimy sobie — powtórzyła kobieta, poprawiając uchwyt na sterach. — Tak samo, jak poradziliśmy sobie wcześniej - za każdym razem.
Światła w kokpicie zgasły, autopilot ucichł, Claire przeszła na ręczne sterowanie. Zasłona hełmu jej skafandra opadła - podobnie postąpiła cała załoga. Gdyby doszło do jakiegokolwiek rozszczelnienia kadłuba, byli bezpieczni, nikomu nie stanie się żadna krzywda.
Claire uśmiechnęła się, utkwiła wzrok w zbliżającym się z każdą chwilą dysku barw i pyłu. Gardziel, niezbadana dotąd anomalia, leżąca tuż poza granicami znanego ludzkości Układu Słonecznego, właśnie otwierała przed nią swe podwoje.
— Cała naprzód — mruknęła pod nosem.
Silniki odpowiedziały jej równie głębokim pomrukiem, statek przyspieszył i pomknął przed siebie. Ku przyszłości i nieznanemu.


Zewnętrzne czujniki Daedalusa raportowały wartości, w które trudno było uwierzyć.
Claire przeczuwała, że po drugiej stronie Gardzieli czekać ich będą koszmarne warunki, które poddadzą zewnętrzny pancerz statku prawdziwej próbie. Spodziewała się bliskiej obecności czarnej dziury, może jakiegoś magnetara, zdolnego usmażyć cały system łączności jednym celnym kichnięciem. Spodziewała się porywów wiatru solarnego, może potężnej garści pyłu kosmicznego, pozostałego po rozerwanej na części planecie. Ale na pewno nie spodziewała się, że znajdzie tu całą, zwyczajną planetę skalistą. Na dodatek otoczoną atmosferą składającą się w głównej mierze z azotu i tlenu, mającą relatywnie normalne ciążenie i znajdującą się w takiej odległości od swojej gwiazdy, że temperatura ani nie zamrażała wody, ani nie denaturowała białka.
— Wyślemy łazika — powiedziała Claire, nadal nie otwierając hełmu skafandra, nadal nie odpinając pasów i nie ruszając w stronę włazu statku. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Chester skinął głową, wcisnął kilka guzików na konsoli.
Brzuch Daedalusa prychnął, rozwarł się klapą, wypuszczając ze swego wnętrza niewielkich rozmiarów autonomiczną jednostkę, wyposażoną w lśniące nowością gąsiennice zdolne transportować ją po najprzedziwniejszych terenach, a także w sporą garść dokładnych czujników, zdolnych wykryć każdą anomalię, jaka mogła zagrażać człowiekowi.
Łazik zaterkotał i wyprysnął spod Daedalusa, odważnie ruszając w stronę dziwnych krystalitów wyrastających z powierzchni planety, do złudzenia przypominających ziemskie rośliny. Gąsiennice zatrzymały się, górna pokrywa łazika odskoczyła, wypuszczając cienkie, kanciaste witki chwytaków. Końce zacisnęły się na krystalitach, ułamały końcówkę. Na panelu we wnętrzu Daedalusa pojawił się pasek postępu, gdy łazik przeprowadzał analizę pobranej próbki i przesyłał dane na statek.
— Przecież to jest niemożliwe — wyrwało się Chesterowi, gdy jego wzrok padł na liczby i wykresy.
— Ha, wiedziałam, że tak będzie! — wykrzyknęła Claire, sięgając w końcu do pasów i odpinając się od fotela pilota. — Życie oparte na krzemie! Takie, jak nasze - ale zamiast węgla budującego każdy możliwy element, mamy tam krzem!
Światła znów rozpaliły się we wnętrzu statku, zgasły wszystkie ostrzegawcze diody, zaś Daedalus przeszedł w tryb czuwania, w jaki przechodził dokując na zwyczajnym lądowisku. Claire ruszyła w kierunku włazu, Chester następował jej na pięty.
— Panienko, może chociaż poczekajmy jeszcze, niech minie pełna doba i wtedy będziemy wychodzić…?
Claire potrząsnęła głowa.
— Doba trwa tu ponad czterysta godzin, na pewno nie będziemy tyle czekać. Według odczytów z czujników nie potrzebujemy tu nawet skafandrów, ale rzecz jasna nie zamierzam pozwolić nikomu niczego zdejmować. Tyle zabezpieczeń wystarczy - być ostrożnym to jedno, ale nie można popadać w paranoję.
To mówiąc kobieta otworzyła właz. Daedalus wysunął krótki trap, koniec opadł w miękki pył, wzbijając niewielki obłoczek kurzu. Claire wyszła na zewnątrz, stawiając pierwsze kroki na powierzchni nieznanej planety.
— To jest mały krok dla człowieka… — zacytowała, rozglądając się z zaciekawieniem wokół siebie.
Ze wszystkich stron otaczała ją kryształowa dżungla mieniąca się nienazwaną barwą w świetle błękitnawego słońca. Po nieboskłonie płynęły leniwie zielone chmury, podbarwiające się po bokach rozmigotanym różem. Claire przekrzywiła głowę. Choć skafander miał własny zbiornik powietrza i do wnętrza nie dostawały się nawet pojedyncze molekuły z atmosfery, kobieta miała nieodparte wrażenie, że gdyby zdjęła hełm i wzięła oddech, poczułaby ten charakterystyczny, kwiatowy zapach, występujący w oryginale jedynie na Ziemi. To było takie dziwne uczucie - dotrzeć w miejsce, gdzie nigdy jeszcze nie było człowieka i zobaczyć, że wcale nie jest ono groźne.
Do tej pory kobieta przygotowywała się na wrogie środowisko zdolne zetrzeć ją w pył - takie, z jakim ludzkość musiała sobie radzić, starając się oswoić i ucywilizować każdą piędź ziemi wydzieranej kosmosowi. I choć proces zasiedlenia Układu Słonecznego nastąpił wiele lat przed jej narodzeniem, Claire bardzo dobrze znała historię pierwszych wypraw międzyplanetarnych. Z zapartym tchem czytała opowieści o tym, jak kolejne ekipy inżynierów i budowniczych wznosiły części stacji pokrywających teraz całą powierzchnię Księżyca, albo jak terraformowano Marsa tak, by nadawał się do zamieszkania przez ludzi. Potem były budowy stacji orbitujących wokół trudnych do zamieszkania planet, jak chociażby gazowego Jowisza. A potem stacje otulające księżyce tych planet - wodną Europę albo tak przyjaznego Ganimedesa.
Tymczasem zaś reszta ekipy zaczęła powoli opuszczać bezpieczne wnętrze Daedalusa - ludzie niespiesznym, ostrożnym krokiem dołączali do Claire, ich niepewny wzrok błądził po otoczeniu, szukając najmniejszych oznak niebezpieczeństwa.
Zaś Claire podążała w kierunku kryształowej dżungli, sycąc oczy niesamowitymi barwami i kształtami. Krok za krokiem, oddalała się od bezpiecznego otoczenia Daedalusa, jednak mimo gnającej ją do przodu ciekawości, siłą woli kobieta starała się pohamować pęd ku nieznanemu, przedkładając bezpieczeństwo ponad wszystko inne.
W tym momencie dioda zapiszczała na panelu jej skafandra, alarmując Claire o nieodległym źródle promieniowania. Wynalazczyni zmarszczyła brwi, podążyła spojrzeniem w stronę źródła. Tam, wśród przedziwnych, krzemowych tworów, znajdowało się coś, co kobieta znała z Ziemi, znała też z wnętrza asteroid, i co sprawiało, że wszystkie statki kosmiczne były w stanie oderwać się od ziemi.
Cyprnait.
Ten charakterystyczny połysk i barwa były niemożliwe do pomylenia z żadnym innym materiałem, jednak tu, na tej przedziwnej, krzemowej planecie, leżącej poza granicami niezbadanej Gardzieli, cyprnait miał inną formę. Zamiast leżeć grzecznie zagrzebanym w najgłębszych warstwach kopalni, zamiast pojawiać się w formie fosforycznych żył przecinających litą skałę, tutaj formował dziwnie organiczne, zawinięte struktury, które łatwo byłoby określić mianem roślin.
— Mili państwo - oto nasze odkrycie. Gratuluję uwiecznienia imion w annałach historii — powiedziała do komunikatora, uśmiechając się pod nosem.


Claire żyła przyszłością. W każdym tego słowa znaczeniu.
To, co przeminęło, było ważne tylko dlatego, że pchało ją naprzód, ku nieznanemu i niezbadanemu, stanowiło motor i napęd przyszłych działań. Kolejną cegiełkę dołożoną przez ludzkość do tego olbrzymiego budynku, jakim była całość ludzkiej wiedzy.
Gdy kobieta siedziała w kambuzie, popatrując po raz kolejny na przedziwną, cyprnaitową „roślinę" kwitnącą w doniczce, zamkniętej w terrarium z kwarcu i ołowiu, jej myśli nie potrafiły biec nigdzie indziej, niż tylko ku kolejnym pomysłom tego, jak ową roślinę wykorzystać. Pewnie, że była niebezpieczna - promieniowanie było toksyczne dla człowieka, niosło w sobie energię grożącą wybuchem, jeśli ktoś się z nią nieostrożnie obchodził. Jednak Claire z całego serca wierzyła, że wszystko jest dla ludzi. Dopóki jest się uważnym, dopóki to rozum, a nie serce, prowadzi na drodze kolejnych odkryć, nie było się czego bać.
Oczami wyobraźni widziała już nowe typy statków kosmicznych, zasilanych nie kawałkami bezdusznej, żarzącej się skały, ale żywymi roślinami, które - jak na razie udało jej się sprawdzić - do wzrostu i wydzielania swego wysokoenergetycznego promieniowania potrzebowały jedynie wody i tlenu. Uśmiech błąkał się po twarzy kobiety, gdy w zamyśleniu bębniła palcami po ochronnym szkle, w umyśle już szkicując pierwsze projekty nowego typu statków kosmicznych.

Event: Od Ruby - Przeszłość

W dzisiejszych czasach nikt już nie hodował krów.
Odkąd udało się opracować tanie i skuteczne technologie pozwalające na produkowanie pakietów jedzeniowych, zawierających odpowiednio wyliczone ilości poszczególnych składników potrzebnych człowiekowi do przeżycia, nikt już nie patyczkował się z normalnym jedzeniem. Wiadomo - pakiet mógł leżeć na półce parę lat, można go było łatwo przetransportować, był odporny na zimno, gorąco i próżnię. Sztuczne składniki, barwniki i smak - można było przekąsić trzysta gramów czystego białka o smaku słonego karmelu. Kiedyś coś takiego stanowiło marzenie - tak konsumentów, żyjących w coraz większym pośpiechu, starających się wcisnąć w swój grafik jak najwięcej produktywnych rzeczy; jak i producentów, pragnących uwolnić się od wszelkich problemów i trudności związanych z transportem czy odpowiednim przechowywaniem żywności. A kwestia zajmowania się zwierzętami? Czysty horror.
To, co było futurystycznym marzeniem, stało się codziennością. Zaś codzienność stała się luksusem, na który mogli sobie pozwolić tylko bogatsi. Tak, jak kiedyś ludzie podróżowali na grzbietach koni, zaś samochody były niepewnym wynalazkiem dla tych, którzy nie wiedzieli, co zrobić z nadmiarem pieniędzy, tak teraz pakiety jedzeniowe były dla wszystkich, a prawdziwa wołowina - tylko dla niektórych.
Ruby podniosła wzrok, popatrzyła w nocne niebo. Ludzkość pewną ręką sięgnęła gwiazd, podróże międzyplanetarne stały się powszechne, i tylko zasobność konta w banku decydowała o tym, czy człowiek będzie się tłukł pół roku na Księżyc, czy spędzi ledwie parę godzin w wygodnej komorze przeciążeniowej, lecąc na Marsa.
Czasem aż dziwnym się wydawało, że w tej pogoni za rozwojem i zyskiem, ludzkość odwróciła się przez ramię, by spojrzeć na kolebkę swej cywilizacji - Ziemię. Planeta, która wydała na świat jedyną (jak na razie) rozumną rasę stworzeń, była zmęczona, zniszczona i wyeksploatowana. Nieprzydatna. Dopóki ktoś nie stwierdził, że uderzenie w emocjonalne struny to dobry pomysł, zaś Ziemia powinna zmienić się w żyjące muzeum. W rezerwat, w którym będzie się dało zobaczyć to, jak kiedyś żyli ludzie - za odpowiednią opłatą można było pojechać w dżunglę i zobaczyć prawdziwe tygrysy, można było odwiedzić Wenecję i zobaczyć prawdziwy karnawał, a także odwiedzić Jackburg i zobaczyć prawdziwe krowy. I kowbojów.
Ruby przeciągnęła się, zakołysała na szczycie sypiącego się, drewnianego płotka pośrodku niczego. Wokół niej - morze twardej, przyschłej o tej porze roku trawy, przez którą każdego dnia żeglowały ławice krów. Ruby kochała to miejsce - przychodziła tu tyle razy z Richardem, kiedy jeszcze żył, a potem siedzieli tak - pogrążeni w rozmowie - póki zza odległych gór nie nadciągnął pobladły świt.
Kobieta żyła przeszłością.
W każdym znaczeniu tego słowa.


Może dlatego jej kontakt z teraźniejszością był zawsze taki bolesny.
Ruby zmarszczyła brwi, przebiegła spojrzeniem po terminalu wyświetlającym godziny odlotów wahadłowców - fosforyczne cyferki mknęły szybko, gwałtownie, a ich nienaturalne migotanie sprawiało, że bolały ją oczy. Nie przepadała za koniecznością wyjazdów biznesowych, ale niektórych rzeczy nie dało się przeskoczyć. Mimo całego rozwoju technologicznego, informacje nadal przepływały z określoną prędkością, zaś rozmowa na odległość, gdy odległość tę liczyło się w jednostkach astronomicznych, była koszmarnie niewygodna. Konieczność czekania po parę minut na każdą odpowiedź rozmówcy - Ruby była przekonana, że to jakaś forma piekielnej tortury. Niemniej jednak istnieli ludzie, którzy potrafili z tym jakoś funkcjonować.
Ruby oczywiście do nich nie należała i poza tym - lubiła po prostu zobaczyć człowieka, z którym miała robić interesy. Miała nosa do ludzi, a nos ten o wiele lepiej działał, gdy mogła kogoś zobaczyć normalnie, po ludzku, bez ekranu i biegnących przez przestrzeń sygnałów, które interpretować miała maszyna.
— Ganimedes — mruknęła pod nosem, szukając swojego lotu na terminalu. — Chodź, Pedro, otworzyli już odprawę.
Pedro poprawił swój szeroki kapelusz, tak bardzo niepasujący stylem do otaczających ich zewsząd widoków.
Port w Saint Thomas lśnił chromowaną nowością tytanicznych przęseł, podtrzymujących łukowaną kopułę zmatowionego szkła, mającego chronić podróżnych przed skwarem słońca. Podłoga odbijała sylwetki podążających gdzieś ludzi, niczym nierzeczywista tafla szkła. Wszystko było niebieskie, srebrne, zimne i nowoczesne - tak inne od złota, zieleni i gorąca, spowijających okolice miasta, wypierających stopniowo resztki jakichkolwiek technologii, które pojawiły się później, niż pięć wieków temu.
— Dziwnie pachnie, señora — mruknął Pedro, podnosząc torbę z posadzki.
— Odświeżacze powietrza. Nie podoba ci się zapach mięty z werbeną?
— Od kiedy mięta tak pachnie? — Kowboj zmarszczył brwi. — Sama chemia.
Tymczasem Ruby ruszyła w stronę odprawy, zaś autonomiczna walizka grzecznie podążyła w ślad za swoją panią. Kobieta też wolałaby mieć normalny bagaż, jednak poza terenami rancza bardziej wypadało jej dostosować się wyglądem i sposobem zachowania do ogólnie przyjętych norm, toteż - chcąc, nie chcąc - postawiła na nowoczesność i klasę. Pedro, zatwardziały zwolennik archaicznych rozwiązań, wyglądał dokładnie tak, jakby ledwo co zsiadł z siodła. W dobie powszechnej wolności w kwestii ubioru i ekspresji, mężczyzna nie przyciągał nawet tyle uwagi.
Bagaże nadano, Ruby i Pedro przebyli przez ostatnią kontrolę bezpieczeństwa i usiedli pod bramką. Nie obyło się bez lekkiego grymasu ze strony mężczyzny, gdy ochroniarze skanowali ich zatopione w skórze chipy.
— Jak krowy — burknął na tyle cicho, że tylko Ruby go usłyszała.
Czas pod bramką mijał, Ruby w końcu zaczęła nudzić się na tyle, by skusić się na nieprzyzwoicie drogą kanapkę z wołowiną, jaką serwowała jedna z kawiarni. „Wołowina" z kanapki nawet nie leżała pewnie obok prawdziwej wołowiny, ale Ruby już się z tym pogodziła. W zamyśleniu wyglądała przez nieco zamglone okno terminalu, czekając aż statek na Ganimedesa w końcu zadokuje przy rękawie.


Obniżone ciążenie było ciekawym doświadczeniem. Ruby przywykła do standardowego 1 g, pod którego naturalnym wpływem ewoluowała cała ludzka rasa, zaś niecałe 0,15 tej wartości sprawiało, że dowolny ruch lub podniesienie czegoś z ziemi nie wymagało najmniejszego wysiłku. Pedro przekonał się już o tym parę razy - pierwsze wstanie z krzesła skończyło się wyrżnięciem czołem w sufit, zaś podniesienie torby z ziemi - ciosem pięścią między oczy.
Ruby była pod tym względem nieco bardziej uważna - przykładała się do tego, by nie dać potencjalnemu kontrahentowi powodów do lekceważenia, a takim powodem na pewno byłoby nieumiejętne zachowanie się w nietypowych dla niej warunkach. Sytuacja odwróciłaby się, gdyby mężczyzna postanowił przybyć na Ziemię, jednak Ruby nie była okrutna. Wiedziała, że przejście z normalnego do obniżonego ciążenia jest relatywnie bezproblemowe, zaś w drugą stronę - to czysta tortura. Słabe mięśnie nie radziły sobie z ciężarem ciała, stawy wyciągały się nienaturalnie i jeśli ktoś zbyt rzadko bywał w miejscach o zwiększonym ciążeniu (szczególnie jako dziecko), nawet kości potrafiły pęknąć, nie umiejąc poradzić sobie z koniecznością nagłego wysiłku. Było coś niepokojącego w tym, że pokolenia ludzi wychowanych w kosmosie nie potrafiły już żyć na planecie, z której pochodziły. Jakby droga ku gwiazdom mogła biec tylko w jednym kierunku. Ruby zastanawiała się, czy ten pęd ku gwiazdom i rozwojowi na pewno wyjdzie komukolwiek na dobre, a jej myśli mimowolnie uciekały do jej córek.
Wszystkie bezpiecznie zostały na ranczu - w polu normalnego ciążenia, pod ochroną zregenerowanej warstwy ozonowej, oddychając powietrzem, które nie wymagało filtrów, pijąc wodę, której nie trzeba było wciąż trzymać w obiegu zamkniętym. Żyły w miejscu, które natura przewidziała dla człowieka, zaś Ruby czuła w duchu spokój wiedząc, że daleko im od pakietów jedzeniowych i innych niepotrzebnych wynalazków.
Pedro zerknął na zegarek, potem spojrzał na swoją mocodawczynię i skinął poważnie głową.
— Już czas, señora.
Ruby odpowiedziała mu spojrzeniem i wstała ze swego siedziska. Miała zwyczaj, by posiedzieć chwilę przed podróżą, by zebrać myśli i przygotować się do czekającego ją zadania. Teraz czuła, że ten moment spokoju i wyciszenia, gdy mogła wrócić myślami na swe ranczo, wiele jej dał - przyniósł sercu jakiś rodzaj kamiennego bezruchu, chłodu i wewnętrznej równowagi, które pozwolą jej podejść do negocjacji profesjonalnie i skutecznie. Bo dokładnie tak Ruby postępowała ze wszystkim, za co się brała. Nie wierzyła w emocje - wierzyła w chłodną logikę i metodyczne działanie.


Z transakcji wyszły nici.
Ruby weszła do wynajętego na czas podróży biznesowej apartamentu i ciężko klapnęła na fantazyjnie wygiętym fotelu. Światła podłogowe rozjarzyły się uspokajającym, metalicznym błękitem, z głośników popłynął przyjemny dźwięk harfy elektrycznej i fletu. Powietrze zapachniało lawendą - jakieś czujniki ukryte cholera wie gdzie wyczuły, że ludzie w pomieszczeniu są poirytowani i potrzeba im nieco relaksu. Ranczerka zaklęła.
— Wiesz, Pedro? Czułam, że z tym kontraktem to na dwoje babka wróżyła. Ale żeby to był taki kretyn, to jednak nie przewidziałam — powiedziała, wbijając łokieć w oparcie i opierając ciężko podbródek na otwartej dłoni.
— Dobrze mu z oczu patrzyło, señora, tylko no…
— Tylko no… — powtórzyła Ruby, westchnęła ciężko. — Mają tu studnie grawitacyjne, więc myślałam, że chce hodować w nich moje krowy. Przecież nadal przyniosłoby mu to zyski - kilo prawdziwej wołowiny kosztuje tyle, co kilo platyny! Ale nie - kretynowi wydaje się, że 0,15 g Ganimedesa to dobre warunki, żeby przywlec tu moje biedne krowy. Przecież to jakiś koszmar.
Podróż była długa, kosztowna, niewygodna i nudna. Ale bez jej odbycia Ruby czuła, że dałaby się w końcu nabrać temu pajacowi. Pasza wyglądała w porządku, całe plany też trzymały się kupy - gość postarał się nawet o profesjonalne lampy solarne, które miały imitować prawdziwe, ziemskie słońce. Tylko to ciążenie. Niemożliwym było, żeby zwierzęta były tutaj zdrowe - parę miesięcy i byłoby po krowach. Nie mówiąc już w ogóle o jakichkolwiek cielakach. Dobrze, że Ruby udało się przybyć na miejsce i na własne oczy zobaczyć wszystkie miejsca, gdzie niedoszły kontrahent chciał trzymać jej zwierzęta. Na zdjęciach wszystko wyglądało tak niewinnie, w porządku. W rzeczywistości - nic nie było w porządku, plan rozłaził się w szwach, a fuszerki to Ruby naprawdę nie lubiła.
— Wracamy do domu, Pedro.
Pierwszy raz od początku podróży na twarzy mężczyzny pojawił się szczery, niewymuszony uśmiech.

Podsumowanie nr8

 Witajcie po raz kolejny kowboje!

 W tym miesiącu na naszego bloga w związku z prima aprilisem zawitał kosmiczny motyw, który zostanie z nami do końca kwietnia. Więcej o związanym z tym eventem przeczytacie tutaj
A teraz zapraszamy wszystkich do ósmego podsumowania na naszym blogu!

W tym miesiącu pożegnaliśmy się z:

Julesem Smithem w związku z decyzją autorki.

Napisane notki
Ruby: wątek dopiero co odblokowany.  
Margaret: ograniczona aktywność.
Odette: powrót z nieobecności.
Horyzont: 711
Loretta:  0 – brak wątków, zapraszamy do poszukania nowego! W przyszłym miesiącu zacznie się okres ostrzegawczy. 
Jocelyn: nieobecność.
Ojciec Kruk: 0 – zaczyna się okres ostrzegawczy!
Henrietta: zablokowane wątki.
Jane: nieobecność.
Lisi Kłos: zablokowane wątki + powrót z nieobecności. 
Ogata: zablokowane wątki.
Vasily:  0 – zaczyna się okres ostrzegawczy!
Dennis: 481
Alian: 0 – wątki w trakcie ustalania; postać bezpieczna. 
Stanley: 0 – zaczyna się okres ostrzegawczy!
Nathaniel:  0 – zaczyna się okres ostrzegawczy!

Adam: zablokowane wątki.
Annushka: zablokowany wątek.
Orion: 0

Każda z postaci ma udzieloną zgodę na uczestnictwo mistrza gry w wątkach. Jak zawsze, proszę o informacje, gdyby jednak zaistniała pomyłka lub zmiana i ktoś prosiłby o niewtrącanie się MG do jego historii. 

Reputacja
W tym miesiącu zmian w reputacjach postaci nie było. 



See you (space) cowboys in next summary

chabazie

4.04.2022

Od Dennis cd. Ruby

Gabinet najmłodszego weterynarza w okolicy mieścił się na tyłach niewielkiego budynku mieszkalnego. Niby wszyscy wiedzieli, gdzie się znajdował, a niewielki, lecz widoczny, szyld umiejętnie wskazywał drogę, ale zdecydowana większość osób, które miały do pana doktora Alvina Rothery’ego jakikolwiek – mniejszy lub większy – interes, pierwszym, co mówiły po wejściu do jego gabinetu, wykrzykiwały coś w stylu “Ale trudno tu do pana trafić, panie doktorze!”.
I owszem, Dennis też wymknęło się coś w tym stylu, gdy ona i Ruby McConnell przekroczyły próg.
Do weterynarza udały się dopiero dwa dni później – młodej Hoover trudno było znaleźć wcześniej jakąś wolną chwilę, nawet jeśli miała świadomość, że czas nagli, a jakakolwiek zwłoka może obrócić się przeciwko nim. Nie chciała jednak zaniedbywać chłopców, którzy wyraźnie dali jej do zrozumienia, że dawno nie spędzali ze sobą chociaż chwili, a Dennis wróciła tak późno, że już do nich nie zajrzała, żeby życzyć im dobrej nocy.
Co prawda, najstarszemu, czternastoletniemu Ernestowi było w sumie wszystko jedno, ale najmłodszy, Irwin, który niedawno skończył pięć lat, bardzo to przeżył i nie mógł siostrze tego wybaczyć.
Gdy Ruby i Dennis spotkały się przy jednej z dróg niedaleko gabinetu doktora Rothery’ego, na pierwszy rzut oka było widać, że dziewczyna minę miała co najmniej nietęgą. Widać było, że się martwiła – tym bardziej, że nadal nie powiedziała ojcu, co się dzieje w okolicy, a rozmowy przyniosły naprawdę niewielkie rezultaty, bo mimo zdobytych informacji, nadal niewiele wiedziały. Przecież tu się nic ze sobą nie łączyło!
— W czym mogę paniom pomóc? — zapytał mężczyzna, wstając z krzesła przy biurku, kiedy tylko kobiety zamknęły za sobą drzwi.
Rothery nie kojarzył z wyglądu ani Dennis, ani Ruby, chociaż faktycznie nazwisko McConnell już obiło mu się o uszy ze względu na ogromny interes, który prowadzi. Hoover natomiast niewiele mu mówiło, chociaż faktycznie ten słoneczny uśmiech trudno w tłumie przegapić. Oczywistym było jednak, że niedługo zapozna się z większością mieszkańców, bo w gruncie rzeczy weterynarz przybył do Jackburga bardzo niedawno, co pozwoliło poprzedniemu przejść na zasłużoną emeryturę.
— Zapewne słyszał pan o nagłej śmierci ogromnej ilości bydła w okolicy, prawda? — zapytała Ruby; tymczasem Dennis stała obok i wpatrywała się w mężczyznę.
Pokiwał głową. McConnell kolejny raz grała pierwsze skrzypce w rozmowie. Miała zdecydowanie większą siłę przebicia. Rothery wysłuchał jej, odpowiadał na pytanie, co i raz zerkając kątem oka na milczącą Dennis.
— Przykro mi to mówić — zaczął po chwili pełnej skupienia ciszy. — Ale wiem niewiele więcej, co panie. Oglądałem je, ale niewiele więcej jestem w stanie zrobić, dopóki ktoś z poszkodowanych nie udostępni mi zwierzęcia do sprawdzenia wnętrzności. Niestety, każda osoba, z którą rozmawiałem, uważa rozkrawanie ciała w takim stanie za niewłaściwe i kategorycznie się na to nie zgadza. A jestem pewny, że wiele by to pomogło.
Twarz Dennis wykrzywiła się w nieodgadnionym grymasie, przez który nie wybijało się nic szczególnego.
— Byłem nawet gotów zapłacić, ale bez skutku. Mam wrażenie, że okoliczna ludność nie rozumie do końca, czemu miałoby to służyć, bo nie jestem przecież rzeźnikiem, a też chyba nie ufa mi w pełni.

1.04.2022

Oświadczenie

 Witajcie kowboje (a może raczej astronauci)!

Administracja po przeanalizowaniu aktualnych trendów, blogosferowej mody oraz kilku, przeprowadzonych w tajemnicy badaniach i ankietach podjęła, jak jej się wydaje, istotną w życiu Very Wild West decyzję, o której czym prędzej powinniście zostać poinformowani (co w tym poście właśnie czynimy). 
Blog oficjalnie, pierwszego kwietnia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku zostaje przemianowany na Very Wild Space, a sama akcja, jak i fabuła przeniesione zostają do kosmosu. Członkowie mają czas do czternastego kwietnia, by dostosować karty postaci swoich bohaterów do aktualnej czasoprzestrzeni panującej na blogu, a administracja zobowiązuje si w jak najszybszym tempie zaktualizować wszystkie zakładki, które będą tego wyma...
Krótkie, teatralne przedstawienie mamy już za sobą! Jak na pewno już się zorientowaliście, w związku z Prima aprilisem na blogu zawitał nowy szablon, a administracja przygotowała dla was kwietniowy event :)

Wyobraźcie sobie, że wasi kowboje i rewolwerowcy, łowcy głów i traperzy, naprawdę wylądowali w kosmosie. Kraina stała się kosmiczną przestrzenią, w której zamiast na nieoswojonych wierzchowcach ściga się statkami kosmicznymi, a w zastępstwie za rewolwery czy pistolety, u pasa nosi się miecz świetlny. Cyprnait to nie tajemnicza skała, a, przykładowo, bo podczas eventu pozostawiamy wam całkowicie wolną rękę, silny narkotyk, który rozprowadzany jest na stacjach kosmicznych czy wielkich miastach wzorowanych na tych z Łowcy Androidów! 

Kilka zasad kosmicznej zabawy, by rozwiać ewentualne wątpliwości z nią związane:
1. Event trwa od pierwszego kwietnia do piątego maja.
2. Akcja notki napisanej w ramach zabawy musi odbywać się w kosmosie lub w atmosferze gatunku sci-fun. Co do reszty panuje całkowita dowolność – wasze postacie mogą przenieść się w świat Star Warsów, stać się Łowcą Androidów, wspomóc załogę USS Enterprise, walczyć z dalekami z Doctora Who, wziąć udział w grze podczas pucharu Galactik Football, pójść na kawę z Jetsonami lub przenieść się do całkowicie autorskiego świata. Niech ogranicza was tylko wasza kreatywność! 
3. Pozwalamy na używanie postaci innych autorów w swoich opowiadaniach, oczywiście za ich zgodą! 
4. Notka powinna mieć minimum 500 słów.
5. Tytuł eventowego opowiadania powinien składać się z Event: Od [imię postaci] – [Tytuł opowiadania, o ile chcecie je zatytuować].
6. Notkę (lub notki) prosimy oznaczać etykietkami [Imię postaci]Event, Kosmos.

Dla osób, których postaci wezmą udział w zabawie, przewidziany jest drobny, graficzny upominek od administracji, od -5 do +5 dla reputacji bohatera (według chęci uczestnika :) ) oraz rola na naszym discordzie.



I tą wesołą nutką kończymy tę transmisję – mamy nadzieję, że ta drobna niespodzianka przypadnie wam do gustu! 

chabazie