Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

15.09.2021

Od Ezry

Dzień dobry, przewijali się od świtu po zmrok dopóty, dokąd nie zatrzasnął im drzwi przed nosem, choć zwykł nie narzekać na mrowia. Nużą go już rutynowe, bezbarwne powitania, toteż poprzestaje na pozbawionych namiętności pomrukach niewyrażających niczego poza informacją, iż zauważył wchodzącego do jego przybytku klienta. Bujał się wówczas na swoim skrzypiącym krześle, zadzierał nogi nieco zbyt wysoko i zaciskał dłoń na uchwycie niewielkiej szuflady ukrytej pod blatem świeżo pomalowanego biurka. Sprzedawał piętnastolatkom cygara, wołając dwukrotnie więcej, co było zabiegiem aż zanadto przemyślanym, ponieważ dzięki temu mógł przynajmniej wmawiać sobie, że w pewnym momencie dzieciaki zrezygnują z tejże rozrywki z dziurawymi kieszeniami — niefortunnie dla jego moralności, nieletnich przybywało jak chrabąszczy majowych na maj. Podwojone jednak zyski pozwoliły odrestaurować całą Walrothową siedzibę, toteż nie skarżył się zbyt głośno, w szczególności, gdy po raz siódmy, lub siedemnasty, w tym tygodniu podnosił ceny. Moralność społeczna bywa wątpliwa, jak to zwykli mawiać ci z wątpliwą moralnością.
Chociaż „wtorek” wcale nie rymował się z „whisky” ani nawet z „alkohol”, czynienie z niego dnia degustacji sprawiało, że rzeczywistość cygararza stawała się krztynę znośniejszą, niżeli miało się to w przypadku pozostałych dni powszednich, bo niedziela miała to do siebie, iż od poranka chodził z posępną miną, marszcząc brwi, ilekroć słyszał kościelne dzwony. W każdym razie, świątek, piątek czy niedziela Ezra nastrój do picia miał wyborowy, to i zmiana w cygarowym eldorado zdawała się ciągnąć, niby monolog matki, która tłumaczy, dlaczego nie możesz jeść trawy ani obsikiwać pobliskich płotów, jak robi to Burek. Świat był pełen niesprawiedliwości bliźniaczych do tej przedziwnej zależności, że ty już musisz chodzić do pracy, żeby nie ścigali cię ze skarbówki, ale Burek już nie.
Ezra poderwał się leniwie z ledwo poskładanego krzesła, stukając zabrudzonymi od błota butami o podłogę. Dzieciak, który raptem przestąpił próg „Świata cygar. Wszystko dla ciebie, twojego uzależnienia i chorych płuc”, zadrżał.
— Dzień dobry. — Spuszczony wzrok wbity w deski wzorcowo świadczył o tym, iż delikwent nie był bynajmniej zadowolony ze swojej obecności w ulubionym miejscu jego rówieśników. Speszony, postąpił krok naprzód, lecz zrobił to na tyle niezgrabnie, że Ezra pewnie uśmiechnąłby się półgębkiem, z politowaniem, ale tylko i wyłącznie ze względu na to, że był wtorek. W niedzielę zgromiłby go spojrzeniem. — Chciałbym… Chciałbym kupić… — Koścista dłoń zanurkowała w kieszeni, skąd po krótkim momencie wydostał brzęczące monety. Zacisnął je w pięści i niemrawo powłóczył nogami, żeby stanąć tuż przy ladzie. — Chciałbym kupić…
— Pomidory.
Chłystek spojrzał na Ezrę spode łba.
— Pomidory?
Specjalista od sprawy cygar wzruszył ramionami.
— Widzisz, żebym miał tu pomidory? — odparł sucho. — Chcesz kupić cygara, bo niczego innego na sprzedaż nie mam. Parejo?
Młodzik wbijał speszony wzrok w Abrahama, który odwrócił się ku półce za sobą, skąd zdjął szczelnie zamknięte pudełko i postawił je przed chłopakiem, kiwając głową ku pokrywce.
— Słucham?
— Parejo, rodzaj cygara, najpowszechniejszy, jak sądzę. Palisz?
— Palę.
— Dużo?
— Dużo? No… niedużo.
— W takim razie się nie udusisz.
Młody delikwent nieśmiałym gestem pochwycił trzy cygara, odłożył je na blat i dołożył monety, które z łoskotem obiły się o drewno. Ezra odstawił pudełko i, zanim zdążył oznajmić, ile wynosi należność, gałgan zbiegł — Walroth podliczył jednak pieniądze i, chociaż w każdym innym wypadku nie zamierzałby ścigać za chłopakiem, z zadowoleniem zauważył, że pozostawione pieniądze znacznie przekraczają kwotę rachunku. Z ociężałym westchnieniem wydobywającym się z czeluści przestarzałych, nadgniłych płuc, zacisnął je w poprzypalanej od płomienia zapałek dłoni.
Musztardowa suknia posunęła się po zakurzonej podłodze, zbierając z niej resztki błota, piachu i zmarnowanych nadziei Abrahama Walrotha. Ze wzrokiem wbitym w meblościankę, za której drzwiczkami oczekiwał go rudawy trunek, przylgnął barkiem do drzwi i kiedy zaniósł się z zamiarem przekręcenia kluczyka, rozległo się donośne, pełne werwy pukanie. Niechętnie odsunął się, otwierając je na oścież.
— Cygara dla małych i dużych, których interesuje karmienie swojego raka. W czym mogę szanownym panom pomóc? — Założył ramiona na piersi i wbił w jegomościów pełne wyczekiwania spojrzenie.
— Tak ciepłe przywitanie ma sugerować, że przeszkadzamy?
Wyższy zdjął kapelusz i skinął naprędce, szczędząc im obu napuszonej serdeczności. Z chustami pod szyją i skrupulatnie wygolonymi szczękami, wypinali piersi, dając tym samym do zrozumienia, jaką funkcję pełnią w komicznej rzeczywistości zachodniego cyrku na kółkach.
— Absolutnie. Tylko zamykałem.
Zdawało się, że obaj zrozumieli, co Ezra chciał im wystarczająco dobitnie oznajmić, niemniej jednak, równocześnie, zignorowali to, wpraszając się do lokalu dziarskim krokiem uprzywilejowanych, zgorszonych nieznacznie mniej — lub, paradoksalnie, stokroć bardziej — od reszty społeczeństwa stróżów prawa. Rozejrzeli się — po nieszczelnych oknach domagających się naprawy, wymienianych niedawno framugach, jasnobrązowej ławce z odzysku i półkach uginających się pod ciężarem wypełnionych po brzegi cygarami sprowadzanymi, jak na prawdziwego patriotę przystało, spoza kraju.
— Ładny lokal — rzucił niższy, przechadzając się wzdłuż dłuższej ze ścian. — Odnawiany?
— Niedawno.
— Szkoda, gdyby przyszedł nakaz zamknięcia.
Ezra pokiwał głową.
— Szkoda. Cieszę się w takim razie, że mnie odwiedziliście, panowie. Jestem pewny, że jesteście ludźmi nader zajętymi ściganiem niebezpiecznych rewolwerowców — aż dziw, iż znajdujecie chwilę na nękanie sprzedawców wyrobów tytoniowych.
Skonsternowani popatrzyli po sobie. Wyższy odchrząknął.
— Właściwie, jesteśmy tu z powodu drobnego wykroczenia, panie Waroth.
— Waroth? Nietuzinkowe nazwisko — wymamrotał oschle.
— Walroth — naprostował z niechęcią niższy, wyraźnie znużony. — Dobrze wiesz, że o to chodziło, przestań rżnąć głupa.
Abraham wydał z siebie przeciągły pomruk, podważenie śmiałej tezy niższego. Rozrywka jego dnia codziennego ograniczała się do słownych przepychanek z władzami, toteż zwykł nie szczędzić sobie durnych, zaczepnych odpowiedzi.
— Tak czy inaczej, panie Abrahamie Walroth, przychodzimy z, mówiąc wprost, upomnieniem. — Wyższy, jak się niewiele później okazało, Lank, zacisnął usta w przerwie na oddech.
— Masz minę jak srający pies.
— Daj spokój albo stracisz robotę szybciej, niż ci się wydaje. — Niższy i wyższy zazwyczaj mówili na zmianę, jednak w tamtym momencie ten drugi zdecydował się na zamknięcie swoich opuchniętych warg. — Spotkaliśmy dzieciaka, który miał twoje cygara. Stchórzył, zatrząsł portkami i powiedział, że sprzedałeś mu za dwa dolary więcej, niż kupiłby za rogiem. Rynek jest wolny, ale mógłbyś przynajmniej odpuścić sobie wyzyskiwanie Jedynemu ducha winnych dzieci.
— Masz rację. — Ezra podrapał się po zaroście. — Wystarczy przecież, że wydadzą krocie na leczenie chorych płuc.
— Nie to miałem na myśli. Mimo wszystko cieszę się, że się rozumiemy.
Nie bacząc już na obecność wizytatorów, Abraham poczłapał do szafki i wydobył z jej wnętrza na wpół pustą butelkę, w której przelewał się rudawy trunek o zagrażającym godności stężeniu etanolu. Odkręciwszy kurek, cygareciarz uniósł dno, a jego gardło rozgrzała niewysokich lotów whisky. Nie wzdrygnął się ani nie skrzywił, przyzwyczajony do palącego posmaku.
— Postaraj się nie pić w pracy — rzucił przez ramię niższy.
— Jest wtorek.
— Popołudnie.
— To prawda. — Ezra przełknął whisky raz jeszcze. — Do zobaczenia wieczorem.
Niski poklepał ramę drzwi i zamknął je z łoskotem, pozostawiając Ezrę w niepewnych rękach irlandzkiej.

Sześć dolarów, które Abraham zyskał, sprzedając młodzikowi cygara, sprawiły, że barman nie wzbraniał się zanadto, kiedy jego klient, rasowa moczygęba, kiwająca się to na lewo, to prawo, z wdziękiem ulicznicy poprosił o jeszcze dwie dolewki — za zdrowie matki i ojca. Mętnym wzrokiem prześledził parę młodych, która, wyskoczywszy na stół, przeżywała najpewniej, jak wówczas sądzili, najlepsze momenty swoich żyć. Obu żyć, na dobrą sprawę, bo do takiej właśnie konkluzji doszedł zapijaczony Ezra.
— Miaałem kiedyś m-matkę — wymamrotał, zmroczony. — Mówiłem… mówiłem ci kiedy?
Runty, bo tak wołali na niskiego, zwęził oczy na podobieństwo dwóch cieniutkich kresek.
— Co najmniej pięćdziesiąt razy — odpowiedział, biorąc następny łyk whisky, a po nim trzy kolejne, zanim dodał to, co jeszcze miał do powiedzenia. — Pewnie chcesz opowiedzieć jeszcze raz, ale nie mam całej nocy, przyjacielu.
Siedzieli więc w milczeniu, patrząc pustym wzrokiem w dna swoich szklanek.
— Hej, Runty.
— Co?
Ezra uśmiechnął się półgębkiem, a robił to rzadko.
— Co jest białe i przeszkadza w śniadaniu?
Runty odwzajemnił pijacki gest, unosząc powoli kąciki ust.
— Nie wiem. Jajko?
— Nie.
— Larwy?
— Nie.
— To co, na Jedynego?
— Lawina.
Popatrzyli na siebie, wrócili do picia i pili dopóty, dopóki podróbka szeryfa nie przepadła, wiedziona pijackimi zachciankami natury, coby nie pozwalać sobie na niedomówienia, erotycznej. Abraham przelotnie zerknął na srebrną obrączkę zaciskającą się na jego serdecznym palcu i przycisnął przedramiona do baru, ściskając w dłoniach szklankę z grubego szkła. Śpiewał pod nosem zasłyszane piosenki i obserwował bawiącą się młodzież, wrzeszczących jeden przez drugiego chłopców i pląsające kobiety pijące tequilę za tequilą, na podobieństwo swoich mężów i kochanków.
Ezra spojrzał za siebie i, na nieszczęście delikwenta, pochylił się nad sąsiednim stołeczkiem, żeby upewnić się, że zostanie dosłyszany.
— Ile… Ile to bym n-nie oddał, żeby znowu być tak… szczęśliwym. Tak, tak szczęśliwym. Słuchaj… — Poprawił się na krzesełku, tym razem opierając o blat, z głową zwróconą ku klarownie skofundowanemu. — Jak wi-widzisz, nie jestem aż taaak stary, jak brzmię, po prostu za dużo wy-piłem i opowiadam taaakie dowcipy, że ludzie u-ciekają, jak to piani… piani… pijani ludzie… robią. Chcesz usłyszeć żart? Wie-działem, nikt nie chce. — Westchnął męczeńsko. — Nie chciałem takiego życia. Co ja robię? Co ja wyprawiam? Cholera jasna, dziecko. — Spuścił głowę jakby w pokucie. — Gdyby mnie tu zobaczyła… do kurwy nędzy. — Złapał za obrączkę i przecisnął ją przez długość palca. Podawał ją sobie z ręki do ręki, przyglądając się jej, jakby patrzył na nią po raz pierwszy. — Zaczekaj. — Posunął ją w stronę nowo poznanego towarzysza, wbijając dłoń w kieszeń. Wyciągnął z niej cygaro i zapałki. Cholerny wtorek sprawił, że nie był w stanie spojrzeć na nowego przyjaciela choćby kątem oka, dlatego nie trudził się już i zaufał, że pilnuje jego obrączki jak oka w głowie. — To, po-powiedz mi, kimkolwiek jesteś. Jakie… jakie jest twoje ma-marzenie? Chociaż, chociaż... wiesz co? Wcale mnie to nie obchodzi. Powiedz lepiej, jaki jest twój ulubiony mebel.

ktokolwiek?

2 komentarze:

  1. BEZCZELNIE zaklepuję dla mr Horyzonta <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro zaklepanko poprzednie wygasło ja sobie to przygarnę ^^ ~ Nathaniel

    OdpowiedzUsuń