Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

30.11.2021

Od Julesa CD. Claire

— No nic mi się nie stało, a wszystko to zasługa tego dzielnego człowieka.
Ilyushka zerknął na nieznajomą, jak już zdążył się przekonać – twórczynię rzekomego samolotu, którą ocalił od podzielenia losów wspomnianej machiny, następnie na nowo przybyłego nieznajomego, jak tym razem domyślał się tylko – towarzysza tej pierwszej. Dalej na trawioną przez ogień kupę metalu i z powrotem na… jak jej tam było, panienkę Carlę? Tyle się działo, że jakoś zapomniał się skupić.
— Dzielnego… — powtórzył z wolna, przez moment oddając się własnym przemyśleniom. Zmarszczył brwi, przetarł dłonią twarz.
Bo czy on by siebie samego od razu takim dzielnym nazywał? No raczej nie niekoniecznie; może szalonym albo niespełna rozumu. Ale dzielnym? Do tego wypadałoby być nieustraszonym, w sensie mieć wyjebane i nie bać się niczego. A Woronov, o ironio, z ryzyka na co dzień się utrzymujący, podczas tej całej bohaterskiej akcji nieustraszony wcale nie był. Ba, powiedzieć, że porty miał ze strachu obsrane, to jakby jeszcze lekko podkoloryzować! Ale skoro Clara sama go tak pewnie i pochlebnie oceniła, to czy był jakiś sens ją z tego błędnego przekonania wyciągać? Koniec końców, wcale nie było co się dziewczęciu dziwić. Ocalała z wypadku? Ocalała. Miała prawo widzieć go bohaterem.
— Nawet płaszcz postradał, żeby mnie ratować, widzisz, Chester? Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie, może czasem się trochę uśmiechają.
Chester pokiwał głową, zbyt skupiony na próbie unormowania oddechu, żeby jakikolwiek dźwięk poza ciężkim sapaniem z siebie wydać. Jedyne co, to zdobył się jeszcze na wykonanie gestu niby to pozdrowienia, niby podziękowania (ciężko było stwierdzić jednoznacznie) w kierunku rudowłosego jegomościa z opaską na oku, tym samym skutecznie sprowadzając go z powrotem na ziemię.
— Tak, tak. Dzielny i dobry. To cały ja. — Woronov wyszczerzył ząbki w szerokim uśmiechu i podparł się pod boki, coby na bardziej pewnego wyglądać; pewnością wręcz tryskać, być tak nieustraszonym, jakim go odebrano. Uratował? Uratował. No to zasłużył przez tę krótką chwilę bohaterem być.
Nawet jeśli na co dzień ostatnie co, to by siebie samego dobrym człowiekiem nazwał. Nie te czasy, nie te czasy. Może kiedyś, z dwadzieścia lat do tyłu.
— Jestem Henrietta Ravenswood, ale proszę mówić mi Claire. Dziękuję – gdyby nie pan, byłabym już skwarką.
Czyli jednak Claire. Nie Carla, nie Clara. Claire. No, ale przynajmniej był blisko.
— Jules Smith. — wyciągnął rękę, niespecjalnie przejęty dłonią ubabraną od, jak znów pozwolił sobie w myślach strzelić – niczego innego jak smaru. Co mu tam za różnica, w gorszym stanie po tej całej akcji ratunkowej to już chyba być nie mógł. Płaszcz mu spłonął, koszula do wyrzucenia, buty ździebko jakby przypalone od włażenia między płomienie, jeno gacie względnie do użytku. Chyba. — To ja dziękować powinienem, za to, że udało ci się wymanewrować tym bydlęciem na tyle, żeby nie wlecieć prosto we mnie. — odruchowo i bardzo nieprzychylnie zerknął w kierunku samolotu. — Inaczej z ciebie byłaby skwarka, a ze mnie skwarkowy krowi placek. — ocenił, krzywiąc się na samą myśl. Nie uśmiechało mu się zostawać zmiażdżonym przez ogromne, metalowe ptaszysko, czy jak to tam jeszcze inaczej Carla nazywała. Clara. Claire.
Szlag by to jasny trafił. Tak to już jest, kiedy samemu ma się imion z jakieś dziesięć (oficjalnie), a może to nawet koło piętnastu (nieoficjalnie) – pozostałe imiona jakoś tak same wtedy z głowy uciekają.
— Pana chyba też trochę poturbowało to wszystko… No dużo tak teraz nie mogę zaoferować, ale tam dalej mam swój warsztat, to chociaż by pan sobie usiadł. Mamy coś na ząb, coś na suche gardło i na nadto czyste płuca.
Szara tęczówka podążyła wzrokiem za rączką, która wskazała określony kierunek; ten sam, w którego stronę zmierzać był zmuszony tak czy siak. Czyli nie dość, że się towarzystwa dorobił, to jeszcze będzie miał gdzie odsapnąć chwilę, zanim wydostanie się z tego cholernego miasta. Świetnie, wspaniale. Zajebiście.
— Wiecie panienko, namówiliście mnie już samą obietnicą posadzenia na czymś tyłka, bo błądzę po tej pierdolonej pustyni już z dobre… — zastanowił się na moment, ale nic, czego już do tej pory by już nie wiedział, wywnioskować nie zdołał. — Sam nie wiem, ale sądząc po pozycji słońca to w pizdu i jeszcze dłużej. 
Zmarszczył czoło, założył dłoń za kark (tę drugą, czystą), rozmasował gdzieś w okolicy szyi, ale zaraz syknął cichutko z bólu i wyprostował rękę naprędce. Skóra zapiekła siarczyście, zapomniana rana na ramieniu żywo przypomniała o sobie, Jules przeklął nieładnie pod nosem. Westchnął ciężko, rozerwał materiał już i tak niezdatnej do niczego koszuli u samego końca, coby założyć sobie prowizoryczny opatrunek. Doktór z niego nie był, faktycznie, ale poradzić to on sobie w takich sytuacjach potrafił.

28.11.2021

Od Stanleya, CD. Claire

W ogóle mu się to nie spodobało. Stanley niezbyt się z kobietami lubił, oczywiście, szanując je dogłębnie jako istoty boże, które wymagały szczególnej opieki płci silniejszej od nich. Baby to powinny według niego w kuchni siedzieć, nie zawracać sobie głowy sprawami ważniejszymi niż domowe sprawunki i ewentualnie organizowanie rodzinnego budżetu, ale to mężczyzna powinien przynosić wypłatę na stół. Dbać o prawidłowe stosunki z sąsiadami. Konsultować wszystko i wszystkich, w razie czego sięgając po naprawdę okropne środki zaradcze, byle tylko utrzymać swoją kochaną familię nad powierzchnią wody. W żadnym wypadku nie powinien wyganiać jednak swojej kobity poza domowe gospodarstwo, bo doskonale wiedział, że baba poza płotem, to się najwyżej kurwić zarobkowo może. Ewentualnie jeszcze sprzątać czy gotować komuś, ale te dwie pozostałe rzeczy wiązał z pierwszą z wymienionych, bo co komu po czystej podłodze czy tylko dobrym obiedzie, jak się krząta naprędce i uwija niby taka łania na widoku myśliwego. Były co prawda jeszcze teraz te dziwne nauczycielki, które miały robić to samo, co mężczyźni, ale Stanley doskonale wiedział, że jeżeli robi się tę samą robotę, ale dostaje za nią cztery razy mniejszą wypłatę, to to jest gówno, nie umowa. 

A tu chucherko sobie wzięło i organizuje wyprawę do Gardzieli, w sam środek największego gówna i balastu, jaki matka natura była w stanie z siebie wypluć w dozgonnych obrzydzeniu dla gatunku ludzkiego. No, no. Nie był jakoś pod wrażeniem, ale przed potencjalnym szefem musiał grać, byle tylko dostać fuchę, w końcu uważał siebie samego za profesjonalistę. Uścisnął dłoń kobiety i skinął jej dodatkowo na powitanie głową, zanim klapnął tyłkiem na wskazany przez nią stołek.

— Zajmowałem się w młodości konwojowaniem, trochę robót było tu i tam. Do Gardzieli starałem się zapuszczać, jak była jakaś fucha przy okazji, bo samemu w piekło to pakować się szkoda. — Wzruszył ramionami, ale mówił zgodnie z prawdą. 

— Można uznać, że na tym etapie znam się na tyle, żeby robić i za przewodnika. Wiadomo, że to szlajstwo zmienia się i co pora roku, to inne szaleństwo, ale będąc tam regularnie można zauważyć kilka skłonności. — Tutaj urwał na chwilę, widząc nagłe zainteresowanie w oczach kobiety. 

— Jakich na przykład?

— Ano, jak się wejdzie od strony północy, to zawsze roi się tam od robactwa, bo jakieś gówno paruje w tamtejszych okolicach i je ściąga. Chociaż może to kwestia gazu? Cuchnie niemożebnie, wdychać się nie da, to z chłopami do tej pory zakrywaliśmy twarze chustami i poganialiśmy szkapy, byle szybciej truchtały. Z wozami zawsze problem był. — Zastanowił się przez moment, próbując sobie przypomnieć więcej szczegółów z dawnych misji. — No, chyba tam głównie chodziło o puszczenie ich bokiem? Tunele były, ale paskudne, tak, że szkoda gadać, bo przypadkiem jak się na ten cyprnait wdepło, to mogiła, a koniom podkowy wtedy nawet leciały.

Moment przesiedzieli w ciszy, wyraźnie zastanawiając się i przetrawiając słowa mężczyzny. On próbował przypomnieć sobie kolejne informacje, ale w miarę stonowane, na tyle, żeby jaśnie panienki zbytnio nie przestraszyć i od rozpoczęcia wyprawy nie odstraszyć. Zakładał, że Claire musiała oceniać go w swojej głowie, ale nawet nie próbował wchodzić z butami do kobiecych myśli i logiki, bo pewnie nic sensownego by z tego nie wyciągnął.

— A panienka to konkretnie jakoś w biznesie plany ma? Gardziela trochę leciwa jest, a jak chce się wydobywać cyprnait, to styknie górników posłać. 

Od Stanleya, CD. Oriona

Wjechali do miasta, zatrzymując się w jednym z pobliskim moteli. Nie było to najlepsze miejsce w zestawie, ale pozwalało mieć dach nad głową przez kilka nocy, nie kosztowało fortuny, a przy tym miał pewność, że jak zostawi w nim dzieciaki, to usłużna matrona po jego powrocie radośnie poinformuje go, czy i które z bliźniąt wbrew jego zaleceniom wypełzło w nocy z kryjówki. Od razu rozdzielił zadania, każąc Billy`emu pomóc w rozładunku wozu, a Stellę posłał dogadać wszystko z właścicielką noclegowni, co by dwa pokoje wynajęła. Ostatnimi czasy szczególnie tego już pilnował, co by spali osobno, chociaż pierwszą rozdzieloną nockę przed rokiem spędził pod drzwiami pokoju Stelli z dubeltówką, gdy odkrył, że zakradła się wcześniej do stodoły z miejscowym chłopakiem. Przetrącił mu odrobinę kości, tak żeby pamiętał, że Cosberskie panny się szanują i je szanować zresztą też trzeba.

Zameldowali się w pokojach, co mieli do zostawienia, to zostawili i poszli na łowy. Stan lubił najważniejsze sprawunki skończyć już pierwszego dnia, żeby w dowolnym momencie móc iść w diabły, gdyby zaszła taka potrzeba. Instynkt zachowania sobie szansy ucieczki działał cuda, gdy nagle pokłócił się z kimś w barze i potrzebował zawinąć się w te pędy. Sprzedali za to skóry, zrobili nieco zapasów, zamówili trochę materiałów i podowiadywał się o tym, co w trawie piszczy. Dzieciarnię zostawił samej sobie, dając im nieco grosza na spożytkowanie, byle tylko nie zachlali się w dwie dupy. 

Zdążył pożartować ze sklepikarzem o tym, że prędzej obaj wygrają nadchodzący wyścig, niż znajdzie się w Saint Thomas szeryf, który przetrwa dłużej niż kilka miesięcy. Niby nie była to póki co, aż tak wielka sprawa, ale znikający znikąd stróżowie prawa stawali się powoli potęgującym śmieszność sytuacji żartem. W oczach Stana coraz mniej ludzi przejmowało się losem pojedynczego, zagubionego człowieka, a bardziej upodobało sobie historie o duchu oryginalnego szeryfa, który po śmierci w strzelaninie nie był w stanie znieść faktu, że ktoś mógłby go na jego stanowisku zastąpić. Bajdy i banialuki dla dzieci, ale brak postępów w śledztwach skłaniał do mnożenia scenariuszy nie z tej ziemi. 

No i w końcu wylądował w miejscu, w którym liczył, że się znajdzie od początku tej wędrówki, w zamtuzie Loretty Randall. Burdel jak burdel, niezbyt obchodził go wystrój, alkohole czy twardość materaca, a raczej jakość samego asortymentu. A to, trzeba było kobicie przyznać, akurat pani Randall zawsze miała oko do łapania odpowiednich sztuk kurew, które nadawały się do tej roboty. Zagadnął wobec tego do osoby, która wydawała się na ten moment zarządzać całym przedsiębiorstwem, dopytując się o potencjalne sztuki.

— Macie może elfa albo innego nie ludzia, byle nie krasnoluda, he? — zagadnął.

Od Ogaty CD. Vasi [+18]

    TW: Kazirodztwo

    Ogata wiele razy się całował. Nie było to dla niego nic nowego czy coś wielkiego, a jednak gdy Vasily przestawał paplać i zajmował się ich ustami, jego umysł zaczynał płatać mu figle. Sprawiał, że wyobrażał sobie co innego. Miał wrażenie, że za chwilę posmakuje strużki krwi, która tak nieustannie spływała z czoła. 

    Z nim, to on prowadził ich obu. Młody, niedoświadczony chłopak od flagi, który tak dzielnie i chętnie, jednocześnie tak nieśmiało i niewinnie, podążał za krokami swojego starszego brata, który uczył go rzeczy, których nie powinien. Ogata chciał jedynie go wtedy wykorzystać, ale nie mógł zignorować, że to Yuusaku pierwszy pochylił się nad nim i pogłaskał go drżącą, dużą i gładką dłonią, po policzku. Zabrał mu oddech tym gestem czułości. Sprawił, że to wszystko się zaczęło. Smakował wtedy jak sake, które było powodem jego chwilowej odwagi, która szybko zniknęła – tak samo jak jego twarz blisko tej Ogaty, gdyby nie chwycił go za ramię, zatrzymując tym samym. 

    A potem…

27.11.2021

Od Ruby cd. Dennis

Ruby poczuła ulgę słysząc, że z krowami Dennis jest w porządku. A przynajmniej na razie jest w porządku, bo wiadomo - jeśli sytuacja była w miarę dobra i stabilna, stanowiło to świetny moment, by już po chwili zrobiła się zła i niestabilna. Życie tyle razy już wycięło Ruby podobny numer, że ranczerka w momentach, kiedy szło za dobrze, skupiała się raczej na tym, by wyciągnąć z nich jak najwięcej i - być gotową, gdy nadejdzie gorszy czas.
Niestety - nie pamiętała imion krów, które sprzedawała ludziom, szczególnie gdy od transakcji minęło już nieco czasu, jednak skinęła głową na słowa Dennis, nie chcąc czynić dziewczynie przykrości. Takie były uroki prowadzenia rancza z pastwiskami za horyzont, że choć człowiek cenił swoje krowy, stada, to jednak nie był w stanie pamiętać dokładnie wszystkiego. Krów było już po prostu zbyt wiele. Ruby postanowiła jednak zapamiętać imię Różyczki, chociażby na teraz.
Uśmiechnęła się lekko na następne słowa Dennis. Zaskoczenie dziewczyny tym, że nie każdy był dobry i czasem zdarzali się i tacy, którzy nie tylko chcieli czyjejś krzywdy ale i aktywnie starali się ją wyrządzić, nie tylko wyglądało autentycznie. Ono po prostu takie było. Szczere i wypływające z głębi serca. Ranczerka pomyślała, że świat byłby o wiele piękniejszym miejscem, gdyby więcej osób było takich, jak Dennis. O zawsze czystych intencjach i szczerej duszy - takich, którzy nie widzieli zawsze w drugiej osobie wroga lub potencjalnej ofiary. Ruby doszła do wniosku, że właściwie to jej samej brakuje takiego podejścia, które przecież kiedyś miała, a które chyba już bezpowrotnie utraciła.
— Masz rację, nie zamierzam siedzieć i tylko bezproduktywnie czekać — powiedziała, w jej spojrzeniu pojawiła się jakaś twardość, stanowczość. — Coś mi mówi, że szeryf sobie z tym nie poradzi. I nie jest to tylko kobieca intuicja. Wcześniej zdarzały się różne problemy, teoretycznie to wymiar sprawiedliwości wraz z naszymi stróżami porządku miał sobie z nim poradzić, jednak jak wyszło, tak wyszło. — Urwała, westchnęła.
Nie chciała opowiadać Dennis, że w tamtym roku, dawno temu, kiedy po okolicy grasował podpalacz, szeryf też zwołał podobną naradę. Na nią akurat poszedł wtedy Richard, ale jego wnioski były podobne - że szeryf sobie nie poradzi. I miał rację - z dymem poszło jeszcze parę budynków, ludzie coraz bardziej się burzyli. Nie chodziło tylko o straty, pożary przyniosły ofiary, a w twardym, pozbawionym krzty miłosierdzia świecie, utrata całego majątku czasem wyznaczała los gorszy od śmierci.
Ale w pewnym momencie podpalenia cudownie ustały, nastroje w mieście z niewyjaśnionej przyczyny się poprawiły. Szeryf nadal szukał podpalacza, nadal rozsyłał listy gończe, jednak temat przycichł, nikt go nie poruszał. Aż w końcu szeryf znalazł podpalacza - a raczej to, co z niego zostało, po tych miesiącach, które jego zwłoki spędziły wciśnięte w jakiś załom skalny na prerii. Niby miało to wyglądać na wypadek, ale te parę ran postrzałowych temu przeczyło. Szeryf coś tam niby dalej szukał - tym razem mordercy podpalacza - ale jakoś świadków nie było, nikt nic nie widział, znalezione kule nie miały w sobie nic charakterystycznego, i cała sprawa rozeszła się po kościach.
— Na pewno zaczęłabym od sprawdzenia, u kogo dokładnie padło ile krów. Potem sprawdziłabym, czy te farmy są blisko siebie, czy raczej daleko. I czy coś łączy ich właścicieli. Może komuś się narazili, może stoi za tym coś innego — zaczęła myśleć na głos. — Wiesz, to nie jest tak, że ty nie jesteś w stanie nic zrobić, że nie nadajesz się do takich spraw. Nie każdy konflikt i problem rozwiązuje się z bronią w ręku. Albo zaciśniętą pięścią — Ruby posłała jej uśmiech. — Myślę, że dobrze byłoby sprawdzić, gdzie konkretnie mamy źródła owej „zarazy" o której mówił szeryf. Ty jesteś pogodną osobą, z każdym znajdujesz wspólny język. Mogłabyś popytać i sprawdzić, komu faktycznie padły krowy, a kto tylko narzeka.

Od Nathaniela CD. Stanleya

Słuchając tego narzekania, powoli łapał z jaką osobą ma do czynienia. Nieco starawy facet bez żony i miłości, wdzięczny w niewdzięczny sposób. I prawda, obraza o matce nieco ubodła w słabe miejsce młodego chłopaka, jednak ton w jakim słowa uciekły z ust pacjenta mało go nie rozbawił, ba! Parsknął lekko, czując narastający w nim śmiech, którego tak dawno świat nie słyszał. Trzeba było przyznać, że ten dziadyga miał w sobie coś, co sprawiało, że jego narzekanie bawiło Nathaniela niemiłosiernie. A wiele osób już w swoim życiu spotkał.
— Gdzie z tym chudymi nogami w Gęstwinę się pchasz, baranie, chyba na własne niedoczekanie. — Oczywiście medyk spodziewał się kąśliwych uwag na temat swojego wyglądu. Często się z nimi spotykał. 
Niski, z wyglądu słaby fizycznie (bo mentalnie był całkiem stabilny), blady. Nic dziwnego, że pierwszą myślą jest albo łatwy cel, albo słaby człowiek. No cóż. Może na słabego wyglądał, ale bardzo niemrawy nie był. Lata szycia, noszenia pacjentów, jazda konna, to wszystko trenuje mięśnie w zaskakująco niespodziewanym stopniu. Chociaż pewnie tego człowieka, nawet zranionego, by nie pokonał. Bądźmy szczerzy, był lekarzem nie wojownikiem czy traperem. Najszybciej poza swoim zawodem trafiłby najwyżej do cyrku . 
— Niedźwiedzie, jak większość tego gówna tutaj. Jakiś debil musiał podrzucić cyprnait na jego niedoczekanie i jak zwykle gówno rozeszło się po okolicy. Trzy pary oczu to chuj, pewnie gdzieś tam latają bestie z ośmioma łapami. — Nathaniel zatrzymał się w połowie ruchu. Jego palce zanurzone w krótkiej, ale miękkiej sierści swojego wierzchowca zastygły. 
Milion myśli pojawiło się w głowie blondyna, kiedy myślał nad odpowiednią reakcją. Z jednej strony było to doskonałe wytłumaczenie tego przedziwnego lisa, którego na szczęście minęli bez starcia. Z drugiej zaś, co ten zdradziecki materiał robił w gęstwinie i kim mógł być baran, który przytargał coś tak zabójczego w te strony. No i jaki był jego motyw, o ile ten ktoś jeszcze żył. Nat przymknął błękitne oczy na chwilę. Trzecie uczucie. Prócz zrozumienia i przestrachu, nadeszła do jego serca ciekawość. Prawda, słyszał o tym niesamowitym kamieniu, o tym zielonym kolorku, jednak czy kiedykolwiek widział go na własne oczy? No nie. Dlatego w nieco zbytnio energicznym ruchu przysiadł sobie przed mężczyzną.
— Cyprnait? — spytał ciekawsko. Bądźmy szczerzy ze sobą. Był młody i zainteresowany rzuceniem okiem na ten skarb Krainy. Co prawda nigdy nie marzył o żadnej zawieszce z tego kamienia, gdyż zagrożenia z tym związane były nazbyt przerażające, a on nie zamierzał ukrywać, że zwyczajnie się ich boi.
— Znaczy, tak mi się chyba wydaje. — Nieznajomy podrapał się po głowie. — A ty kiego taki interesowny, he?
— Nigdy nie widziałem tego cholerstwa. Może stąd moja ciekawość — mruknął w odpowiedzi, jakby tłumacząc też to samemu sobie. — W dodatku, jeśli to rzeczywiście jest to, Gęstwina szybko stanie się miejscem niebezpiecznym nawet dla doświadczonych traperów, więc myśląc ekonomicznie, wiele osób straci pracę lub życie — mruknął, wstając. — Pozwól, że zostawię cię na chwilę i pójdę po jakiś opał. Młoda, zerkaj na niego. — Nie zwrócił się do pacjenta, a do klaczy, która zatrzęsła grzywą w jakby niemym zrozumieniu. Nat w sumie nie wiedział, jak wiele jego przyjaciółka rozumiała z tego co do niej mówił i na ile była w stanie inteligentnie na to „odpowiedzieć”.
Chwilę go tylko nie było, a kiedy wrócił na szczęście zastał tego człowieka tam, gdzie go zostawił. Nie był pewny czy to z powodu zadanego mu bólu, czy jakiego innego powodu, ale odrobinę mu ulżyło. Nat idioto. Przestań się tak szybko przywiązywać do nieznajomych, których nie znasz nawet z imienia! Powarczał sam na siebie w głowie, sprawnie rozpalając ogień. Potem przysiadł sobie na ziemi obok kamrata.
—… Czego?— ten tylko warknął, widząc jak Nat mierzy go wzrokiem.
— Nic, nic. Po prostu martwi mnie nadal ten cyprnait. Ile zwierząt musi… — zatrzymał się w pół słowa słysząc w dalekim echu głośne zawodzenie, jakby coś zarzynano żywcem — cierpieć z jego powodu.
Głos mało nie ugrzązł mu w gardle, a jego stanowczo za dobre serce ścisnęło się w delikatnym żalu. Kto robi tak potworne rzeczy w takiej głuszy? Kto zgubił coś tak ohydnego pośród lasów? Kto zatruwa zwierzęta? Jaki jest jego motyw? Co dokładnie się stało? Tyle pytań. Żadnej odpowiedzi. Nathaniel w nagłym milczeniu wbił oczy w daleką ciemność lasu.
— Planujesz coś z tym… zrobić? — Zerknął na nieznajomego u swojego boku.

<Stanley?>

26.11.2021

Od Julesa CD. Odette

― Przestańcie o mnie rozmawiać, jakby mnie tu nie było, do kurwy nędzy.
Zerknął na Odette, na Donara i znów na Odette; ta wzburzeniem czerwonego oczyska również przeskakiwała groźnie z jednej twarzy na drugą i tylko jeden, jedyny Donar spośród całej trójki w tej milczącej zabawie zdawał być się graczem zdecydowanym, bo w taki sposób na Warren patrzył, że ciężko było już to nazwać niepozornym zerkaniem. To znaczy – gapił się po prostu. Błękitne gały szeroko otwarte, szczęka prawie na ziemi, gęba purpurowa, jakby się mu głupio i wstyd zrobiło. Odjęło chłopu mowę, no zamilkł.
Więc Ilyushka stwierdził, że on również sobie pomilczy. I nie pożałował. Parsknął pod nosem, zaśmiał się krótko i nisko, uśmiechnął złośliwie i dziecinnie. Ruda, gęsta brew powędrowała wysoko do góry, oznajmiając przyjęcie wyzwania.
― Wiesz co, Donar... jakoś nie chce mi się wierzyć w profesjonalizm tej twojej godnej kandydatki, przyjacielu. ― wbrew zmiany adresata, szara tęczówka wciąż uparcie, zaczepnie wpatrywała się w twarz Odette. ― I mógłbym się założyć, że jest nierozsądniejsza.
Przyjaciel odburknął coś niewyraźnie i ostatecznie nie odpowiedział, spojrzał na niego spod ukosa, twarz przybrała gburowatego wyrazu. Woronov wywrócił teatralnie oczami. Okiem.
― No co? Do niej z pretensjami, nie do mnie. Sama zaczęła. ― odpyskował nieładnie, wzruszył niewinnie ramionami, tak jakby zupełnie nic do zarzucenia sobie nie miał. Bo nie miał, tak? To nie on ustalił zasady gry, on tylko je przejął. A Warren… och, Warren zagrała bardzo nieczysto. I jak na kogoś, kto na ogół umiejętności nieczystej gry ceni sobie bardzo, wyjątkowo to się Julesowi nie spodobało.
Nieprzypadkowo przypomniawszy sobie o swoim majstersztyku, zajrzał ciekawsko do bulgoczącego gara. Zmarszczył brwi. Coś mu tutaj śmierdziało i nie była to wcale wątpliwej jakości potrawka; do smrodu spalenizny zdążył się już akurat całkiem dobrze przyzwyczaić. A tutaj o coś więcej chodziło. Czyżby dziewczę było dla Donara kimś ważnym, skoro wolał dla niej dalej palić buraka, zamiast pożartować sobie ze starym, dobrym znajomym od gorzały i przekrętów stulecia?, pomyślał w końcu i na samą myśl skrzywił się odruchowo. Jakoś niespecjalnie uśmiechała mu się taka możliwość. Im mniej powiązań, tym lepiej. O przywiązaniach nie wspominając.
Zupie, tymczasowej powierniczce wszystkich jego poufnych przemyśleń, widocznie nie uśmiechnął się z kolei komentarz Igora na jej temat. Wywar zasyczał niebezpiecznie, raz jeden i drugi, wypluł z osmolonego gara kilka wrzących kropel rzekomej zupy. Zadumany Ilyushka ledwo zdążył uchylić się w porę, zanim w wyniku tego nieszczęśliwego wypadku ucierpiała jego twarz i oko. Zaklął głośno, wyprostował się do pionu, odstąpił na całkiem sporawy krok, przetarł dłonią twarz. Jego jedyne, psia jego mać, sprawne oko.
― I jeszcze przedstawiasz się fałszywym imieniem.
― Jak my wszyscy, córeczko.
Och. To by bardzo wiele wyjaśniało.
― Nie jestem twoją córką, Donar.
A to już niekonieczne.
Ilya zaczął się gubić. Więc stwierdził, że najlepszym pomysłem będzie wtrącenie się w środek zmierzającej w ckliwym kierunku rozmowy, żeby odzyskać inicjatywę i gubić się przestać. Miał bardzo mało czasu, potrzebował kogoś do zastępstwa Nadii na teraz i już, a sprawa zaczęła się komplikować. Wypadało działać szybko.
― Atrakcyjnie… śmierdzi.
Uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej roboty. Zaskakująco dumny jak na kogoś, kto właśnie otrzymał tak bardzo wątpliwej jakości komplement. Ale Ilyushce naprawdę więcej do szczęścia nie było trzeba – nim się jeszcze Odette zdążyła zastanowić nad wyrokiem, jaki właśnie na siebie skazała, nim doszła do wniosku, że w ślad za Donarem warto byłoby podziękować i odpuścić sobie ryzykownych przedsięwzięć, już sięgał po miski. Nieprzejęty wcześniejszym zagrożeniem utraty oka, jakby zupełnie o nim zapomniał, zaczął nakładać. Odette, sobie samemu. Nieprzejęty również zapewnieniami, że Donar "jakoś specjalnie głodny nie jest", jemu nałożył także. Nie wierzył staremu bykowi. On zawsze głodny był.
Pierwsza miska wylądowała w dłoniach Odette, dwie kolejne – na skrzynce obok donarowego stołka, gdzie spoczywał również nagrzany od słońca kufel piwa, srebrna papierośnica w towarzystwie paczki zapałek, żółta, gumowa kaczka oraz kilka miedziaków.
Odette zaryzykowała pierwsza. I pożałowała. Miska wylądowała na suchej ziemi, rozbryzgując rozwodnioną ciecz dookoła, kandydatka – chyba zaczęła się krztusić, a na pewno głośno i nieładnie przy tym przeklinać.
O dziwo, albo nie dziwo wcale, Ilyushka wobec tego zatrważającego widoku pozostał jakoś spokojnie, podejrzanie niewzruszony. Przygarnął sobie pierwszą lepszą skrzynię, jaka się pod szarą tęczówkę napatoczyła, klapnął sobie (zasłużenie) i jak gdyby nigdy nic, sięgnął po papierośnicę i zapałki.
― I mówisz mi, że przywiozłeś mi tutaj dziewczynę, którą traktujesz jak własną córkę? ― zapytał wprost, jak to Woronov miał już w zwyczaju, kiedy konkretnych odpowiedzi potrzebował. Skrzywił się nieprzyjemnie, odpalił papierosa. ― Czy ciebie do reszty pojebało? ― dodał zaraz, jakby od niechcenia zerkając na kurduplowatą białowłosą, która widocznie przechodziła właśnie bardzo ciężki okres. ― Może warto przepić? Mamy piwo. Ciepłe, ale lepsze to niż nic! ― zaoferował z humorem.
Zupa w dwóch pozostałych miskach niewzruszenie stała i nagrzewała się na słońcu.

22.11.2021

Od Stanleya, CD. Nathaniela

Cholerne, paskudne niedźwiedzie, które teraz Stanley najchętniej ukatrupiłby własnymi łapami. Zacisnąć jedną, zacisnąć drugą i zmusić zasrańce, żeby też przeszły przez etap absolutnego przerażenia. Tej pojedynczej chwili, która rzuca światło na wszystkie popełnione do tej pory dobre i złe uczynki. Na życie z perspektywy pewnego dystansu człowieka, który właśnie spotkał się ze śmiercią. I w zasadzie Stan z tym większych kłopotów nie miał, bo romansowali wspólnie dość długi czas, będąc na niejednej randce, gdy znalazł się po złej stronie lufy czy zwyczajnie zakręcił się nie przy tej robocie, co trzeba. Popełniał przecież błędy i za młodu jako wielki chojrak tykał się sprawunków niemożliwych do wykonania. Bawił się zadaniami, miejscami nawet na granicy prawa, ale za każdym razem czerpał z tego maksymalną satysfakcję. Ustatkował się z czasem, gdy pieniądze przestały już tak ładnie brzęczeć, a za ciekawymi wspomnieniami podążyły blizny, którymi jego ciało było w dużej mierze pokryte. 

I może właśnie te doświadczenia nauczyły go, żeby zbytnio z obcymi się nie spoufalać. Nawet z takimi, którzy rzekomo oferują przyjemną, darmową pomoc, jak na zbawienie prosto z nieba. Mało to przejezdnych, którym przy pomocy w ponownym założeniu koła na obręcz powozu zaproponowano ekstra kulkę w łeb? Tu nikt się z nikim nie cackał, a partacze długo nie przeżywali, zbytnio styrani problematyczną rzeczywistością. Jeden zły ruch, niewłaściwie ulokowane zaufanie i nie byłoby nikogo, kto by rozpoznał ciało. Zwłaszcza w Gęstwinie, gdzie można było potencjalne mordy i podboje zwalić na zwierzęta, tak usłużne człowiekowi w ramach wymówki. 

A przybysz na lekarza nie wyglądał, chociaż Stan ostatni raz widział człowieka w ładnym fraczku i lekarskim kitlu, gdy Stella mało mu nie zeszła na rękach. Sam zęby rwał u kowala i ochoczo twierdził, że nie ma żadnej przywary, której nie da się wyleczyć odrobiną tranu, terpentyną, ewentualnie czosnkiem i ziółkami. Chuj w zasadzie wiedział, czy kurdupel nie trzyma zza pazuchą płaszcza własnego pistoletu, przygotowanego do szybkiego wystrzału, jak tylko Stanley spuściłby z rezonu. 

I miał już go zestrzelić, gdy tak zaskoczył żwawo ze swojego konia i oglądał go jak zwierzę w cyrku, chyba wyłącznie ku własnej, barbarzyńskiej przyjemności, ale w głowie mężczyzny rozgorzała jedna myśl.

Kurna, dzieciarnia pewnie w popłochu zwiała siną w dal. Lepiej człowieka przy sobie przetrzymać, nawet na własne zgonowanie, byle nie natrafił na bliźniaki w głuszy, dużo bardziej od Stana podatne na manipulację, ładne uśmieszki i źle wykonane uściski dłoni. Chyba tylko dlatego puścił w końcu pistolet, kierując jego lufę ku ziemi.

Pozwolił sobie pomóc i tylko w ciszy przeplecionej pomrukiwaniami bólu, dogorywał sobie w świętym spokoju. Tu jakieś igły, tam jakieś specyfiki, a postępujący po nich ból trzymał się na cienkiej linii powiązania ze świadomością Stana, która pojawiała się i znikała w rytm przejawiających się mu przed oczami mroczków. Przy szczególnie nadwrażliwym nerwie myślał, że zaraz zejdzie z tego ziemskiego padołu i najwyżej zawinie się w grobie obok świętej pamięci mateczki, jeżeli będzie miał szansę, przyjemność, a Jedyny się nad nim zlituje. Dopiero po dłuższej chwili otrząsnął się z resztek problematycznych drgnięć ciała, długo po tym, jak Nathaniel zakończył już swoją pracę. 

— Skończone… Nie zemdlałeś? 

— A żeby cię matka przez łeb kołyską pierdolnęła — odmruknął jękliwie, jednak w jego słowach nie było ani grama jadu. Bardziej pokraczne dziadowanie, gdy zagryzione zęby bolały już choćby od nienaturalnego nacisku. 

W odpowiedzi usłyszał ciche parsknięcie śmiechem, zanim zorientował się, że poprzedziło je kolejne pytanie, które nie dosłyszał przez swoje własne mamrotanie pod nosem.

— Czego? — burknął napuszony.

— Co tak właściwie się stało? — spytał łagodnie lekarzyna, oporządzając swoją kobyłę na boku.

— A chuj ci to w zasadzie wiedzieć — obruszył się, pokrzepiony jednak myślą, że wypadałoby okazać jakąkolwiek łaskę osobie, która uratowała mu dupę. Tylko dlatego się sięgnął od razu po pistolet, a jedynie obejrzał wybawiciela od stóp do głów. I nie spodobało mu się to, co zobaczył.

— Gdzie z takimi chudymi nogami w Gęstwinę się pchasz, baranie, chyba na własne niedoczekanie — podsumował zgryźliwie. — Niedźwiedzie, jak większość tego gówna tutaj. Jakiś debil musiał podrzucić cyprnait na jego niedoczekanie i jak zwykle gówno rozeszło się po okolicy. Trzy pary oczu to chuj, pewnie gdzieś tam latają bestie z ośmioma łapami. — Wzdrygnął się, bo wzdrygnął, chociaż w razie jakiegokolwiek podejrzenia na ten temat, zaprzeczyłby solennie. 

— Cyprnait? — Medyk doskoczył do mężczyzny, z zainteresowaniem wymalowanym na twarzy.

— Znaczy, tak mi się chyba wydaje. — Podrapał się po głowie zdrową ręką, czując się niekomfortowo po tak bacznym spojrzeniu. — A ty kiego taki interesowny, he?

Od Dennis cd. Lisiego Kłosa

    Zgrabne płomienie tańczyły w ognisku i odbijały się w oczach Dennis, których barwa stała się jeszcze cieplejsza, a jej spojrzenie – jakby bardziej życzliwe. Dziewczyna oparła głowę na dłoni, a uplecione ciemne włosy spłynęły na jej ramię, układając się swobodnie.
    Powiedzieć, że mężczyzna był dziwny, to nie powiedzieć nic.
    W jej odczuciu nie był jednak na tyle niepokojący, żeby miała zaraz pognać do domu i schować się pod kocem, nawet jeśli noc zapadła już dawno, a chłodne powiewy wiatru co chwilę poruszały jej ubraniami i kosmykami.
    Starała się go słuchać bardzo uważnie, ale trzeba przyznać, że nie potrafiła się do końca skupić, a zmęczenie po długim dniu nie miało z tym wiele wspólnego. Chodziło raczej o to nieco nieobecne spojrzenie. Zamglone, jakby na jego ciemne oczy założono coś na kształt niezwykle tajemniczej, zgrabnej zasłony, która aż prosiła się, żeby móc ją odsłonić. Charakterystyczny zapach ziół wydobywający się z zapalonej fajki też jej raczej nie pomagał.
    — Miło mi cię poznać — odparła, a jej twarz rozjaśniła się nieco szerszym uśmiechem.
    Dennis wyciągnęła dłoń w jego stronę, chcąc wymienić uścisk ręki w ramach przywitania i zawarcia nowej znajomości, która, biorąc pod uwagę to, że mężczyzna dał jej wyraźnie do zrozumienia, że długo na Arnto pewnie nie zostanie, mogła się zakończyć szybciej, niż w ogóle się zaczęła.
    Nie lubiła, kiedy inni tak po prostu przychodzili i odchodzili.
    — Jak lubisz, żeby się do ciebie zwracać? — zapytała, poprawiając siad. — Bo skoro mówisz, że teraz jesteś “po prostu Harrym Slandem”, więc powinnam mówić Harry, prawda? Ładne to imię, wpada w ucho, pozostałe też. Wovoka znaczy coś konkretnego?
    Jej na wpół ściszony, łagodny głos rozchodził się po okolicy i tonął gdzieś wśród okolicznej przyrody.
    — Na mnie wszyscy mówią po prostu Dennis, raczej mało kto po nazwisku, ale zdarzają się i tacy, co mówią “panno Hoover”, ale zawsze jestem zdziwiona. Hoover mam na nazwisko. Dennis Hoover. Dennis Jessie Hoover tak właściwie. Ale Jessie nikt nie mówi. Mało kto w ogóle wie, że mam na drugie Jessie.
    Dziewczyna nie była nawet do końca pewna, czy mężczyzna w ogóle jej słucha. Nadal wydawał się być nieco nieobecny, a to wrażenie pogłębiało się coraz bardziej z każdą chwilą.
    Jej uśmiech zmienił się nieco, gdy usłyszała słowo “obowiązki”. O tak, od kilku lat miała ich zdecydowanie zbyt wiele, nakładało się ich coraz więcej, warstwowały się coraz bardziej, niemalże w nieskończoność. Dziewczyna utkwiła spojrzenie w płomieniach, mając z tyłu głowy myśl, że powinna już wracać. W gruncie rzeczy przyszła tu tylko po to, żeby sprawdzić, czy tajemniczy Lisi Kłos niczego nie potrzebuje, a skoro już to zrobiła, a on nie potrzebował jej pomocy, wypadałoby wracać do domu, ale…
    Ona chyba nie do końca miała na to ochotę.
    Dała sobie jeszcze kilka chwil na rozmowę oraz towarzystwo obcego mężczyzny. Nie było to może najbardziej odpowiedzialne z jej strony, ale w ciągu dnia nie miała czasu na chwilę wytchnienia, więc kradła ją sobie w tym momencie, nawet jeśli warunki nie były najbardziej sprzyjające. Prawdopodobnie każdy stwierdziłby jednak, że przebywanie z jakimś oderwanym od rzeczywistości gościem w środku nocy w jakiejś głuszy, kawałek od wszelkiej zabudowy, nie jest zbyt dobrym pomysłem. Każdy oprócz Dennis spragnionej rozmowy i towarzystwa.
    Zanim zdążyła otworzyć usta, żeby zadać jakieś niezobowiązujące pytanie, mężczyzna się odezwał.
    — Duchy? — mruknęła nieco zaskoczona, marszcząc delikatnie brwi, chociaż uśmiech nie schodził jej z twarzy. — Nie wiem, nigdy o tym nie myślałam. Czasami dzieci się straszy opowieściami i legendami o duchach i potworach. Takie masz na myśli? — zapytała, owijając się nieco bardziej materiałem narzuconym na plecy.
    Niekoniecznie miała ochotę na to, żeby ją teraz straszył.

Od Dennis cd. Ruby

    Dennis, chociaż nadal słodko uśmiechnięta, próbowała przypomnieć sobie jakieś niepokojące sytuacje związane z bydłem na ich farmie, ale niewiele potrafiła wyłuskać. Nie zauważyła, żeby działo się coś szczególnie niepokojącego. Krowy zachowywały się tak jak zawsze, zdrowo jadły i nie sprawiały problemów. Zresztą – pewnie by zauważyła, gdyby działo się coś nie tak jak powinno.
    Tak jej się przynajmniej wydawało.
    — Tak, jest w porządku — odparła dziewczyna spokojnie, odruchowo kierując dłonie w stronę warkocza.
    Absolutnie nie kontrolowała tego odruchu. Zazwyczaj zdawała sobie sprawę z tego, że znowu plącze sobie włosy, kiedy musiała zająć się czymś innym, a dłonie były potrzebne. Trudno też stwierdzić, kiedy to nabyła, ale chyba bardzo dawno temu.
    — Nie zauważyłam niczego złego, a zaglądam do obory przecież regularnie — dodała. — Chłopcy też by raczej powiedzieli, gdyby coś zauważyli, tak myślę. Ale jeśli to naprawdę jakaś choroba, to biedna Klotka pewnie szybko zachoruje. Jest jeszcze bardzo sprawna jak na swój wiek, ale jest dużo starsza od Różyczki, bo przecież Różyczkę kupiliśmy dopiero dwa lata temu. I to od ciebie, nie wiem, czy pamiętasz. Tak, ojciec koniecznie powinien o tym wiedzieć…
    Dennis westchnęła cicho.
    Obawiała się, że ta sytuacja ją przerośnie. Na każdym polu starała się jak mogła, ale w przecież były sprawy i sytuacje, na które nie miała wpływu. Według niej ten cały problem z bydłem był właśnie jednym z tych do obserwowania, a nie działania.
    I chociaż kochała ojca, bez wahania oddałaby za niego życie oraz wierzyła w to, że robi wszystko, by zapewnić im jakkolwiek stabilny byt, chociaż było to niewątpliwie trudne, była niemalże w pełni przekonana, że raczej nie będzie tym zainteresowany bardziej niż chłopcami, których nie widywał, płotem, którego nie naprawiał, i domem, którego nie sprzątał.
    — Podejrzana? — powtórzyła za Ruby nieco ciszej. — Co masz na myśli? Sądzisz, że ktoś to robi, no nie wiem, specjalnie? Dlaczego ktoś by chciał robić krzywdę innym specjalnie? Przecież to straszne!
    Dennis ledwo zdążyła wypowiedzieć te słowa, a już dotarło do niej, szczególnie dzięki spojrzeniu Ruby, że to wcale nie jest tak, że ludzie zawsze są wobec siebie dobrzy i życzliwi. Wielokrotnie już o tym zapomniała.
    Za każdym razem nie chciało jej się wierzyć w to, że ktoś mógł komuś zrobić coś złego z pełną świadomością krzywdy, którą wyrządza.
    — No, ale… co teraz w takim razie? — mruknęła, podczas gdy jej palce coraz bardziej wplątywały się we włosy. — Masz zamiar coś zrobić? Bo ja… Ja chyba nie nadaję się do takich spraw. No wiesz. Ty jesteś taka odważna i samodzielna, z tak wieloma trudnościami potrafisz sobie poradzić. Ja chyba niekoniecznie.
    To nie tak, że Dennis jakoś szczególnie zastanawiała się nad tym, co mówiła, ale nie chciała zabrzmieć jak mała zagubiona dziewczynka, chociaż faktycznie trochę ją przypominała. Faktem jednak było, że bardzo wątpiła w swoją przydatność w tej sprawie.
    Stała z Ruby gdzieś na stosownym uboczu, ale mijało je mnóstwo osób, które rozmawiały ze sobą na temat najświeższego problemu okolicy. Niektórzy głośno rozprawiali, inni szeptali między sobą, ale niemalże wszyscy odczuwali ten sam niepokój.
    I gdyby tak przyjąć narrację pani McConnell – wszyscy wydawali się równie podejrzani. Co do jednego.
    Tego Dennis już nie widziała. Dlaczego miałaby?

21.11.2021

Od Lisiego Kłosa cd. Dennis

Szczapy płonęły żwawo, ogień przeskakiwał między kolejnymi kawałkami drewna. Wovoka siedział w milczeniu, niezainteresowany tym, co oferuje mu świat, ten namacalny i materialny. Ciemne oczy zwrócił ku równie ciemnemu niebu. Z nieboskłonu uśmiechnęła się do niego pojedyncza gwiazda. Mrugnęła nieśmiało, po chwili przygasła, nie chcąc zbytnio odstawać od koleżanek. Lis uśmiechnął się nieznacznie, zaciągnął się dymem z fajki. Dopiero wtedy dosłyszał kierowane w jego stronę pytania. Zamrugał, nieznacznie zdezorientowany, przyjrzał się kobiecie. Sens słów mu umykał; jak dym wił się w czaszce, a kiedy usiłował wyłuszczyć z tego konkrety – znikał. Jak widmo, jak cień.
― Zioła ― wyjaśnił krótko, bez zbędnej wylewności. Wovoka nigdy nie był nadto ekspresyjny i okazywał sobą tylko tyle, ile trzeba było, nic ponad to. Raz jeszcze przeciągnął spojrzeniem po kobiecej sylwetce. Powoli, ruchem oszczędnym, ale płynnym, jakby wyćwiczonym w każdym calu, poklepał skrawek ziemi obok siebie.
― Dziękuję ci za troskę, ale nic mi nie jest. To zwykły przystanek w drodze. Jeden z wielu ― ogień trzasnął, szczapa osunęła się w snopie iskier. Lis oszczędnie poprawił długie rękawy koszuli, mokasyn zaszurał o wyschniętą ziemię.
― Jestem Wovoka ― przedstawił się, odpowiadając na jej pytania w kompletnie poronionej kolejności, a przy okazji, dorzucając sobie także coś od siebie. W końcu nikt go o imię nie pytał. ― Tak wołali na mnie w plemieniu. Nazywano mnie też Lisim Kłosem, kiedy pełniłem funkcję szamana. Teraz jestem po prostu Harry. Harry Sland ― skinął jej nieznacznie głową, orle pióro wplecione w długie włosy zafalowało, wprawione w ruch wcześniejszym gestem.
― Możesz ze mną posiedzieć, jeśli masz taką ochotę ― znów wskazał jej miejsce obok siebie. ― Nie namawiam jednak. Każdy z nas ma swoje obowiązki, każdego duchy wołają w inne miejsce. Mnie przywołały dzisiaj tutaj, jakby w końcu miały mi coś do przekazania. ― W ciemnych oczach Wovoki błysnęło zrozumienie. Być może to właśnie ta obca mu kobieta była odpowiedzią? Może to ona miała mu pomóc w nakłonieniu duchów do powrotu do jego plemienia? Szukał w końcu tak długo i zawsze bezskutecznie. Teraz jednak pojawiała się nowa zmienna. Teraz mógłby w poszukiwaniach nie być sam. Być może duchy – ewidentnie uprzedzone co do jego osoby – łaskawiej spojrzałyby na Dennis? Lisi Kłos zamyślił się po raz kolejny, a w tym zamyśleniu zaciągnął się solidnie dymem z fajki. Nie wypuścił go od razu, odczekał stosowną chwilę. Dopiero, kiedy obraz rozmazał mu się nieco przed oczami, wypuścił chmurę nosem.
Powietrze zapachniało osobliwie, ni to słodko, ni to gorzko.
― Wierzysz w duchy? ― spytał w końcu tonem łagodnym, choć zdecydowanie nieobecnym.


przepraszam, że tyle czekałaś :c

20.11.2021

Od Adama cd. Jane

Błękit tęczówek przez kilka sekund zawisł na biednej Susan, młodej i o buźce bardzo dla oka przyjemnej. Ale tylko tyle. Przyjemnej i nic więcej. Westchnął, spojrzeniem podążył i dalej, ku wspomnianej przez panienkę Helen, mającej zająć się, jak dane mu było zrozumieć, Krową. Zmarszczył czoło, odchylił się trochę od blatu – ku niej. Przez twarz prześlizgnęła się jakaś szelmowskość, jakaś niezbyt bezpieczna iskra. 
— Tylko uważaj — mruknął ku kobiecie, uniósł dłoń, chcąc ją na chwilkę wstrzymać w jej zabieganiu, zawiesić za pomocą jednego, drobnego gestu palcem w całej czasoprzestrzeni. — Jest trochę narowisty. Jakby się zbytnio narzucał, to krzyknij do niego per Krowa i zdziel go po chrapach lub pomiędzy uszami, jeżeli nadto głowy nie zadrze. Powinien się uspokoić, masz moje błogosławieństwo. — Bo to on był tu od udzielania zbawienia. Od podejmowania decyzji, komu los miał być przychylny, a komu troszkę mniej.
On, Adam Walsh, ponownie prezentujący się w swojej świetności. On, Adam Walsh, ponownie wymykający się spod kobiecego pantofla, choć nadal utrzymujący swą głowę nisko, wzrok barwiąc na usłużność oraz pokorę – nie chciał w końcu cudzej śliny w piwie.
Obrócił się ku barmance i uśmiechnął się ku niej życzliwie, może i parsknął śmiechem na tę doskonale czytelną sugestię w jej głosie. Ukrytą w lini obojczyków, w wyciągniętej szyi. W pasmach włosów przypadkiem układających się na wcześniej wspomnianej szyi, na bardzo ładnych barkach wręcz idealnie.
— Przespałbym się — stwierdził zgodnie z prawdą, bardzo uprzejmie, w podziękowaniu za to sycące dla oka przedstawienie, skinął głową. Zastukał kilka razy kosteczkami palców o blat, zmarszczył czoło, zastanawiając się. Rozejrzał się dookoła, poszukując w saloonowym towarzystwie jakiejkolwiek grupi skupionej na jakiejkolwiek grze. Najchętniej karcianej. Najchętniej takiej, w której do wygrania były pieniądze. Najchętniej, by stanowiłaby dla niego jakiekolwiek wyzwanie, by za prędko się nie znudził, by nie ogołocił towarzystwa ze wszystkich pieniędzy po jednej partii. — Na ten moment, jak podejrzewam, stać mnie tylko na ten na parterze, ale… — zawahał się przez chwilę, chłód oczu ponownie zlustrował kobietę — ale jeszcze przecież się nie kwateruję. Kto wie, co zdarzyć się może tej nocy — mruknął, coś w błękicie zaiskrzyło. — W końcu długa, a ja nie zamierzam na razie iść spać. Dobrze gram w karty. I całkiem nieźle strzelam, gdybyście potrzebowali kogoś do prędkiego wprowadzenia porządku.
Obrócił się całym sobą do baru, opuszki zatańczyły na kuflu. Bez wahania, choć to w umyśle się pojawiło, wziął łyk piwa. Westchnął.
— Oprowadzenie brzmi bardzo dobrze. Skorzystam, jeżeli oczywiście będziesz mieć czas i chęci — mruknął. — Ale nie chciałbym się narzucać. W końcu to nieeleganckie.

im sorry too

Od Oriona cd. Stanleya

Blisstown, jak zawsze, bowiem nic w tej kwestii nigdy miało się nie zmienić, śmierdziało. I choć ktoś prawdopodobnie zaraz rzuciłby, że przecież i do każdego smrodu, najgorszego sztynku idzie się przyzwyczaić, tak elf po prostu zaśmiałby się prosto w cudzą twarz – do tego bowiem po prostu nie szło nawyknąć, tym bardziej, gdy dzień gorący i upalny, a powietrze uwięzione było w ciasnych uliczkach miasta, usilnie i bezskutecznie próbując się z nich wydostać.
Tak jak i uwięziony był Orion. Przykuty niewidzialnymi łańcuchami do tego przebrzydłego miejsca, które znienawidził, odkąd po raz pierwszy postawił tu swoją stopę. Odkąd przetarta podeszwa – czy w ogóle miał wtedy na sobie jakiekolwiek buty – poślizgnęła się na obślizgłej kostce, odkąd zahaczył jego czubkiem – a może po prostu palcami – o jakąś dziurę, by następnie polecieć prosto na swoją twarz i o mało co nie złamać sobie nosa. Buźkę obił na pewno. A może obił mu ją ktoś.
Nie pamiętał, bo dzień za dniem rozmywał się w jednorodną masę, w której nie sposób było wyłapać jakichkolwiek różnic, zmian. Wszystko wydawało się nieszczęsną rutyną, poznawane twarze wcale nie wyróżniały się na tle tych pozostałych. I jedynie w monotonności błysków gwiazd ta stałość wydawała mu się ciepłą. Przyjemną. Dobrą. Ale jakże dostrzec gwiazdy, gdy te przysłania łuna wstrętnego Blisstown, do którego miał być już przykutym do końca swojego, miał nadzieję, że krótkiego, życia.
Czasami kaszlnął. Czasami pociemniało mu przed oczami. Zabrakło dechu w piersi.
Ale oni to lubili. Bestie będące w gotowości, by pożreć go w całości – mięsień po mięśniu, ścięgno po ścięgnie. Wyssać szpik z kości. Wyssać duszę, tak, by nawet pośmiertna niematerialność nie była mu pisana. W końcu na nią i tak nie zasługiwał.
Materac łóżka skrzypnął znajomo, a elf westchnął ciężko. Odkaszlnął przy okazji, w chusteczkę, na której, dzięki – a może jednak nie – Jedynemu, krwi nie odnalazł. Ściągnął brwi, prędko upychając ją pod materac. Przez głowę przebiegła myśl o tych wszystkich chusteczkach, które mógłby tam odnaleźć.
Przyozdobione srebrem uszy zastrzygły, drzwi skrzypnęły.
— Orion, chcą ciebie na dole — oświadczyła stojąca w progu dziewczyna. Młoda, piękna. Jeszcze nie przeżuta, ale przecież to kwestia czasu, jak ze wszystkimi. 
 — Mnie? — Podniósł brew, podnosząc się z łóżka. Prawie że przejrzysta suknia, którą dzisiaj sobie wybrał, zafalowała wraz z ruchem ciała – przypominała raczej mgłę, niźli jakikolwiek materiał. Była droga, jeżeli dobrze pamiętał, ktoś mu ją podarował. Ktoś bardzo bogaty. — Nowy? 
— Prawdopodobnie. — Dziewczę wzruszyło ramionami. 
Elf pokręcił głową, zerknął przez ramię na niedomknięte okno. Przeklnął pod nosem, stwierdzając, że w tym wstrętnym miejscu nie idzie nawet porządnie pokoju wywietrzyć. 
Drzwi trzasnęły za nim krótką chwilę później.

19.11.2021

Od Jane cd. Adama

No proszę, proszę. To już, to tyle? Koniec demonstracji, koniec przedstawienia, koniec grania pana i władcy mojego lokalu? Pięknie. Poszło gładko, szybciej i sprawniej niż oczekiwałam. Cóż tu wiele mówić, cała sytuacja wprawiła mnie w pewne zadowolenie, doprowadzenie bruneta do porządku zajęło mi ledwie parę chwil. Och, Jane, ty kokietko, nie wiedziałam, że jesteś w tak dobrej formie. Mężczyźni to, jak widać na powyższym przykładzie, nieskomplikowane istotki. Wystarczyło strzepnąć rzęsami, uśmiechnąć się dziewczęco, subtelnie zaprezentować to i owo, i proszę, efekt gwarantowany. Piękny nieznajomy zreflektował się momentalnie, jakby klienta mi podmienili. I nawet uśmiechnął się grzecznie, i zaśmiał miękko, i rączkę podłożył. Ach, ci panowie. Tacy pocieszni. 
— Susan, nalej temu panu piwa — poleciłam stojącej nieopodal dziewczynie. Nie ruszyłam się z miejsca, nie zmieniłam pozycji, nie spuściłam wzroku z bruneta. Przyglądałam mu się śmiało, bez cienia skonfundowania, jego spojrzenie, wciąż nieco chłodne, nie robiło na mnie specjalnego wrażenia. — A ty, Helen, zajmij się koniem. Helen!... Do mnie. Koń tego pana. Szybciutko.
Zerknęłam na dziewczynę. W milczeniu obserwowałam, jak odrzuca do tyłu dwa warkocze, zakasuje spódnicę, lekkim truchtem zaczyna przeciskać się między stolikami, w popłochu wybiega przez drzwi. Odebrałam kufel od Susan, podsunęłam go mężczyźnie, uśmiechnęłam się lekko, z ukontentowaniem. Widzisz? Jestem tu panią. W tym miejscu sprawy mają się tak, jak ja chcę, żeby się miały.
— Przespałbyś się u mnie, mówisz? — powtórzyłam po krótkiej pauzie. Nieznacznie przechyliłam brodę, eksponując szyję, obojczyk, fragment nagiego ramienia. Szczerze powiedziawszy, wiedziałam, że produkuję się na marne, wyszło już na jaw, że mężczyzna groszem nie śmierdzi. Byłam skłonna w to uwierzyć, chociażby na podstawie jego fizjonomii, ten zarost mówił sam za siebie. Oszwabienie go z reszty drobnych uznałam w tamtym momencie za, hmm, trochę nieetyczne. Zresztą: o czym my mówimy, ten człowiek chciał spać w mojej stajni, w boksie swojego konia. Skąd więc słodki ton, po co go bajerowałam? Dla sportu, oczywiście. Jeżeli strat moralnych nie mógł wynagrodzić mi wysokim napiwkiem, niech chociaż trochę mnie zabawi. — Ależ uprzejmie zapraszam. Wolne pokoje są, dwa nawet. Jeden tani, drugi niekoniecznie. Jeden zadowalająco komfortowy, drugi, jak na mój gust, wcale niebrzydki. Jeden na parterze, niewielki, wyposażenie podstawowe, łóżko, stolik, szafa, widok na ścianę naprzeciwległej kamienicy, prostytutki często go wynajmują, lojalnie powiadamiam, ale, widzisz, masz szczęście, dzisiaj akurat żadna nie korzysta. Drugi na piętrze, całkiem ładny, warunki bardzo dobre, standardy zachowane, zwykle udostępniam go zamożniejszym przejezdnym. Jeżeli masz ochotę, potem mogę cię oprowadzić.

pszprszm :c

od Horyzonta cd. Odette

Chociaż ciemne oko wiedziało, że nie musi dłużej doglądać poszkodowanej, robiło to. Podążało mimowolnie za klatką piersiową, która unosiła się i opadała w subtelnym cyklu, ledwo dostrzegalnym za okryciem ze skóry. Kontrolowało ruchy jej dłoni, martwiąc się już nie tylko o nią, którą to siłą przytargał zza drugiej strony, ale samego siebie, bo przecież mógł przypadkowo prześlizgnąć palcami nad skrytym za pazuchą nożem, przegapiając go. 
Nic się jednak nie działo. Przez kobiecą twarz przebiegł jedynie cień rozczarowania, nieme warknięcie, obruszenie całą sytuacją, aż w końcu podniosła się ociężale. Spojrzenie Horyzonta prędko uciekło na ledwo tlące się już ognisko, nie zdołał bowiem zebrać jeszcze sił, ani chęci, by dorzucić do niego drewna. Potrzeba udawania, że nie spędził ostatnich kilku godzin, doglądając poszkodowanej, była wyjątkowo silna, wynikająca tylko i wyłącznie z obawy do utraty resztek godności.
Usiadła skrzywiona, trochę niepewna, dalej zdecydowanie oderwana od rzeczywistości, gdy jej wzrok chaotycznie przebierał po otoczeniu. Dopiero po chwili, jak rażona piorunem, zerknęła na mężczyznę, który rozdzielał właśnie pojedyncze listki i gałązki od garści owoców, które zdołał zerwać z górskiego krzewu rosnącego nieopodal. Jeśli dobrze pamiętał z nauk, które zaczerpnął od podróżnych, których miał przyjemność spotkać na swojej drodze, były jadalne, na więcej mięsa nie mógł sobie w końcu pozwolić. Wystarczy, że poprzedniego wieczoru pozwolił sobie zjeść podpieczoną nóżkę kurczaka, którą przygotował dla kobiety, ta jednak nie zdołała wypocząć na tyle, by wybudzić się na posiłek. Liczył się z faktem, że kolejne porcje będą już do podzielenia tylko i wyłącznie między Paprotką i poszkodowaną, będąc świadomym, że poprzednia okazja była zwykłym zbiegiem okoliczności i pierwszym takim przypadkiem od kilku tygodni, na który pokręcił nosem, nie będąc przyzwyczajonym do smaku i zapachu pieczonego mięsa, które jednak przyjemnym ciepłem rozeszło mu się po żołądku, a na rozgrzewający posiłek nie miał zamiaru narzekać. 
Nagły zlep słów, który wypluła z takim impetem, jakby przynajmniej zalegały w słabym gardle od tygodnia, zaskoczył go na tyle, by powrócił do niej wzrokiem, zaopatrzonym tym razem w delikatną nutę zaniepokojenia. Nie odpowiadał, przypatrywał się jej jedynie z cierpliwością i dopiero gdy ta wydusiła z siebie ostatnie "przepraszam" i ponownie padła, podniósł się z miejsca, chwytając przy tym bukłak z wodą i podszedł do kobiety. Gdy zdołał unieść delikatnie jej głowę, podpierając ją dłonią, zauważył, jak ledwo przytomne, szkarłatne oczy drgają w nieregularnym rytmie, szukając światła, czegoś znajomego, stałego.
― Chcesz się napić? ― spytał, przywołując na chwilę jej uwagę. Usta rozwarte w niemej odpowiedzi, drgnęły bardzo delikatnie, w niezrozumiałym, niesłyszalnym dla Horyzonta zdaniu. Zmarszczył brwi. ― Chodź, napijesz się ― dodał w końcu, podnosząc ją jeszcze wyżej z należytą ostrożnością, a następnie przywarł szyjkę skórzanego bukłaka do suchych warg i przechylił go delikatnie, by poznała najpierw znajomy, przyjemny chłód krystalicznej wody, zaczerpniętej z pobliskiego strumienia. Rzeczywiście, napiła się, ale jedynie odrobinę.
Horyzont pstryknął dwa razy przed jej oczami, gdy zauważył, że ponownie traci kontakt z rzeczywistością.
― Hej, zostań ze mną. ― szepnął, ściskając delikatnie jej kark. Ciekawska fretka również musiała dorzucić swoje trzy grosze, muskając noskiem bladą, kobiecą dłoń, co było prawdopodobnie najmniej inwazyjnym posunięciem, na jakie zdecydowała się w przeciągu ostatnich kilkunastu godzin, zważając na to, że zdążyła już wylizać spocone czoło kobiety, prawie zgnieść jej nogi i ułożyć się przy ciele, dbając o jej ciepło. Czerwone spojrzenie skupiło się na chwilę na horyzontowej twarzy, na co delikatnie się uśmiechnął, chociaż zmarszczone brwi zdradzały supeł nerwów wiążący się w jego żołądku. ― Wiem, że cię męczę i że chcesz odpocząć, ale powinnaś… Czy jesteś głodna? Chcesz coś zjeść? Kurczak, owoce, orzechy? 

ochuj on żyje

Od Claire cd. Stanleya

Wyprawa do Gardzieli to, generalnie, nie w kij dmuchał. Claire była tego boleśnie świadoma - wbrew opiniom osób, którym wydawało się, że skoro nie przekroczyła jeszcze pięćdziesięciu wiosen, a między nogami nie dynda jej nic odpowiednio długiego, to nie ma prawa wypowiadać się w tej kwestii. Kobieta nie zamierzała nawet słuchać tego typu kretyńskich wynurzeń. Jeśli ktoś uważał, że lepiej zna się na Gardzieli od niej, to niech idzie zebrać ekipę i sam tam śmiga. Psy szczekają, karawana idzie dalej.
Mapy Gardzieli można było śmiało o kant dupy potłuc. Miejsce ustawicznie się zmieniało, coś nowego cały czas tam wyrastało, a co raz wyrosło, potrafiło dostać nóżek i gdzieś sobie pójść. Chyba. Nawet to nie było pewne. W każdym razie sprawa była nietrywialna, bo chociaż dla Claire nie byłaby to pierwsza wyprawa, najpewniej nie będzie mogła polegać na własnych wspomnieniach z tego miejsca. Im bliżej w miarę „ cywilizowanych" i normalnych terenów, tym i Gardziej była normalniejsza, ale im dalej się szło, tym bardziej zmieniała się definicja normalnego i człowiek nie mógł być już pewien niczego.
Gardziel ją wzywała. Claire nie wyobrażała sobie, by mogła pozostać oddzielona od tamtego miejsca dłużej, niż to konieczne, niż zajęłoby jej przygotowanie kolejnej wyprawy. To tam czekały na nią odkrycia, czekało nienazwane i niepojęte, co tak bardzo ją fascynowało. Kobieta pozbawiona była jednak tych dziecięcych złudzeń, których pełno było w głowach jej podobnych, a które nigdy nie narodziły się w jej głowie. Zdawała sobie świetnie sprawę z tego, że Gardziel nie jest miejscem przyjaznym człowiekowi, że te wszystkie barwne rośliny mogą być trujące albo mięsożerne, a człowiek wyglądał dla nich jak smakowity kąsek. Również żyjące tam zwierzęta, o ile zwierzętami można było to nazwać, najczęściej nie były zbyt przyjazne, choćby przyjmowały kształt uroczych, barwnych kulek.
Wielu było takich, którzy wybrali się do Gardzieli, nie będąc tego świadomymi, albo zwyczajnie nie przejmując się takimi „szczegółami", bo te nie pasowały im do planów i zamierzeń. Woleli ruszyć w dziką krainę, która więcej miała wspólnego z marzeniami, niż z Gardzielą z prawdziwego zdarzenia - a potem rzeczywistość weryfikowała podejście takich ludzi. Brutalnie i bez litości.
Claire kończyła właśnie projekt nowej maszyny, która miała jej się przydać w Gardzieli. Jak na razie trudno było powiedzieć, na ile całość działała, a na ile nie - Claire nie do końca miała możliwość, by ją przetestować. Cóż, jedyną możliwością testowania maszyny przydatnej w Gardzieli było udanie się do Gardzieli i eksperymentalne sprawdzenie, czy całość się do czegokolwiek nadaje, czy też nie. Innej opcji nie było, z resztą sama Claire była zwolenniczką sprawdzania wszystkiego w rzeczywistości, za pomocą dobrze opracowanego eksperymentu, a nie tylko obliczania wszystkiego= na papierze, gdybania i myślenia. Dowód to miał być konkret, a nie matematyczne wynurzenia.
Wracając jednak do jej wynalazku - Claire umyśliła sobie lampę, nie była to jednak zwykła lampa. Jej światło miało odstraszać wraże stwory z Gardzieli, a jak na razie jedynym „stworem z Gardzieli" jaki udało się Claire przywieźć z poprzednich wypraw, był jakiś żółty porost, który otwierał i zamykał jakieś dziwne ślepia na szypułkach. Faktycznie, gdy poświeciło się na niego lampą, ślepia się zamykały, szypułki chowały, porost zdawał się doświadczać dyskomfortu i próbował cofnąć ze swego kamienia. Zaś gdy tylko lampa gasła, porost na powrót się rozwijał i ciekawskim wzrokiem swoich szypułkowych oczu badał otoczenie.
Eksperyment wykonano więc na jednym przedstawicielu jednego gatunku - Claire musiała przyznać, że była to absolutnie mordercza liczba, wyśmianoby ją w dowolnym czasopiśmie naukowym. I właśnie dlatego, by jej badania miały jakąkolwiek sensowniejszą podstawę, musiała udać się do Gardzieli na poszukiwanie nowych, innych gatunków i ich przedstawicieli. By im wszystkim świecić latarnią w oczy.
Na dźwięk głosu oderwała się od rzeczy, przy której pracowała, spojrzała na właściciela owego głosu. Był jakiś podejrzanie żółty.
Claire oderwała od pracy nie tylko siebie, ale i swój umysł. Zdjęła z oczu gogle, mężczyzna od razu stracił tę podejrzaną, żółtą barwę.
— Tak, to ja. We własnej osobie — podeszła, wyciągnęła rękę, cofnęła ją, zdjęła ciężką rękawicę i wyciągnęła dłoń ponownie. — Henrietta Ravenswood, proszę mówić mi Claire.
Uścisk jej dłoni był silny, szorstki, zdradzał częste trzymanie klucza francuskiego w dłoni.
— Rozumiem, że chciałby się pan ze mną wybrać do Gardzieli? Jakie ma pan doświadczenie? — spytała, wskazała gestem jeden ze stołków. W warsztacie i tak nie było wiele miejsc do siedzenia, a stołki zdawały się najstabilniejsze.

Od Ruby cd. Dennis

Kowboje Ruby czekali na nią niemal zaraz obok wyjścia. Jeden opierał się barkiem o ścianę budynku, drugi niezobowiązująco wsparł dłonie o barierkę krótkiej wiaty. Kolejny żuł źdźbło trawy, które zaraz wypluł, gdy tylko z wnętrza budynku wyłoniła się Ruby. Pedro wypatrywał ranczerki najuważniej, wyjął ręce z kieszeni, gdy zaczęła się zbliżać.
— Jakie wieści, señora? — spytał, zerkając na nią z lekkim niepokojem. Po Ruby było widać, że narada u szeryfa, czy cokolwiek to było, nie przebiegło najlepiej, a i wieści były niewesołe.
— Szeryf nie chce siać paniki, dlatego zaprosił tylko właścicieli stad, farmerów — zaczęła kobieta, skrzywiła się nieco.
— Coś z bydłem — domyślił się od razu Pedro.
— Ano z bydłem — westchnęła, nie chciała jednak sama siać paniki wśród swoich ludzi, choć przecież była im winna jakieś wyjaśnienia. — Ale poradzimy sobie. Nie tak, to inaczej. Zawsze sobie przecież radzimy.
W tym momencie Ruby usłyszała pogodne „Dzień dobry" za plecami. Odwróciła się, spojrzała na Dennis.
Musiała przyznać, że szkoda jej było dziewczyny. Była młoda, wesoła, powinna cieszyć się życiem i myśleć o totalnie innych rzeczach, nie zaś przychodzić na spotkania dotyczące zdychającego bydła. To zdecydowanie była rola jej ojca, Ruby jednak, choć potrafiła zachowywać się gruboskórnie, jeśli wymagała tego sytuacja, miała w sobie wystarczająco dużo taktu i empatii, by nie poruszać tej kwestii na głos.
— Na razie u nas wszystko dobrze, odpukać — odpowiedziała jej Ruby z uśmiechem - jej marsowa mina, którą miała jeszcze chwilę temu, gdzieś zniknęła.
Martwiła ją cała sytuacja, ale nie chciała dorzucać Dennis dodatkowych zmartwień. Ruby zdawała sobie sprawę, że jako właścicielka dużego rancza, do tego jego głównodowodząca (jedno z drugim nie zawsze przecież się pokrywało, wielu ranczerów miało swych zarządców i to oni zajmowali się wszystkimi ważnymi sprawami), oraz nieco starsza i bardziej doświadczona przez los kobieta, tak właściwie to powinna w pewien sposób wyznaczać jakiś trend i podejście do całej sprawy.
— Ale masz rację, sytuacja jest poważna, nie wolno jej lekceważyć. Koniecznie powinnaś wszystko opowiedzieć ojcu.
Ruby w końcu znów się uśmiechnęła. Nie umknęło jej, że Dennis udało się powiedzieć do niej normalnie, na ty, i cieszyło to kobietę. W jej odczuciu Dennis była nieśmiałą i wrażliwą dziewczyną, a choć obie te cechy w normalnych przypadkach byłyby zupełnie w porządku, o tyle tutaj, na Dzikim Zachodzie, każdy nieśmiały wrażliwiec musiał umieć też po prostu wdziać portki i być twardym, przełamać się. Życie potrafiło być brutalne. Ruby zaś cieszyła się, że Dennis możliwie poczyniła jakieś kroki w stronę tej umiejętności bycia twardszą i odważniejszą - nawet jeśli było to wbrew jej naturze, było to potrzebne.
— Chodź kawałek, pogadamy jak kobieta z kobietą — powiedziała do Dennis, skinęła swoim kowbojom i obie oddaliły się kawałek. — U mnie na razie cisza — podjęła Ruby, gdy znalazły się poza zasięgiem słuchu pozostałych. — Ale obawiam się, że nie potrwa to długo, a jeśli to faktycznie jest jakaś choroba, to będzie bardzo ciężko.
Ruby nie musiała wiele dodawać. Jej stada były liczne, sztuki bydła liczyła w setkach, więc jeśli dopadłoby je coś zaraźliwego, zaraza rozprzestrzeniłaby się w okamgnieniu. Ranczerka westchnęła - tylko tego brakowało. Co prawda na ranczu miała weterynarza, ale cóż mógł poradzić tylko jeden człowiek? Zresztą, stary doktor Malcolm ograniczał się głównie do pomocy przy „codziennych" sprawach związanych z bydłem, Ruby jakoś ciężko było sobie wyobrazić, by walczył z jakąś nieznaną chorobą.
— A u ciebie? Na razie cisza? — spytała z troską. — Cała ta sprawa wydaje mi się mocno podejrzana… — przyznała w końcu.

Od Ojca Kruka cd. Oriona

 — Obraziłeś jedynego swoimi czynami —zaczął Kruk, bo zawsze tak zaczynał spowiedź. To była formułka, której każdy się od niego spodziewał. Następnie zatrzymał się, szukając dalej odpowiednich słów.
Jedną zasadą kierował się w swoim fałszywym kapłaństwie. Była to szczerość. Oczywiście nie pełna, bo na taką by się nie odważył. Jego imię, którekolwiek imię, miało złą sławę ciągnącą się za nim cieniem. Starał się nie ukrywać swoich uczuć, jeśli nie były one kompletnie sprzeczne z wizerunkiem dobrego kapłana, który wytworzył się w ich głowach.
— Nie odprawiłeś pokuty. Jak mam wierzyć w twoją spowiedź, jeśli ostatnim razem nie posłuchałeś duchownego?
Zastanawiał się, czy owym duchownym był jego poprzednik. Los księdza, który niegdyś tu rezydował, był nieprzyjemny. Ojciec Kruk potrzebował jednak swojej własnej parafii i domu, a nie mógł tego osiągnąć z przełożonym dyszącym mu nad karkiem. Chyba nawet odprawił za niego mszę albo dwie, w końcu tak wypadało.
—Nie będę cię karcił ani za lekkomyślność, naturalną jest chęć zabawy. Nie jesteś stary, możesz sobie na nią pozwolić. Kłamstwa musiałbym usłyszeć, by je ocenić. Teraz robić tego nie będę. Postanawiam wierzyć, że naprawdę starałeś się robić odpowiednią rzecz. A jeśli chcesz bym skarcił cię za nieczystość, to muszę odrzucić tą pokusę —stwierdził. Odwrócił się w stronę Jedynego, chciał patrzeć w jego oko, gdy mówił następne słowa. Co jakiś czas rzucał mu takie wyzwanie, czekał, aż strzeli w niego piorun, aż ziemia rozstąpi się na dwoje. To nigdy nie nastąpiło. —Nie dostrzegam nic złego w odrobinie przyjemności fizycznej. Nawet takiej, której dokonuje się za pieniądze.
Ziemia się nie rozstąpiła. Wciąż siedział na ławce.
— A co do twojej godności, to nie tobie decydować, a mi, czy rozgrzeszenie otrzymasz.
To była prawdziwa moc, jaką dawała mu sułtana. Pieniądze były bardzo miłym dodatkiem, ale prawdziwa siła tkwiła w słowach. Mógł ukoić zbłąkane dusze albo zaprowadzić je do jeszcze gorszego piekła. Parę bzdur wypowiedzianych w chwili uniesienia, mogły przemienić się w unoszącą na duchu przemowę. Nigdy nie był szczególnie wybitnym mówcą, ale uczył się szybko.
—A na pokutę... —Rozejrzał się, a jego uwagę przykuł widok za progiem. —Zbierz kwiaty, które rosną przy drzwiach. Ledwo się już trzymają. Zrób z nimi dalej co chcesz. To twoja nauka. Nie każda kara jest dotkliwa.

16.11.2021

Od Loretty cd. Mae

Loretta coraz częściej miała dość prowadzenia tego przybytku rozkoszy. Odkąd wszystko było na jej głowie pojęcie wolnego czasu właściwie przestało dla niej istnieć. Z każdym problemem musiała mierzyć się sama i prawdę mówiąc brakowało kobiecie pomocy, ale czy komukolwiek mogła zaufać na tyle, by powierzyć biznes choć częściowo w jego ręce? Przez lata spędzone w zamtuzie wiele widziała i słyszała. Obserwowała jak jej znajome po fachu dawniej będące przyjaciółkami po zerwanej przyjaźni posyłały sobie wrogie spojrzenia i cieszyły przy okazji porażek tej drugiej. Obawiała się podobnej sytuacji, obrócenia zaufania przeciwko niej, wykorzystania słabości.

Idąc po schodach zerknęła na Mae i przyłapała ją na wystawianiu języka do gburowatego klienta, z którą chwilę wcześniej miała styczność. Zazdrościła dziewczynie takiej beztroskości. Co prawda w jej wieku nie była zahukana, ale również nie bezczelna. Raczej naiwna i nieświadoma wielu rzeczy, o których przekonała się z biegiem czasu. Czy ona też kiedyś tak bardzo się zmieni? Kto wie, może wędrowny tryb życia pełen niebezpieczeństw wreszcie się jej znudzi albo ją zmęczy i zostanie stateczną damą? Ciężko było Lottcie wyobrazić sobie Mae w wytwornej sukni, z jakimś wąsatym eleganckim jegomościem u boku, a tym bardziej ją otoczoną gromadką dzieci. Lotta nie lubiła za tym stereotypem kobiet muszących założyć rodzinę, ale wiedziała, że jest on wciąż żywy wśród wielu mieszkańców Krainy.

Siedząc przy stole wysłuchała przechadzającej się rudowłosej. To co mówiła brzmiało logicznie i całkiem przekonująco. Może była młoda i jeszcze nie do końca zachowywała się dojrzale, ale wyglądało na to, że wie co robi. Pokiwała głową, dając w ten sposób znak, że rozumie jej plan i przytakuje mu. Miała szczerą nadzieję, że uda im czegoś dowiedzieć, ale podobnie jak Mae nie liczyła na to, by przełom miał się pojawić od Mary. Mimo wszystko zgodzie z życzeniem dziewczyny zmierzała ją zaprowadzić do pracownicy.

— Tak, Agnes mieszkała tu od kilku lat. Przygarnęłam ją z ulicy. Uciekła z sierocińca i nie miała dachu nad głową, a nie chciała tam wracać. Zaproponowałam jej pokój w zamian za pracę — wyjaśniła krótko Lotta. Historie większości dziewcząt trudniących się nierządem w jej przybytku nie należały do wesołych ani łatwych. Niektóre z nich z zaoszczędzonych pieniędzy decydowały się zakupić walizkę i bilet w jakieś odległe miejsce, by odciąć się od przeszłości i zacząć od nowa. Większość jednak była na tyle młoda, że wolały wydawać pieniądze na zwiewne sukienki, kwiatowe perfumy oraz drogie kosmetyki. Lotta nigdy nie próbowała zarządzać ich finansami. Miała wystarczająco problemów na głowie, jeśli chodzi o kwestię zliczania tego, która dziewczyna ile zarobiła w ciągu ostatniego miesiąca.

Otworzyła szufladę pod biurkiem i wyciągnęła z niej ciężki pęk kluczy. Z zaskakującą łatwością odnalazła jeden z nich, po czym wstała i stukając obcasami skierowała się do wyjścia z gabinetu. — Chodźmy zatem. Pokój Agnes znajduje się naprzeciwko Mary. Musi być wstrząśnięta. Były nie tylko sąsiadkami, ale też przyjaciółkami. Tutaj wszystkie dziewczyny się znają przynajmniej z imienia — dodała, idąc długim korytarzem zatopionym w półmroku. Przez otwarte po obu stronach okna panował lekki przeciąg, dzięki czemu było nieco chłodniej.

Lotta zatrzymała się przed drzwiami z numerem 5. Już zza nich dało się słyszeć ciche szlochanie. Właścicielka domu publicznego spojrzała na swoją rudowłosą towarzyszkę, ale odchrząknęła z lekkim zmieszaniem, po czym zapukała. W pierwszej chwili zamiast spodziewanej odpowiedzi mogły usłyszeć jak ktoś głośno dmucha nos, a potem chyba myje dłonie lub ochlapuje sobie zapłakaną twarz wodą. Kiedy Mary uchyliła im drzwi wyglądała jak siedem nieszczęść. Bez przesadnego makijażu i nastroszonej fryzury trudno było ją poznać. Po zaczerwienionych oczach od razu było widać, że płakała, ale mimo tego odsunęła się, by wpuścić dwie kobiety do środka. Nieco nerwowym gestem zaczęła uprzątać pokój. Zarzuciła kołdrę i narzutę na łóżko, by zakryć to, że pościel była w nieładnie, a potem szybko zgarnęła kilka drobiazgów stojących na toaletce.

— Przepraszam za ten bałagan. Przez tę całą sytuację nie miałam głowy do sprzątania. — wychrypiała, zatrzaskując szafę. — Nie wiem czy mogę jakkolwiek pomóc w rozwiązaniu zagadki śmierci Agnes. Nie miała rodziny ani amanta. Odwiedzał ją tylko Lawrence.

15.11.2021

Od Nathaniela cd. Stanleya

Okolice zdawały się żyć własnym harmonijnym życiem, kiedy tak przyglądał się im zupełnie nieprzypadkowo. Zdarzało mu się niegdyś podróżować przez lasy, wielkie czy nie, ale ten wyglądał zaskakująco pięknie i… leśnie o ile można to tak ująć. Ale czy są lasy, które nimi nie są? No właśnie. Nat skrzywił się nieco w zaskoczeniu na własne idiotyczne pytanie i spostrzeżenie. Zrezygnowany skupił się ponownie na drodze, obserwując runo leśne i okolice w poszukiwaniu pułapek. Tutejsze okolice podobno słynęły z traperów, którzy rozstawiali z zadowoleniem swoje pułapki, gdzie tylko mogli. Zwłaszcza, że młody medyk dawno porzucił już standardową i uklepaną dróżkę między wysokimi drzewami. Zbyt wielkie było prawdopodobieństwo spotkania ludzi, których poza miastami wolał jednak unikać. No właśnie. Tak od skrajności do skrajności, to była cała jego osobowość. Uwielbiał patrzeć na wyleczonych pacjentów i słuchać z dala głosów z pełnych barów, jednak tłumów nigdy nie lubił, a przebywanie z kimś sam na sam wpawało go w zbytnią ostrożność i często niepotrzebne spięcie. Jednak taki już był, pełen niedoskonałości i głupich nawyków, których nie miał kto z niego wyplenić na przestrzeni lat.
Chodzenie poza uklepanymi drogami miało swoje zalety, jednak pozostawał jeszcze fakt, że lasy są naturalnym domem dla dzikich zwierząt. To także stanowiło swoiste zmartwienie dla blondyna. Uspokajało go jedynie to, że jego klacz zapewne będzie o niebezpieczeństwie wiedziała pierwsza i z pewnością zrobi się bardzo niespokojna. Zatem tak długo, jak jej krok był płynny i powolny, nie było się czego bać. Chyba. Ze złym przeczuciem przeczesał splątaną grzywę zwierzęcia palcami. Coś podpowiadało mu, że nie będzie to piękny i monotonny dzień, jak każdy inny spędzony w podróży.
Dzień nie był taki młody, ale jeszcze się nie starzał, kiedy w oddali coś zawyło i zahuczało. Nat szarpnął za wodze, wsłuchując się w milczący przez chwilę las. Liście szumiały w spokojnym rytmie, ptaki jeszcze chwilę szczebiotały wesoło, kiedy powietrze przeszył kolejny ryk, dużo bardziej żałosny i bolesny, aż Nathanielowi ciary przeszły po plecach na samą myśl. Coś wpadło w pułapkę. Przyszło mu do głowy, a sądząc po dźwięku, obstawiał coś dużego, włochatego, czego nazwa zaczyna się na „N” i kończy na „dźwiedź”. Dobrze, że on, nie ja. I bez większego namysłu ruszył swoją drogą, przed siebie. Jednak coś przekroczyło drogę jego drogiej klaczy, która żwawym ruchem zmieniła kierunek ich jazdy, prychając przestraszona. Nat jedynie kątem oka dojrzał błyszczące się rude futro i … trzy pary oczu? Ile? Jednak nie miał czasu na zastanawianie się nad tą sytuacją. Zresztą, pewnie mu się przewidziało w biegu i stresie. Swoją przyjaciółkę opanował w miarę szybko, jednak nie było to proste. Z wrażenia aż wyszedł z siodła.
Jechał powoli i spokojnie, bo nie miał ochoty na wpadnięcie w pułapki co powtarza się już kolejny raz, a świadczy o fakcie, że jednak jest mu to tak nie na rękę, że trzeba powiedzieć to więcej niż raz. Teraz jednak miał się na baczności jeszcze bardziej, bo kompletnie zagubił się po nagłej panice swojej klaczy. Nie wiedział, w którą stronę dokładnie idą i jak daleko do brzegu lasu. Spodziewał się wielu dni wędrówki, deszczu, słońca, niedźwiedzi, a nawet spania pod gołym niebem, a nie w siodle, jednak wiecie czego Nathaniel się nie spodziewał? Otóż, że kiedy wyjdzie z kolejnych krzaków pod drzewem spotka człowieka. Ale to nie byle jakiego człowieka, ba! Dorosłego, postawnego mężczyznę, z którego boków… i właściwie zewsząd lała się krew. Celował w niego rewolwerem. 
— Ktoś ty? — gardłowy głos nie zdołał wyrwać go z szoku. Milczał więc jeszcze przez chwilę, zastanawiając się co poczynić. No, bo ok… był lekarzem, ale jasna cholera, celują w niego bronią palną. Życie jeszcze jest mu miłe. Mógłby odjechać, tak bez słowa, ale coś mu podpowiadało, że jego sumienie upierdzieliłoby go następnego dnia na śniadanie. Dlatego niepewnie potarł czoło i wziął głęboki wdech. To będzie ciekawe…. Doświadczenie.
— Zgubionym w lesie lekarzem. — Ile ten człowiek musiał mieć szczęścia, aby trafić na medyka w środku głuszy. Aż Nat zastanowił się, czy aby przypadkiem Jedyny jednak gdzieś tam nad nimi nie czuwa. Nat zszedł z klaczy i otworzył torbę wiszącą u jej boku. Ta tylko schyliła łeb, podgryzając odrobinę trawki. Igła, nić, bo bez tego się nie obejdzie, no i oczywiście odrobina nieco poszarzałych bandaży. Nowe miał w innej torbie, jako że niedawno uzupełniał zapasy w wielkim mieście. Obejrzał się jeszcze raz na tego człowieka i sięgnął też po wodę i jakiś lek z ziół na rzekome zakażenia. Zapewne niewiele on dawał, jednak był lepszy niż pozostawianie ran bez zabezpieczenia.
— Byłbym wdzięczny jakbyś jednak nie próbował we mnie strzelać — powiedział i zbliżył się bez zawahania, rzucając wszystko na trawę obok nieszczęśnika i żwawo pozbawiając go resztek koszuli, aby spojrzeć na jego rany. Zmarszczył nos, nawet nie słuchając co ten facet ma do powiedzenia. Masz za dobre serce Nat. Za dobre, kiedyś za to oberwiesz. Zawinął kawałek ściereczki i przyłożył do ust gościa, który rzucił mu tylko groźne spojrzenie.
— Zagryź, bo będzie bolało — zamilkł na sekundę — bardziej niż teraz. — I powolnymi płynnymi ruchami zaczął zmywać nadmiar krwi z jego ciała. Potem w ruch poszła igła i nić, a sprawne ruchy szybko załatały rany pozostawione przez ewidentnie zwierzęce pazury. Wszystko przy akompaniamencie pomrukiwań bólu rozmytych gdzieś w tle poza umysłem Nathaniela. A kiedy cała ta „operacja”, która pochłonęła całą jego uwagę, skończyła się, posmarował szwy maścią i obwiązał bandażem. Źle nie było. Zawsze mogło skończyć się na amputacji lub połamanych kończynach, na co, na szczęście, nic nie wskazywało, gdyż żebra ładnie utrzymywały swój kształt pod naciskiem jego palców.
— Skończone… Nie zemdlałeś? — rzucił w powietrze, zbierając swoje rzeczy i kierując się do torby uwieszonej u końskiego boku. Niebo powoli zasnuwało się pomarańczami i żółciami nadchodzącego zmierzchu, a cienie drzew przykrywały wszystko wokoło. — Co tak właściwie się stało?

Od Stanleya do Claire

Stanley od zawsze miał smykałkę do interesów.

Już za dzieciaka pomagał w gospodarstwie, żeby wieczorami przerzucać się na działki sąsiadów, robiąc wszystko, byle odłożyć kilka groszy na czarną godzinę. Jedyny w końcu świadkiem, że w tamtych czasach byle grosz bywał na wagę pełnoprawnego złota czy nawet cyprnaitu. Nawyku chomikowania pieniędzy i chorobliwego wręcz oszczędzania nie pozbył się nawet w czasie swojej samotnej wędrówki. Prawdopodobnie wyłącznie dlatego jeszcze nie zwariował, próbując wiązać koniec z końcem przy dwójce nicponiów u boku. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, ile pieniędzy pochłaniało jedno dziecko, co dopiero dwoje. Wcale nie polował w końcu więcej, nie przynosił więcej zwierzyny, najwyżej więcej zbierał kruszcu z wyludnionych, opuszczonych szybów, ale to też nie ratowało domowego budżetu. Oszczędności topniały w oczach, gdy z jednego wierzchowca zrobiło się ich troje, a w planach miał zakup kolejnego. Sprzedawał mniej mięsa i skór, zostawiając je na użytek własny. Robił większe zapasy, częściej schodził z góry, dłużej bywał w miastach, żeby stęsknione cywilizacji bachory mogły nieco oswoić się z kulturą. 

Stella wracała do domu chętnie. Wybawiona, z obietnicą kolejnych znajomości prowadzonych przez listy do następnego spotkania, gdy ponownie zjadą obładowanym skórami wozem. Z satysfakcją dobierała skóry na nowe płaszcze, z wprawą skórowała najbardziej tłuste dziki i za miastem tęskniła tylko wtedy, gdy wymarzyła sobie, że następnym razem Stan pozwoli jej dołączyć do rundki pokera w barze. 

Problemem był Billy, który do życia w głuszy najzwyczajniej w świecie się nie nadawał. Jego pierwszym wspaniałym pomysłem, w którym zresztą sam Stan odmówił jakiegokolwiek współuczestnictwa, był kurnik. W górach. Nie byle jaki, bo h u m a n i t a r n y. Z wybiegiem. W cholernie niskich temperaturach, z pogodą zmienną jak chorągiewka, przy braku nadmiarowych resztek do wykarmienia i niskim zapotrzebowaniem na coś tak trywialnego jak świeże jajka. Bękart udomowił jedną, biedną dziką kurkę, która chyba tylko przez własną głupotę zapętała się do środka Gęstwiny, skąd wytrzasnął ją całą ubabraną w błocie, krwi i z poharatanym skrzydełkiem. Kura została dzielnie ochrzczona Dajką, ku sprzeczności, bo do tej pory nie wydała z siebie ani jednego jajka, za to Stan musiał regularnie znosić całodzienne skrzeczenie jej durnego dzioba.

A żeby się na tym skończyło! Później pojawiły się jeszcze durniejsze pomysły. Mapy jeszcze Stan rozumiał, dobrze było orientować się we świecie, ale książki? Za  nimi poszła nauka, jakieś bzdurne plany o potencjalnej szkole średniej, gdy cała wiedza potrzebna człowiekowi powinna kończyć się na tym, o czym dowiedzieć można się w domu! Do Stanleya średnio docierało, po co komu z tej całej nauki więcej niż czytanie i pisanie. Podstawy były, to won do roboty, darmozjadów nikt utrzymywał nie będzie, w jego oczach należało trzymać fach w ręku. 

Rodzina to jednak rodzina, dlatego przy pierwszym znalezionym ogłoszeniu z obiecaną dosyć sensowną stawką poleciał w te pędy się zgłosić. A ogłoszenie wisiało sobie ładne, na słupie między barem a sklepem, w idealnym miejscu, żeby człowiek miał ochotę spojrzeć na tekst, na siebie i zorientować się, jak bardzo w dupie stoi z opłatami na nadchodzący sezon. 

Wszedł do salonu, zdjął i otrzepał z kurzu kapelusz, odchrząknął i ruszył do barmana, stojącego za ladą. 

— Wiadomo gdzie znajdę tu jakąś Claire?

Po krótkiej rozmowie zamówił szklaneczkę czegoś mocniejszego na otuchę, zanim pognał na spotkanie z ogłoszeniodawcą. Nie do końca pasowało mu pasować dla byle laleczki, która pewnie bazując na zawłaszczonej zawczasu za ładne oczy ojcowiźnie, zachciała sobie ruszyć na wielką wyprawę. Płaciła za to wystarczająco dobrze, żeby komentarze i opinie zostawił wyłącznie za siebie, gdy stukał zaciśniętą dłonią w lekko już odrapane z farby drewniane drzwi do dziwnego warsztatu. Mrugnął raz i drugi, wchodząc do środka po usłyszeniu kilku dziwnych zgrzytów. Ni tu huk wystrzału, ni tu dzikiego zwierzęcia, ale jakby następujące po sobie chrząknięcia, charknięcia i prychnięcia, niby na wzór tych od tej dziwnej kolei, którą pociągnęli przez prerię.

— To panienka wystawiła ogłoszenie? — spytał się grzecznie, gapiąc się ciekawostko na zagracony częściami i nieznanymi mu urządzeniami warsztat.


14.11.2021

Od Dennis cd. Ruby

    Kiedy spośród pełnych żalu i rozwścieczonych głosów męskich wybrzmiał chłodny głos Ruby McConnell, Dennis podniosła głowę, żeby móc zerknąć na jej surową twarz. Chociaż odważna, zaradna i bez litości, kiedy ktoś nadepnął jej na odcisk, Hoover zawsze widziała w niej coś sympatycznego, a może nawet w jakiś sposób łagodnego. Trudno jednoznacznie stwierdzić, z czym konkretnie się wiązała akurat taka opinia, ale na pewno nie bez znaczenia pozostawały natura samej Dennis i to, że chyba w każdym widziała coś dobrego, oraz dawna znajomość pani McConnell z niejaką Helen Hoover (przez przyjaciół nazywaną po prostu Birdie, choć chyba nikt nie wiedział, skąd się to drobne przezwisko wzięło), która znowu tak nagle zniknęła kilka lat temu, niemalże z dnia na dzień, o czym, swoją drogą, Ruby została powiadomiona jako jedna z pierwszych osób, bo należała do grona jej najbliższych koleżanek.
    Kobiety wymieniły spojrzenia, a Dennis obdarzyła ranczerkę delikatnym, słonecznym uśmiechem.
    Odkąd kobieta wtrąciła się w serię żali i skarg, reszta spotkania, "obrad", odbyła się jakoś o wiele sprawniej.
    Konkluzja była taka, że nie wiadomo, o co chodzi, bydło umiera, a temu, kto rozwiąże sprawę, wpadnie do kieszeni kilka orłów. Dennis miała nadzieję, że ta dobra dusza, która się tym zajmie, zrobi to szybko, bo sama myśl, że z jej niewielkiej farmy mogłyby zniknąć jedyne krowy, napawało ją niemałym lękiem. Jej samej nawet do głowy nie przyszło, żeby cokolwiek próbować, chociaż bardzo chciałaby pomóc. Miała wrażenie, że nie miała takiej siły przebicia, żeby móc cokolwiek zdziałać w tej materii.
    — Nagrodę należy odebrać w moim biurze, ale będzie przyznawana tylko na podstawie solidnych dowodów, tfu! Żegnam!
    Po pomieszczeniu znowu rozeszła się wrzawa, a przejęci tą sprawą mieszkańcy zaczęli tłumnie wychodzić na zewnątrz. Dennis trzymała się gdzieś z tyłu, nie chcąc nikomu przeszkadzać. Przy okazji nie musiała słuchać tych wszystkich bluzg i przekleństw w tak ogromnym natężeniu, jak to się działo na przodzie grupy.
    Trudno jej było o tym nie myśleć, ale sama czuła się raczej bezsilna. W ciągu jednego dnia nabawiła się kolejnego dużego zmartwienia, a ilość trosk i problemów zaczynała przekraczać granicę wytrzymałości, ale wystarczyło, żeby Dennis wyszła na zewnątrz i odetchnęła świeżym powietrzem, a od razu zrobiło się jej nieco lepiej, nawet jeśli już całe miasto zaczynało mówić o tej sprawie z bydłem.
    Kiedy się rozejrzała, ujrzała Ruby w towarzystwie swoich kowboi. Zawsze, kiedy ich spotykała, kusiła się na małą pogawędkę, a ten dzień nie był żadnym wyjątkiem pod tym względem.
    — Dzień dobry! — przywitała się, zbliżając się do nich.
    Twarz Dennis pojaśniała kolejnym uśmiechem, tym razem nieco szerszym niż ten, który posłała Ruby podczas spotkania z szeryfem.
    — Jak wam mija dzień? Jak się czujecie? A ty, Ruby? Wszystko dobrze? No, może oprócz… tego. Będę musiała powiedzieć dzisiaj ojcu o tym wszystkim. Jest bardzo zapracowany, nie chcę mu dokładać trosk, ale chyba powinien wiedzieć o czymś takim. To poważna sprawa, prawda?
    Była też z siebie całkiem dumna, bo chyba pierwszy raz zdarzyło jej się po prostu powiedzieć do niej na "ty", a nie, tak jak to miała w zwyczaju, mieszać w swoje słowa żadnej "pani" czy czegoś w tym rodzaju, tak jak niejednokrotnie ją prosiła – praktycznie podczas ich każdego spotkania.
    — U ciebie też już się to dzieje? — zapytała, patrząc spojrzeniem na McConnell; w oczach dziewczyny błysnęło coś na kształt troski.
    Nie chciała nazywać tej sytuacji po imieniu, żeby nie kusić losu. Może i była religijna, ale też równie przesądna, jak to prosta osoba – miała swoje sztuczki i magiczne rytuały, które "odprawiała" często niechcący i nieświadomie. Był to stały element jej życia. Nic więc dziwnego, że nie chciała zrzucić niedobrego losu ani na siebie, ani na Ruby.

13.11.2021

Od Margaret

Wieczór wlazł na saloon. W progu przepędził zasiedziałe towarzystwo, zaprosił nowe; rozżarzył zbrudzone oświetlenie, wpuścił skopcone ćmoki. Mętna zadyma osiadła na oczach, omotała twardo zarysowane sylwetki, mrokiem pokładła się po twarzach surowych, zwróconych w stronę, gdzie obok wciśniętego w kąt pianina, na podniesieniu, w zaangażowanych polemikach tkwiły dwie osoby. Starli się oni w momencie, w którym skończono grać, naraz, nawet na oddech nie umożliwiając wyciszyć się pomieszczeniu — wpierw wyrwał się głos chłopski, zaraz dołączył do niego damski. Przez pewien czas turkotali tak wspólnie, aż nagle męski w oburzeniu uniósł się do takich skali, że ostatecznie zakrzyczał kobiecy. I to tak bezecnie zdusił współrozmówczynie, że ta naraz usłużnie umilkła, lecz na odwet uniosła dłoń i z werwą docisnęła klawisz instrumentu; raz, dwa, uderzenie za uderzeniem, odezwa za odezwą. Wciskała, z zaciętą miną podziwiając kwitnące purpury na prostackich licach.
Partner dysput nosił się pod pseudonimem możliwie tak przesadzonym w swoich złożonościach, że Moore po dwóch, trzech pierwszych sylabach stwierdziła, że nie będzie marnować energii na trzymanie tego w pamięci, oraz uchodził za osobę z bliskiego grona właściciela saloonu — to właśnie pracodawca Margaret miał taką wyobraźnię, żeby zatrzymać kobietę tuż przed wstąpieniem na podest. W niezręcznościach i bez sensu stworzonym zdarzeniu zostali sobie przedstawieni; wymienili imiona, Moore wysiliła się nawet na grzecznościowy uśmiech, ale zanim nowe koleżeństwo zdołało zebrać myśli na rozpoczęcie dialogów, kobieta zawinęła materiałami spódnic i ogłosiła wszerz, że musi się rozśpiewać, zanim w lokalu mnogo zbierze się towarzystwo.
Możliwe mężczyźnie nie spodobała się taka wymówka, możliwie wziął to za bardzo do siebie.
Podszedł tuż po trzecim utworze. Zaczął grzecznie, od komplementu i mało zmyślnego, ale nadal miłego komentarza na temat doboru utworów. Moore na odpowiedź mu podziękowała, ale zrobiła to czysto taktownie, mocno zdawkowo — widocznie za zdawkowo na standard dziwnego amanta, który z tak oszczędnych odpowiedzi nie był w ogóle stanie rozwinąć rozmów. Na chwile się zaciął, w niemocy zmusił do wyduszenia losowych spółgłosek i po naprawdę dłuższym momencie w końcu urodził pierwszą myśl; niespodziewanie stwierdził, że do uprzednich ładnych komplementów nagle doda złośliwe ale.
Margaret z początku cierpliwie odebrała zarzut, bez większego uniesienia rzuciła słowo na obronne, ale na odzew mężczyzna dodał następną uwagę, która nie mogła zostać odebrana z równym spokojem co poprzednia; tak zaczęli się przerzucać poglądami, a ich głosy, co każde następne zdanie wznosiły się na coraz krzykliwszą nutę. Wykłócali się tak ze sobą, aż mężczyzna zagotował się w swoim uniesieniu i nagle złapał w ton agresję; na tyle nieprzyjemną, że kobieta poddała się w dalszym przekrzykiwaniu — za to dorwała się do pianina.
Pierwsze wezwanie wysokiego dźwięku wybiło go z uniesionych postaw. W zamieszaniu umilkł, rozwarł usta i musiał z trzy razy zatrzepotać rzęsami, żeby przypomnieć sobie, co zamierzał wówczas powiedzieć — ale gdy to w końcu ze siebie wypluł, Moore zagłuszyła go następnym zerwaniem instrumentu; czyniła tak za każdym razem, za każdym uniesieniem. On rwał sobie gardło i zachodził niezdrowymi czerwieniami, a Margaret w końcu odnalazła w całym zdarzeniu uciechę. Z ukontentowaniem droczyła się z nim, aż mężczyzna tak zamotał się w tym wszystkim, że zdołał rozśmieszyć kobietę i to na tyle, że złamała się w swoich niewzruszonych postawach i obdarowała go uśmiechem; szerokim i paskudnie bezczelnym. 
I to możliwie było dla niego za dużo. W czystych bezsilnościach i uniesieniu niespodziewanie walną dłonią w klawiaturę. Pianino zapiszczało niezdrowo, wysoko, niemal krzykliwie, a Margaret bez większego pomyślunku zerwała się z krzesła i z werwą zatrzasnęła klapę instrumentu. 


[Czy mamy na sali odważnego ktosia, który zechce dołączyć do zabawy?]

Od Nathaniela do Vasi

Może z pół roku temu, daleko poza Krainą

Nathaniel wsiadł na konia. Jego kara klacz zatrzepała uszami niecierpliwie, a może po to, aby zrzucić z nich śnieżynki, które powoli tańczyły na delikatnym wietrze.
—Dziękujemy ci jeszcze raz. — Nieznany mu starszy mężczyzna skłonił się delikatnie. Za nim stanęła jego córka, którą niedawno jeszcze widział w łóżku, rozłożoną przez chorobę. Kiwnął im głową na pożegnanie, jednak zanim popędził swoją przyjaciółkę podana została mu jeszcze paczuszka.
—Może to niewiele, ale na pewno się przyda w podróży — tym razem podziękował słowem. Krótkim i niewyraźnym, o mocnym akcencie. Widać było, że nie pochodzi stąd, więc nikt już go nie zatrzymywał.
Przywitali drogę z radością i dozą ulgi. Przebywanie we wsi, nawet tak niewielkiej, było męczące dla Nathaniela. Ale przynajmniej jego droga przyjaciółka odpoczęła i najadła się, a on zarobił trochę grosza. Następnym zadaniem było odnalezienie kolejnego miasta. Chwila pracy, uzupełnienie zapasów i dalsza podróż. Czego chcieć więcej? Pewnie wielu rzeczy, takich jak stabilność, spełnianie marzeń czy choćby miłość. Ale czy jemu to było potrzebne? Może. Jednak nie przyznawał się do tego nawet przed sobą.
Droga objęła podróżnika swoimi zimnymi ramionami. Śnieg uporczywie pragnął zasypać cały świat, przybierając na sile z każdym następnym krokiem, jaki stawała kara klacz. Jakby specjalnie, na złość jeźdźcowi, który za taką pogodą nie przepadał. Pochodził z kraju ciepłego i przeszkadzały mu takie zawrotne temperatury. Jednak zagryzł zęby w typowo lekarskiej cierpliwości. Sam wybrał kierunek swojego życia, więc wypadałoby się przyzwyczaić do odmarzającego tyłka. Palce w grubych rękawicach zacisnął mocniej na lejcach, skupiając swój wzrok na szaleńczo tańczącym wokoło puchu.
Musieli się w końcu zatrzymać. Pogoda pogorszyła się na tyle mocno, ze dalsza droga była niemożliwa, a przynajmniej nie bez strat w postaci wierzchowca. Skryty w lecie Nathaniel oporządził swoją klaczkę i z niechęcią wydobył z jednej z toreb kawałek suchego mięsa. Niechętnie, gdyż to nie było zbytnio wykwintne danie, ani tym bardziej sycące, a musiało mu w zupełności wystarczyć na pozostałą część wieczoru, który zapadał nieubłaganie. Z cichym sapnięciem wgryzł się w gumowaty posiłek i przeżuwając przysiadł sobie na skraju wystającego ponad śniegi korzenia, który bardzo poręcznie akurat się tam znajdował.
Chwila odpoczynku dobrze im zrobiła. Noc minęła, zanim się obejrzeli i ruszyli w dalszą drogę. Powolnym krokiem jego klacz przedzierała się przez zaspy, a jego samego męczyło deja vu. Uczucie niepokoju i zgryzota kołaczące się po sercu. Oglądał się co chwilę za siebie, jakby miał tam znaleźć ducha lub demona czającego się na jego kark. Jednak nigdy nic nie odnajdywał. Za każdym razem zastawał tylko cichą, pogrążoną w śniegu drogę. Milczący, jednak miał się na baczności, gdyż śmierć nie była mu na rękę.
Długo w świętym spokoju nie szedł. Widział z daleka powóz, bodajże, jednak ręki nie dałby sobie odciąć. Dlatego zboczyli ze ścieżki, aby przypadkiem nie natrafić na wojsko lub złodziei. Przez gęsty las szło się nieco trudniej, jednak kara klacz poganiana przez słodkie słówka swojego pana żwawo przedzierała się przez biały puch. Oddalili się kawał drogi od głównej trasy i dopiero wtedy ich tempo spadło, podobnie jak napięcie. Nathaniel odetchnął, bo nie wyglądało na to, że ktoś za nimi szedł. Jednak jego wierzchowiec zdawał się być zaalarmowany i kręcił głową, trzepał uszami. Nat delikatnie przejechał palcami po jej włosach.
— Coś nie tak maleńka? — jego głos zawirował w powietrzu wraz z chmurką pary, która uciekła z jego ust. Koń nawet nie prychnął w odpowiedzi, a oddalony strzał stał się wyjaśnieniem całej tej sytuacji. Huk rozniósł się pomiędzy drzewami i jakby odbijał się dalej i dalej, uciekając w eter. W niepamięć. Nat zacisnął mocno palce na swoim ramieniu, kierując głowę w kierunku, z którego wydawało mu się że strzał nadszedł. Jego knykcie pobielały, a uścisk rozluźnił się dopiero po chwili, kiedy nie pojawił się następny wystrzał. Chłopak pociągnął za wodze, obierając kierunek prawie przeciwny temu, skąd przyszedł dźwięk walki.
Cholera, zaklął w myślach, patrząc się na leżącego w śniegu człowieka. Ślady, jakie wokół niego się rozpościerały, widocznie były zostawione niedawno, a mozaika krwi na śniegu świadczyła o ranie. Czy głębokiej? Nie wiedział, bo w końcu jeszcze do ofiary nie podszedł. Jednak coś mu mówiło, że dźwięk wystrzału pochodził stąd i złudne echo zwyczajnie się nim zabawiło. Zastanowił się jednak, czy w ogóle sprawdzać żywotność tego nieszczęśnika, czy odejść. W teorii to nie jego sprawa, ale z drugiej strony jego zawód, czyż nie? Ale co będzie z tego miał? Zapewne nic, jedynie kolejny problem na głowie. Jego klacz przeszłą kawałek, kiedy zatrzymał ją. Przeklęte sumienie i moje dobre serce, warknął niezadowolony z siebie, kiedy schodził z wierzchowca, przesuwając ręką po jej futerku. Człowiek ten z pewnością był mężczyzną. Karabin leżący obok niego wskazywał na żołnierza lub, o zgrozo, bandytę. Jednak kimkolwiek nie był, jego twarz wyglądała jak pobojowisko. Rozdarte postrzałem policzki krwawiły jeszcze obficie, a rozdarte impetem postrzału mięso prosiło o pomstę do nieba.
— Będzie szycie — szepnął do siebie i pozwolił, aby jego głos swobodnie uciekł z powietrzem.

Ognisko trzeszczało niespokojnie, kiedy zakładał bandaże na twarz nieprzytomnego faceta. Jego rany były już zaszyte, nieco pospiesznie, ale całkiem porządnie jak na polowe warunki (i zmarznięte do kości ręce). Dopiero wtedy Nat przyjrzał się lepiej człowiekowi, którego przyszło mu uratować. Nieszczęśnik był dosyć postawny i mógłby być nawet przystojny, gdyby nie białe tkaniny skrywające pamiątkę po kulce sprzedanej mu, prawdopodobnie, nietrafnie w głowę.
— Oj, nieszczęśniku — mruknął jeszcze, otaczając go jedynym kocem, jaki miał i samemu siadając w siodło na noc. A noc była piękna, gwieździsta, czarująca wręcz.