Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

30.11.2021

Od Julesa CD. Claire

— No nic mi się nie stało, a wszystko to zasługa tego dzielnego człowieka.
Ilyushka zerknął na nieznajomą, jak już zdążył się przekonać – twórczynię rzekomego samolotu, którą ocalił od podzielenia losów wspomnianej machiny, następnie na nowo przybyłego nieznajomego, jak tym razem domyślał się tylko – towarzysza tej pierwszej. Dalej na trawioną przez ogień kupę metalu i z powrotem na… jak jej tam było, panienkę Carlę? Tyle się działo, że jakoś zapomniał się skupić.
— Dzielnego… — powtórzył z wolna, przez moment oddając się własnym przemyśleniom. Zmarszczył brwi, przetarł dłonią twarz.
Bo czy on by siebie samego od razu takim dzielnym nazywał? No raczej nie niekoniecznie; może szalonym albo niespełna rozumu. Ale dzielnym? Do tego wypadałoby być nieustraszonym, w sensie mieć wyjebane i nie bać się niczego. A Woronov, o ironio, z ryzyka na co dzień się utrzymujący, podczas tej całej bohaterskiej akcji nieustraszony wcale nie był. Ba, powiedzieć, że porty miał ze strachu obsrane, to jakby jeszcze lekko podkoloryzować! Ale skoro Clara sama go tak pewnie i pochlebnie oceniła, to czy był jakiś sens ją z tego błędnego przekonania wyciągać? Koniec końców, wcale nie było co się dziewczęciu dziwić. Ocalała z wypadku? Ocalała. Miała prawo widzieć go bohaterem.
— Nawet płaszcz postradał, żeby mnie ratować, widzisz, Chester? Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie, może czasem się trochę uśmiechają.
Chester pokiwał głową, zbyt skupiony na próbie unormowania oddechu, żeby jakikolwiek dźwięk poza ciężkim sapaniem z siebie wydać. Jedyne co, to zdobył się jeszcze na wykonanie gestu niby to pozdrowienia, niby podziękowania (ciężko było stwierdzić jednoznacznie) w kierunku rudowłosego jegomościa z opaską na oku, tym samym skutecznie sprowadzając go z powrotem na ziemię.
— Tak, tak. Dzielny i dobry. To cały ja. — Woronov wyszczerzył ząbki w szerokim uśmiechu i podparł się pod boki, coby na bardziej pewnego wyglądać; pewnością wręcz tryskać, być tak nieustraszonym, jakim go odebrano. Uratował? Uratował. No to zasłużył przez tę krótką chwilę bohaterem być.
Nawet jeśli na co dzień ostatnie co, to by siebie samego dobrym człowiekiem nazwał. Nie te czasy, nie te czasy. Może kiedyś, z dwadzieścia lat do tyłu.
— Jestem Henrietta Ravenswood, ale proszę mówić mi Claire. Dziękuję – gdyby nie pan, byłabym już skwarką.
Czyli jednak Claire. Nie Carla, nie Clara. Claire. No, ale przynajmniej był blisko.
— Jules Smith. — wyciągnął rękę, niespecjalnie przejęty dłonią ubabraną od, jak znów pozwolił sobie w myślach strzelić – niczego innego jak smaru. Co mu tam za różnica, w gorszym stanie po tej całej akcji ratunkowej to już chyba być nie mógł. Płaszcz mu spłonął, koszula do wyrzucenia, buty ździebko jakby przypalone od włażenia między płomienie, jeno gacie względnie do użytku. Chyba. — To ja dziękować powinienem, za to, że udało ci się wymanewrować tym bydlęciem na tyle, żeby nie wlecieć prosto we mnie. — odruchowo i bardzo nieprzychylnie zerknął w kierunku samolotu. — Inaczej z ciebie byłaby skwarka, a ze mnie skwarkowy krowi placek. — ocenił, krzywiąc się na samą myśl. Nie uśmiechało mu się zostawać zmiażdżonym przez ogromne, metalowe ptaszysko, czy jak to tam jeszcze inaczej Carla nazywała. Clara. Claire.
Szlag by to jasny trafił. Tak to już jest, kiedy samemu ma się imion z jakieś dziesięć (oficjalnie), a może to nawet koło piętnastu (nieoficjalnie) – pozostałe imiona jakoś tak same wtedy z głowy uciekają.
— Pana chyba też trochę poturbowało to wszystko… No dużo tak teraz nie mogę zaoferować, ale tam dalej mam swój warsztat, to chociaż by pan sobie usiadł. Mamy coś na ząb, coś na suche gardło i na nadto czyste płuca.
Szara tęczówka podążyła wzrokiem za rączką, która wskazała określony kierunek; ten sam, w którego stronę zmierzać był zmuszony tak czy siak. Czyli nie dość, że się towarzystwa dorobił, to jeszcze będzie miał gdzie odsapnąć chwilę, zanim wydostanie się z tego cholernego miasta. Świetnie, wspaniale. Zajebiście.
— Wiecie panienko, namówiliście mnie już samą obietnicą posadzenia na czymś tyłka, bo błądzę po tej pierdolonej pustyni już z dobre… — zastanowił się na moment, ale nic, czego już do tej pory by już nie wiedział, wywnioskować nie zdołał. — Sam nie wiem, ale sądząc po pozycji słońca to w pizdu i jeszcze dłużej. 
Zmarszczył czoło, założył dłoń za kark (tę drugą, czystą), rozmasował gdzieś w okolicy szyi, ale zaraz syknął cichutko z bólu i wyprostował rękę naprędce. Skóra zapiekła siarczyście, zapomniana rana na ramieniu żywo przypomniała o sobie, Jules przeklął nieładnie pod nosem. Westchnął ciężko, rozerwał materiał już i tak niezdatnej do niczego koszuli u samego końca, coby założyć sobie prowizoryczny opatrunek. Doktór z niego nie był, faktycznie, ale poradzić to on sobie w takich sytuacjach potrafił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz