Stanley od zawsze miał smykałkę do interesów.
Już za dzieciaka pomagał w gospodarstwie, żeby wieczorami przerzucać się na działki sąsiadów, robiąc wszystko, byle odłożyć kilka groszy na czarną godzinę. Jedyny w końcu świadkiem, że w tamtych czasach byle grosz bywał na wagę pełnoprawnego złota czy nawet cyprnaitu. Nawyku chomikowania pieniędzy i chorobliwego wręcz oszczędzania nie pozbył się nawet w czasie swojej samotnej wędrówki. Prawdopodobnie wyłącznie dlatego jeszcze nie zwariował, próbując wiązać koniec z końcem przy dwójce nicponiów u boku. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, ile pieniędzy pochłaniało jedno dziecko, co dopiero dwoje. Wcale nie polował w końcu więcej, nie przynosił więcej zwierzyny, najwyżej więcej zbierał kruszcu z wyludnionych, opuszczonych szybów, ale to też nie ratowało domowego budżetu. Oszczędności topniały w oczach, gdy z jednego wierzchowca zrobiło się ich troje, a w planach miał zakup kolejnego. Sprzedawał mniej mięsa i skór, zostawiając je na użytek własny. Robił większe zapasy, częściej schodził z góry, dłużej bywał w miastach, żeby stęsknione cywilizacji bachory mogły nieco oswoić się z kulturą.
Stella wracała do domu chętnie. Wybawiona, z obietnicą kolejnych znajomości prowadzonych przez listy do następnego spotkania, gdy ponownie zjadą obładowanym skórami wozem. Z satysfakcją dobierała skóry na nowe płaszcze, z wprawą skórowała najbardziej tłuste dziki i za miastem tęskniła tylko wtedy, gdy wymarzyła sobie, że następnym razem Stan pozwoli jej dołączyć do rundki pokera w barze.
Problemem był Billy, który do życia w głuszy najzwyczajniej w świecie się nie nadawał. Jego pierwszym wspaniałym pomysłem, w którym zresztą sam Stan odmówił jakiegokolwiek współuczestnictwa, był kurnik. W górach. Nie byle jaki, bo h u m a n i t a r n y. Z wybiegiem. W cholernie niskich temperaturach, z pogodą zmienną jak chorągiewka, przy braku nadmiarowych resztek do wykarmienia i niskim zapotrzebowaniem na coś tak trywialnego jak świeże jajka. Bękart udomowił jedną, biedną dziką kurkę, która chyba tylko przez własną głupotę zapętała się do środka Gęstwiny, skąd wytrzasnął ją całą ubabraną w błocie, krwi i z poharatanym skrzydełkiem. Kura została dzielnie ochrzczona Dajką, ku sprzeczności, bo do tej pory nie wydała z siebie ani jednego jajka, za to Stan musiał regularnie znosić całodzienne skrzeczenie jej durnego dzioba.
A żeby się na tym skończyło! Później pojawiły się jeszcze durniejsze pomysły. Mapy jeszcze Stan rozumiał, dobrze było orientować się we świecie, ale książki? Za nimi poszła nauka, jakieś bzdurne plany o potencjalnej szkole średniej, gdy cała wiedza potrzebna człowiekowi powinna kończyć się na tym, o czym dowiedzieć można się w domu! Do Stanleya średnio docierało, po co komu z tej całej nauki więcej niż czytanie i pisanie. Podstawy były, to won do roboty, darmozjadów nikt utrzymywał nie będzie, w jego oczach należało trzymać fach w ręku.
Rodzina to jednak rodzina, dlatego przy pierwszym znalezionym ogłoszeniu z obiecaną dosyć sensowną stawką poleciał w te pędy się zgłosić. A ogłoszenie wisiało sobie ładne, na słupie między barem a sklepem, w idealnym miejscu, żeby człowiek miał ochotę spojrzeć na tekst, na siebie i zorientować się, jak bardzo w dupie stoi z opłatami na nadchodzący sezon.
Wszedł do salonu, zdjął i otrzepał z kurzu kapelusz, odchrząknął i ruszył do barmana, stojącego za ladą.
— Wiadomo gdzie znajdę tu jakąś Claire?
— To panienka wystawiła ogłoszenie? — spytał się grzecznie, gapiąc się ciekawostko na zagracony częściami i nieznanymi mu urządzeniami warsztat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz