Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

12.11.2021

Od Stanleya do Nathaniela

— To mi się bardzo mocno nie podoba — powiedziała Stella.

— To mi się bardzo mocno też nie podoba — powiedział Billy. 

— To mi się bardzo mocno nie podoba, że wam się nie podoba — powiedział Stanley i, jak zawsze zresztą, w prosty sposób zakończył całościową dyskusję. 

Miewał momenty, gdy faktycznie przejmował się zdaniem pół-elfich bękartów, ale nie słynął z otwartego serca, gotowego pojąć prawdy oświecone dyktowane przez dwoje chutliwych, leciwych nastolatków. Gadatliwą, marudliwą dwójkę zwiać mógł pierwszy lepszy zefirek, zwłaszcza pośród gęstwiny, gdzie mimo dużej roślinności i sporego zgęstnienia, zgodnie z nadaną tymże terenom nazwą, wiał denny, silny wiatr, kołysząc agresywnie koronami drzew. Jeżeli już Stan miałby słuchać kogokolwiek, wypadałoby, żeby był to ktoś postury porządnej, zbudowany jak dąb, mający swoje lata na karku, blizny na plecach, odciski na palcach i stopach. Ktoś doświadczony, a nie brygada smarkaterii, której zawsze wydawało się, że wiedzą lepiej. I to wszystko z powodu jednej, drobne kwestii. 

Bliźniaki miały zły sen. Ten w stylu najgorszy z najgorszych, gdy człowiek budzi się jeszcze w środku nocy, spocony, zaplątany we własną pościel i otumaniony swoimi cichymi jękami, które docierają wyłącznie do uszu pozostałych domowników, a nie tych dwóch własnych. Przewracali się z jedną na drugą stronę, zanim jeden przeciągnął się na kawałek pryczy drugiego, za co już dawno Stan przestał łoić im dupska pasem i rózgą. 

Niezależnie jak bardzo ich rozdzielał, na końcu i tak lądowali na jednej pościeli, gdy jedno miało szczególnie zły humor albo drugie było okropnie chore. W chwilach dni lepszych i neutralnych sami pilnowali zasady bycia już osobno, chociaż obu sprawiało to niesamowitą trudność. Przyzwyczajeni do robienia wszystkiego razem, nieustannie szukali najpierw kontaktu, z czasu już tylko tej drugiej strony w zasięgu własnego wzroku, aż w końcu i to powoli Stan wyplewiał z nich cierpliwie, twardą ręką, nie bojąc się sięgać po środki zaradcze najwyżej klasy. Bądź co bądź, jemu ojcu, Staremu Tomowi, jedno wyszło na zdrowie, porządne dzieciaki wychował. Temu Stan ochoczo korzystając z bogatego przekazu wpajanego własnym obiciem, też chętnie po takie metody zaradcze sięgał. Ciosał lżej, nigdy do krwi czy mocnego bólu, bardziej w wyniku przypomnienia i ostrzeżenia, choć Billy odkąd zaczął uczyć i czytać te dziwne książki z bibliotek w Saint Thomas i Blisstown. Jakby komukolwiek wkładanie więcej głupot do głowy było potrzebne. 

Spali co prawda tej nocy w chacie na skraju Gęstwiny, a tu zawsze było im gorzej niż w tej w Górach Hanower, skrzętnie wybudowanej na dosyć płaskim kawałku góry, gdzie niegdyś miało chyba stanąć kolejne, poślednie miasteczko górnicze. Do wykonania planów nie doszło, ostała się przygotowana ziemia, skrzętnie latami przez Stana, a ostatecznie przez Stana i dzieciarnię sprzątana. Mieli swoje miejsce na ziemi, bezpieczne ze wszystkich stron, nawet kilka z nich, bo przecież pieniędzy nie brakowało, wszyscy tutaj byli zaradni, no, Stan otwarcie mówił chełpliwie, że była to w całości jego zasługa, a też nikogo zbytnio nie obchodziły ani stare szyby kopalniane, ani norki i kopne, brudne borsuki, kryjące się w roślinnym gąszczu. 

Tym bardziej nie rozumiał, dlaczego dzieciaki upatrzyły sobie akurat ten dzień na panikę. Przecież od rana wszystko szło dobrze! Skorym świtem przygotowali standardowe pułapki, założyli przynęty, najedli się, bo człowiekowi najedzonemu zawsze było lepiej na duszy, Stan miejscami nawet twierdził, że musiała być ona niewątpliwie z żołądkiem połączona, dlatego bez zjedzonego rosołu nawet nie planował wypadu do kościoła. Idąc dalej tym tropem, może to rozluźnienie po sytym posiłku doprowadził do tragedii. 

Nie wiedział, jak wyrwał się niedźwiedź. Musiał ominąć wszystkie okoliczne zapadki, rozstawione trutki, skrzętnie produkowane z okropieństw, które zbierał (w rękawiczkach i maseczce, oczywiście!) w opuszczonych kopalniach, a nawet i awaryjne bronie, przygotowane do wystrzału w momencie naderwania liny. No i kilka mniejszych pułapek opartych na przewieszonych kłodach. 

Nigdy nie wyobrażał sobie, że jakikolwiek niedźwiedź przedarłby się przez jego żelazną obronę. A jednak musiał nastać ten dzień. Najpierw rozległ się charakterystyczny dźwięk brodzących wśród listowia i leśnej ściółki łap, kilka połamanych gałązek, a nim dobiegł go przejmujący, dudniący w uszach odgłos bardzo, bardzo zdenerwowanej matki z zagrożonymi młodymi, od razu kazał dzieciakom uciekać. Sam chwycił za strzelbę, w ramach ostatniego ratunku, odskakując przed wyłąniającą się z pobliskiego krzaka łapą.

I za nią poszła kolejna, i jeszcze jedna, gdy na teren pośredniego obozowiska, oddalonego od bezpiecznej chaty o dobre kilometry pieszej wędrówki, wkroczyło troje niedźwiedzi. Nie ukrywając, zdębiał na moment, bo niedźwiedzie raczej nie przebywały radośnie w stadzie. Nie bywały też takiej pokaźnej postury, a już na pewno, na pewno nie miały trzech par oczu. Przełknął głośno ślinę, strzelając celnie, ładując pierwszą kulę w środek czaszki pierwszego niedźwiedzia, który spadł na ziemię z rozdzierającym sercem wyciem. W oddali widział młode, kłębiące się zza starszymi osobnikami, równie zdeformowane. Gdyby miał więcej czasu mógłby się zastanowić, jaki skurwysyn najwyraźniej sprowadził cyprnait w sam środek Gęstwiny, a, co gorsza, pozwolił się do niego dobrać okolicznym zwierzętom. 

— No, kurwa, jebany debil — wydyszał do siebie, biegnąc na oślep i zostawiając cały sprzęt za sobą. Nie było warte, a poszedł bokiem trasą dosyć nietypową, mając nadzieje, że widoczny w zasięgu wzroku zmutowanych niedźwiedzi cel zachęci bestie do pójścia jego śladem. Broń Wszechmocny, tropem dzieciaków, bo wtedy wszystkie futrzaste łajzy karmiłby mięsem własnych młodych i oddał je na rżnięcie do cyrku.

Przeliczył się. Jeden krok nie w tą stronę, gdy upadł, czując jak pod naporem jego ciała łamie się jedna z większych, leżących na ziemi drewnianych kłód, na której miał nadzieję podskoczyć. Zdążył się tylko przechylić przed smagnięciem ciężkiej paszczęki, zanim poczuł, jak w jego klatce piersiowej zanurzają się ostre pazury. Łapa rozorała mu skórę od strony barku do niskiego boku, zanim trafiła otumanionego trapera raz kolejny. I kolejny. Dopiero po chwili odzyskał przytomność na chwilę, żeby wycelować i wystrzelić. Nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów, gdy niedźwiedź lekko zakołysał się od kuli zatrzymanej w zranionej kończynie. W  tym samym czasie Stanowi udało się wyszarpać uwięzioną w kłodzie nodze i bez oglądania się za siebie ruszył do przodu. 

Biegł ile sił w nogach, ile powietrza w płucach, czując potęgujący od tyłu ryk zranionego zwierzęcia. Zmierzwił się mocno rozpaczą, że ściągnął swoim tropem tylko jednego stwora, mając ogromne nadzieje, że pozostałe bydle nie podążyło za Stellą i Billy`m. 

Zanim udało mu się uciec minęła dobra godzina, tak to przynajmniej sobie wyobrażał w spękanej bólem głowie, a on nie przestał biec, dopóki nie miał pewności, że zaraz co najwyżej padnie trupem z wyczerpania. Osiadł pod jednym z drzew, wyraźnie czując, że jego ostatni wyczyn pochodził wyłącznie od kończącej się powoli adrenaliny. Jak teraz, gdy przypomniał sobie o bólu, krwi lejącej się obficie z otwartych ran, a zagryzanie zębów przestało zdawać rezultaty. I wtedy nadarzył się cud. Z okolicznej gęstwiny wypełzł ktoś, o typowo ludzkim wyglądzie, na tyle, że Stan na wszelki wypadek od razu wycelował w niego z ukrytego poprzednio za sprzączką pasa rewolweru. Chuj wie, co jegomościa mogło przywiać w Gęstwinę, a ranny człowiek, to łatwy cel dla potencjalnego łupieżcy. 

— Ktoś ty? — wybełkotał gardłowo, krztusząc się śliną. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz