Adam
Walsh
a ja jestem tylko jeden
to nieszczęść siedem
Przedziera się przez bezkresy, a te łydki go palą, będąc zmęczonymi
kilkudniową wędrówką. Mężczyzna prze byle do przodu, byle czym prędzej
oddalić się od spalonego obozowiska, w którym pozostali ci znający
te błękitne oczy, wiedzący, jak prędko potrafią poruszać się palce,
jak szybko przeskakują na spust rewolweru, którego drewno pali go w
te dłonie, przypominając o tym dawno pochowanym pod piachem, o krwi
klejącej się i niechcącej sprać się z kiedyś eleganckiej koszuli, o
kompletnym upadku z wyżyn łańcucha pokarmowego, który kiedyś, w tamtych
czasach, gdy czuł się zbyt pewnym siebie i gdy chodził po skorumpowanym
mieście niczym król, ubzdurał sobie w głowie. Zawiniątko w smoczej skórze
grzeje w kieszeni powycieranych, dawniej prasowanych w kant spodni, a Adam
Walsh zastanawia się, czy w ogóle było warto i czy te szybko podejmowane
decyzje hazardzisty wpisane w jego czerwoną krew nie zrzuciły go wprost do
bezdennego kanionu.
Pada w końcu pod jakimś drzewem, kuli się i modli, po raz pierwszy modli się, ale tylko do sobie znanych bóstw, by ten jeden raz uratowały go z opresji. By został przysłonięty przez cień, gdzie skryje się niczym jadowity wąż czekający na swoją ofiarę. Nie lubi tego robić, bo nie lubi widoku, który pozostawia po sobie kula w centralnym punkcie czoła – ale gdy będzie potrzeba, to wyceluje. I strzeli pomiędzy te słodkie, bursztynowe oczy, które mu zaufały, nie wiedząc jeszcze, że Walshowi po prostu się nie ufa, nieważne, czy ów stoi na szczycie, czy dopiero co podnosi się z ziemi.
Ma trzydzieści trzy lata i czuje się osaczony, a osaczone zwierzęta wbijają swe kły prosto w cudze tchawice.
Brakuje mu ładnych rękawiczek, w tym momencie wrzuconych przez właścicielkę bursztynowych ocząt do tlącego się jeszcze obozowiska.
Pada w końcu pod jakimś drzewem, kuli się i modli, po raz pierwszy modli się, ale tylko do sobie znanych bóstw, by ten jeden raz uratowały go z opresji. By został przysłonięty przez cień, gdzie skryje się niczym jadowity wąż czekający na swoją ofiarę. Nie lubi tego robić, bo nie lubi widoku, który pozostawia po sobie kula w centralnym punkcie czoła – ale gdy będzie potrzeba, to wyceluje. I strzeli pomiędzy te słodkie, bursztynowe oczy, które mu zaufały, nie wiedząc jeszcze, że Walshowi po prostu się nie ufa, nieważne, czy ów stoi na szczycie, czy dopiero co podnosi się z ziemi.
Ma trzydzieści trzy lata i czuje się osaczony, a osaczone zwierzęta wbijają swe kły prosto w cudze tchawice.
Brakuje mu ładnych rękawiczek, w tym momencie wrzuconych przez właścicielkę bursztynowych ocząt do tlącego się jeszcze obozowiska.
11.11.1813 • Blisstown • wysoko urodzony hazardzista
11.11.1813 • Bezkresy • rewolwerowiec o wątpliwej moralności
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz