Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

24.08.2021

Od Horyzonta CD. Odette

Bukłak na wodę był pusty. 
Możliwe, że nie uznałby tego za tak wielki problem, gdyby nie tępy posmak pyłu w ustach, ciągłe charczenie Paprotki i świadomość tego, że najbliższe miasteczko znajduje się dwa dni podróży stąd. Dźwięki wydobywające się z wiszącego nisko pyska fretki wzbudzały w nim wyjątkowo okrutne poczucie winy, był świadomy, że ich obecny stan wynikał tylko i wyłącznie z jego niedopatrzenia. Święte przekonanie o tym, że uzupełnił zapasy, bo przecież była to jedna z pierwszych rzeczy, o jakie dbał przy postoju, szybko okazało się jedynie złudzeniem. Najwidoczniej to dość głośna sprzeczka pomiędzy dwoma pijusami, która przeniosła się na suchą, zapiaszczoną ulicę z saloonu naprzeciwko wybiła go z dotychczasowego rytmu, sprawiła, że skierował kroki w zupełnie inną stronę i zapomniał o bukłaku. 
Zanim dotarliby do kolejnej wioski, albo nieszczęsny wierzchowiec, albo on padłby na twarz z wycieńczenia i chyba bardziej niż oczywiste było to, że nie mógł do takiego obrotu spraw dopuścić. Zbyt dobrze pamiętał momenty słabości na Bezkresach, piach w oczach i między zębami, huk zimnego wiatru otulającego prerię w nocy i szukanie wody w sukulentach, które oddalone od siebie o odległości przypominające kilometry w drżącym spojrzeniu, poddawały się ostrzu jego katany. Tym razem nie mógł liczyć na łaskę Richardsonowej, a wyjść z tej podprogowej sytuacji miał niewiele.
Dlatego stał teraz, boso, z nogami zanurzonymi do kostek w lodowatym, górskim strumieniu. Kilka metrów od niego Paprotka wylegiwała się, doszczętnie wycieńczona, z pyskiem otulonym przez krystaliczną wodę. Bukłak ciążył mu na biodrze, obły, wypełniony po brzegi, świadomy tego, że nigdy nie zawita na kolejnej podróży do połowy pusty. 
Wiedział, że nie ruszą się przynajmniej do następnego popołudnia. Ociężałe, leniwe stworzenie padło bowiem zamroczone głębokim snem, z którego i przemarsz wojsk by go nie wybudził. Miał więc prawie całą dobę do własnej dyspozycji, mógł trzy razy upewnić się, że bukłak na wodę jest tym razem wypełniony aż po brzegi, do stopnia, gdzie krople wylewały się ponad krawędziami i nie pozwalał się domknąć. Mógł nazbierać jagód, o których wiedział, że są zdatne do jedzenia, a w okolicach podejścia była ich niezliczona ilość.
Ewentualnie mógł zająć się tym nagłym, przeszywającym na wskroś wybuchem, który dość skutecznie spłoszył tutejsze ptactwo, trzy sarny i jednego, osiodłanego konia bez jeźdźca, co nie mogło wskazywać na nic dobrego. Nigdy nie wskazywało. Mimo palącej potrzeby zrobienia czegoś, czegokolwiek, zatrzymania stworzenia, czy uspokojenia go, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że runięcie przed tak potężne stworzenie, pędzące z tą prędkością nie mogło skończyć się niczym innym, jak staranowaniem i zadeptaniem na śmierć. Szczególnie zważając na to, że nigdy nie miał najlepszej ręki do tych stworzeń. Był śmiały, nie głupi, dlatego jedynie usunął się w bok, a gdy tylko poczuł, z jaką siłą uderzyło go powietrze rozrywane przez zwierzęce ciało, upewnił się w przekonaniu, że podjął prawidłową decyzję. 
Może jednak był głupi, bo zamiast odwrócić się na pięcie i wrócić do obozowiska, które wyznaczał jeden tobołek, przebrzydle wielka fretka i zaczątek ogniska, ruszył dalej, w górę strumienia, w stronę, z której dobiegł go dźwięk wybuchu i z której przypałętał się wierzchowiec bez swojego jeźdźca. Mógł przynajmniej przyznać, że podczas karkołomnej wycieczki starał się zachować wszelkie środki bezpieczeństwa, trzymając dłoń na rączce katany i stawiając stopy tak miękko i tak cicho, jak się tylko dało; koniec końców było to zbędne, bo nie musiał maszerować wcale długo, by natrafić na domniemanego właściciela konia. Ledwo poruszająca się kobieta, wygrzebywała się właśnie resztkami sił z górskiego potoku i Horyzont mógł poprzysiąc, że nawet posłała mu znaczące spojrzenie, zanim jej głowa opadła bezwładnie na ziemię. 
Jako łaskawemu, a może nawet i dobremu pielgrzymowi, więcej mu nie było potrzebne, by w jednym, czy dwóch susach pokonać dzielący ich dystans i nachylić się nad kobietą, której włosy, zdecydowanie bielsze od tych horyzontowych, teraz trwały sklejone przez wodę i odrobinę rzecznego mułu, który dalej unosił się w miejscu, w którym najwidoczniej musiała zostać zrzucona przez wierzchowca. Na ich wspólne nieszczęście, była ranna, wpółprzytomna i raczej niezdolna do podjęcia współpracy.
Jako dobremu, a może jednak tylko łaskawemu pielgrzymowi, po kilku próbach nawiązania z nią kontaktu, pozostało mu jedynie się zaprzeć i modlić, żeby okazała się niewiele cięższa od cieląt. Dźwignął ją, jednym silnym, trochę rwącym ruchem, notując w głowie, że jego modlitwy nie zostały wysłuchane. Bezwładne ciało ciąży mu na rękach, obija się nieregularnie, na szczęście nie sztywnieje, jednak motająca się gdzieś dłoń wyraźnie utrudnia mu robotę. Obozowisko nie jest daleko, jednak droga dłuży mu się w nieskończoność, a rozwarte usta panienki pozostają wyraźną zachętą dla duszy, aby jak najprędzej uciekła ze słabego ciała. Horyzont nie lubi oglądać, jak ktoś umiera, dlatego upewni się, aby do tego nie doszło. 
Uważnie przemywa ranę na umięśnionym ramieniu, wcześniej krzywo obandażowanym, pozornie czystym materiałem. Uważnie wygniata korzenie, liście i dziwny, opalizujący proszek w moździerzu, który wyciągnął z juki wiszącej u boku śpiącej fretki. Uważnie wsmarowuje dziwną, obrzydliwie śmierdzącą papkę we wciąż broczące się krwią uszkodzenie, a najuważniej oklepuje nieprzytomną kobietę dłońmi, obdzierając ją z każdej broni, na jaką tylko natrafi, od kabury z rewolwerem, przez nożyki i scyzoryki. Horyzont nauczył się nie ufać wszystkim bezgranicznie, nie chciał powtórki sprzed kilku miesięcy, gdy wyratowany przez niego jegomość pierwsze co, to przystawił mu kontrabandę do skroni. 
Uważne oko przypatruje się kobiecie po rozpaleniu ogniska, wybudzeniu jej do tego stopnia, by można było ją napoić i przykryciu jej jakąś resztką skóry, którą wygrzebał z dna pokaźnej torby. Bruzda na czole wskazuje na zaniepokojenie, do którego sam nigdy nie miał zamiaru się przyznać. Pozostało mu jedynie czekać, zarówno na nią, jak i na dopiekające się nad ogniskiem udko z kurczaka. 

No hej hej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz