Margaret Moore
32 — BLISSTOWN — MUZYK — POWSINOGA
Dłoń przesuwała się nad instrumentem, palce skakały od klawisza do klawisza; swobodnie, bez skrępowania, to lekko tańcząc po odpowiednich nutach, to niespodziewanie łapiąc losowy ton, bezwstydnie porywając go ze sobą pomimo wrzaskliwych protestów. Nie trapiło ich, że wprowadza to zamieszanie w ich melodię, larmem zakłóca rytm, bo od dawna przestały dbać o odbiór występu, obecnie bawiąc się na własnych zasadach i do własnego taktu — miały w poważaniu wszystko, podobnie co artystka, która dała im tę swobodę.
Kobieta przestała pilnować nut, uciekła myślami daleko od instrumentu i poczęła błądzić po saloonie, kręcąc się wokół klientów oraz ich dobytku. Zaglądała im w kieliszki i pod kapelusze, obserwowała splamione koszule i wypolerowane ostrogi; próbowała odnaleźć w ich sylwetkach oraz obliczach historie, które ze sobą nieśli. Nadawała imiona ich wierzchowcom, szukała kobiet i mężczyzn, którzy z dumą nosili przy sobie broń, oraz tych którzy chowali rewolwery pod płaszczami i spódnicami. Łapała uśmiechy na ich ustach; im szerszy, tym z większą niecierpliwością oczekiwała, aż ktoś podniesie się z krzesła, dołączy do nich, podważy czy płacą za alkohol własnymi monetami. Patrzyła też za zdobnymi guzikami, zegarkami kieszonkowymi, wysokimi kołnierzami, a nawet z drobną ułudą za zielonkawym błyskiem.
I zastanawiała się, do kogo z nich się uśmiechnie; kto zgodzi się, żeby mu towarzyszyła do następnego miasta, kto zdradzi, w którym kierunku warto się udać, kto będzie miał dla niej robotę inną, niż brzdąkanie do kieliszka.
Bo ona marzy — marzy o dzikich Bezkresach, o wierzchowcach z Gardzieli, zielonkawych medalionach na szczęście, strzelaninach w saloonach, pościgach i okradaniu banków.
Tylko to ostatnie z bandą, bo bez bandy, to żadna zabawa.
Kobieta przestała pilnować nut, uciekła myślami daleko od instrumentu i poczęła błądzić po saloonie, kręcąc się wokół klientów oraz ich dobytku. Zaglądała im w kieliszki i pod kapelusze, obserwowała splamione koszule i wypolerowane ostrogi; próbowała odnaleźć w ich sylwetkach oraz obliczach historie, które ze sobą nieśli. Nadawała imiona ich wierzchowcom, szukała kobiet i mężczyzn, którzy z dumą nosili przy sobie broń, oraz tych którzy chowali rewolwery pod płaszczami i spódnicami. Łapała uśmiechy na ich ustach; im szerszy, tym z większą niecierpliwością oczekiwała, aż ktoś podniesie się z krzesła, dołączy do nich, podważy czy płacą za alkohol własnymi monetami. Patrzyła też za zdobnymi guzikami, zegarkami kieszonkowymi, wysokimi kołnierzami, a nawet z drobną ułudą za zielonkawym błyskiem.
I zastanawiała się, do kogo z nich się uśmiechnie; kto zgodzi się, żeby mu towarzyszyła do następnego miasta, kto zdradzi, w którym kierunku warto się udać, kto będzie miał dla niej robotę inną, niż brzdąkanie do kieliszka.
Bo ona marzy — marzy o dzikich Bezkresach, o wierzchowcach z Gardzieli, zielonkawych medalionach na szczęście, strzelaninach w saloonach, pościgach i okradaniu banków.
Tylko to ostatnie z bandą, bo bez bandy, to żadna zabawa.
Witamy i serdecznie do siebie zapraszamy.
Zezwalamy na użycie Margaret w opowiadaniach, lecz i tak zachęcam do uprzedniego konsultowania tego.
M.G. również mile widziany ♥
Tytuł to Krzysztof Kamil Baczyński. Wykorzystano obraz Cyprien Eugène Boulet oraz Sydney Mortimer Laurence.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz