I
II
III
IV

JULES SMITH
35 LAT - OBCOKRAJOWIEC - NOWA TOŻSAMOŚĆ Z KAŻDĄ NOWĄ MIEJSCOWOŚCIĄ - DO NIEDAWNA ŻONATY - CZŁONEK TRUPY CYRKOWEJ - LINOSKOCZEK - PASER
W gazetach znów od rana wrzask, przez jedną z tych tak zwanych gwiazd. Co ten Woronov kosztuje nas? Wygadajmy się. Głośno, jak najgłośniej, na cały regulator. Charles Mathieu, Maksim Antonow, Leon O'Gorman – czy któreś z tych nazwisk jest Wam znajome? Macie więc pełne prawo wiedzieć, że wszystkie one oraz wiele, wiele innych (długo trzeba by było wymieniać)... no cóż, należą tak naprawdę do jednej osoby, którą wszyscy znamy pod wcześniej wspomnianym pseudonimem. Zanim jednak przejdę do konkretów – pozwólcie, że tym z Was, którzy nigdy na oczy tego człowieka nie widzieli, ku przestrodze przybliżę nieco jego sylwetkę, bowiem ciężko jest na Woronova nie zwrócić uwagi nawet w najgęstszym tłumie ludzi: wysoki rudowłosy mężczyzna, dosyć specyficzny ubiór, błękitna tęczówka oraz opaska zasłaniająca prawe oko. Wizualnie chyba nic więcej już dodawać nie trzeba. Cyrkowiec, utalentowany akrobata, miłujący ryzyko linoskoczek – prawdziwy artysta, jak malowany. Przyciągająca osobowość, niebywała charyzma, niespotykana determinacja w obranej ścieżce zawodowej. Oraz pełne zaplecze tajemnic, których ścisłości skrzętnie pilnuje. Jeden mężczyzna, wiele tożsamości i – zgodnie z moim najnowszym odkryciem – żadna z wcześniej wymienionych autentyczna. Kim więc jest tak naprawdę? W imię słusznej sprawy oraz za otrzymaniem zgody na publikację, poniżej zamieszczam wypowiedzi trzech osób, które chętnie opowiedziały mi o swoich dawnych doświadczeniach z Woronovem. W wypowiedziach wielokrotnie używane są zwroty wulgarne; na prośbę pytanych, wszystkie tożsamości pozostają anonimowe.
Pyta się mnie panienka o co? Czy kojarzę Woronova? Tego rudego, jednookiego sukinsyna, który okradł pałac mojego pana z wszyściuteńkiej biżuterii, jaka mu została po zmarłej żonie? Oczywiście, że pamiętam, psia jego mać, na zbity pysk mnie prawie przez niego wyrzucili! Jakby to moja wina była, że panience Antoinette się pajac z cyrku spodobał. Tak się nim zainteresowała, tak zafascynowała, a tak tupała nogą, że ona chce się nauczyć po linie chodzić, że w końcu musiał go pan na kolację zaprosić ze specjalną prośbą, co by nie chciał się w nauczyciela pobawić przypadkiem. Honorowym człowiekiem pan jest, więc zapewniał też, że on już tam trupę odpowiednio za dłuższy postój wynagrodzi. No i zgodził się cyrkowiec, rzecz jasna. Przez jakiś czas dobrze nawet było. Faktycznie zabrał się do roboty, z obowiązków się niczego sobie wywiązywał; panienka szczęśliwa, no to i ojciec też zadowolony, że w końcu po roku czasu dziecko się z żałoby jakoś pozbierało. Aż tu pewnej późnej nocy wracam z baru do chałupy, z oddali dostrzegam wóz cyrkowy w ruchu i... tyle z niego było. Nie było czego gonić, bo aż się za nimi kurzyło. Diamentowe kolie, pierścionki, brylanty, szafiry – rodowa biżuteria, wszystko zabrał ze sobą, jak leci. Ma rozmach, skurwysyn! Dostała panienka czego chciała; nie dość, że na widok cyrku po dziś dzień ryczy, to jeszcze ze spadku po matce zostały jej tylko puściutkie szuflady.
Chłop postawny, wysoki na prawie dwa metry, opaska na oku, charakterystyczny płaszcz i wielkie, przerażające kruczysko, co ciągle się gdzieś kręci wokół niego? Jakbym mógł nie kojarzyć? Taki z niego cyrkowiec jak z koziej dupy trąbka, przecież to jednooki Charlie! A pani kto – porzucona kochana, że się tak wypytuje? Jak go znajdzie w końcu to mu przekaże ode mnie, żeby go dunder świsnął i szlag jasny trafił. Co się stało, że ja siedzę za kratami, kiedy on wciąż na wolności? Udało się sukinkotowi uciec, to się stało. A zresztą... co mi tam szkodzi, opowiem. Wzruszająca historia. Raz w życiu żeśmy się widzieli, i to nie dłużej niż kilka godzin czasu. Dostaliśmy wspólne zlecenie do wykonania. Spotkaliśmy o umówionej porze i godzinie na jakimś całkowitym wypizdowiu, że niby przejazdem; on miał zająć się bezpiecznym przemytem paczki przez granicę i zatroszczyć o stronę dyplomatyczną, ja byłem tym od czarnej roboty. No, w szczegóły się wdawał nie będę, za dużo by tu gadać. Krótko podsumowując: z początku szło nam jak z płatka, ofiar nie było zbyt wiele, a gościowi trzeba przyznać, że naprawdę ma dobre gadane. Problemy zaczęły się dopiero pod sam koniec. Zaczaili się na nas – przypuszczam, że zleceniodawca miał jakiegoś szpicla w szeregach. Cóż tu więcej mówić? Jednookiemu się poszczęściło, mnie niekoniecznie. Tylko niech nie pomyśli sobie pani, że ja mam mu za złe tę ucieczkę. Dozgonnej wierności żeśmy sobie przed Bogiem nie przyrzekali; gdybym ja miał możliwość, to też bym spierdalał w popłochach. Tak naprawdę za coś innego chętnie bym mu wpakował kulkę w łeb. Od początku wiedział co w tej paczce było, ale podzielić się nie chciał, bo niby profesjonaliści tak nie robią. Ja dowiedziałem się dopiero całkiem niedawno temu. Wyobraża sobie, że poszedłem siedzieć za pierdolonego, wartego fortunę kameleona? Gdyby mi tylko powiedział, to nigdy bym się na tę robotę nie zgodził.
Skąd pomysł, że Woronov to jego prawdziwe nazwisko? Ach, coś na wzór takiej małej gierki psychologicznej, tak? Rozumiem. Otóż nie, to nie do końca tak wygląda, nie w tym przypadku. Ilya ma zbyt dużo do stracenia. Nie może pozwolić sobie na takie ryzyko, dlatego jeśli o tożsamość chodzi, postępuje tak samo skrupulatnie i ostrożnie. Co swoją drogą mimo bycia całkowicie uzasadnionym, zawsze niebywale mnie dziwiło. Człowiek, który niejednokrotnie nie wahał się przejść pomiędzy jedną wieżą ratusza a drugą z wysokości około trzydziestu metrów, bez żadnego zabezpieczenia i za każdym razem w innej miejscowości, któremu iskra błyska się w oku na widok szybującego w jego stronę ostrza i który tak zupełnie niewzruszony pozostaje, kiedy owo z impetem wyląduje w drewnianej ścianie kilka centymetrów od jego skroni, nagle okazuje się maniakalnie dbać o zachowanie swojej anonimowości – wyobrażasz to sobie? I w imię czego, tak właściwie? Kariery, reputacji? Własnej żony, a może całej trupy? Zawsze mnie to zastawiało. W końcu podobno byliśmy wszyscy dla siebie jak jedna, wielka przybierana rodzina – razem jedliśmy, podróżowaliśmy, razem spaliśmy. Wszystko robiliśmy razem, a jednak im więcej czasu mija od mojego odejścia, tym coraz bardziej upewniam się w przekonaniu, że Woronovi zależało tylko i wyłącznie na tyłku swoim własnym i żony. Publiczność ich uwielbiała, zwłaszcza za widowisko ze sztyletami, co widocznie im było bardzo na rękę. Nie wiedzieć czemu widownię zawsze ciągnie do największych świrów, a z tymi dwoje zdecydowanie było coś zdrowo nie tak; rzecz jasna wszyscy wiedzieli, że wiele mieli na sumieniu, ale nikt bezpośrednio z nimi nie współpracował. Każdy tylko przymykał oko i dochowywał tajemnicy. Jak to w rodzinie. Ja przymykałam również, a może i nawet przez jakiś czas podświadomie podziwiałam za odwagę, ale... dzisiaj, teraz, już wszystko mi jedno. Devorak. Ilya Devorak, tak się nazywa. I wierz mi, że nie chciałabyś być tam wtedy na miejscu, tego samego dnia, którego zginęła Nadia. [Fragment ocenzurowany z uwagi na sceny drastyczne]. Wtedy właśnie postanowiłam ich opuścić. Podobno wyruszyli gdzieś daleko na zachód. I oby zostali tam jak najdłużej...
— Trzeci lipca tysiąc osiemset czterdziestego szóstego roku, autorką Louise Brown. Za czas, poświęcenie oraz zaangażowanie z całych serc dziękujemy, panno Louise. — wypuściwszy z ust szarą chmurkę dymu papierosowego, mruczy pod nosem rudowłosy mężczyzna. Pergaminowej kartce trzymanej w dłoni poświęca ostatnie, nieobecne spojrzenie, kciukiem powoli błądzi się po zewnętrznej części szorstkiego materiału. Nagle trzeźwieje, a zaraz w ślad za otrzeźwieniem podejmuje decyzje bardziej zdecydowane i szybsze: kartkę zgina w pół, drze na kilka kawałków, resztki wrzuca do trzaskającego ogniem kominka. Wzdycha głęboko, a dopiero zaciągnąwszy się fajką po raz drugi, podnosi się z wygodnego fotela, upuszcza niedopałek na bawełniany dywan i opuszcza pusty dom. Artykuł nigdy nie ujrzał światła dziennego.
— Trzeci lipca tysiąc osiemset czterdziestego szóstego roku, autorką Louise Brown. Za czas, poświęcenie oraz zaangażowanie z całych serc dziękujemy, panno Louise. — wypuściwszy z ust szarą chmurkę dymu papierosowego, mruczy pod nosem rudowłosy mężczyzna. Pergaminowej kartce trzymanej w dłoni poświęca ostatnie, nieobecne spojrzenie, kciukiem powoli błądzi się po zewnętrznej części szorstkiego materiału. Nagle trzeźwieje, a zaraz w ślad za otrzeźwieniem podejmuje decyzje bardziej zdecydowane i szybsze: kartkę zgina w pół, drze na kilka kawałków, resztki wrzuca do trzaskającego ogniem kominka. Wzdycha głęboko, a dopiero zaciągnąwszy się fajką po raz drugi, podnosi się z wygodnego fotela, upuszcza niedopałek na bawełniany dywan i opuszcza pusty dom. Artykuł nigdy nie ujrzał światła dziennego.
art: Debesmala - tytuł: Alice Merton - No roots - dwa pierwsze zdania (z małymi przeróbkami na potrzebę treści): Smash – Nie mówcie Tak - w razie potrzeby posłużenia się Julkiem proszę pięknie o konsultację, Mistrza Gry serdecznie zapraszamy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz