Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

1.10.2021

Od Julesa CD. Claire

Było bardzo gorąco.
Promienie słoneczne rzucały palące światło na twarz podróżującego po obrzeżach Armadillo Springs mężczyzny – tak uporczywie i nachalnie wręcz, że w pełnej swojej okazałości rozgrzewały jego blade poliki do czerwoności i oślepiały go na tyle skutecznie, że zmuszony był co jakiś czas przykładać dłoń do czoła; czy to w ramach odgarnięcia przyklejonych do niego rudych kosmyków włosów, czy żeby rzucić szarej tęczówce nieco cienia, coby ta znów naiwnie próbowała doszukać się końca drogi. Drogi – przysiągłby się na Jedynego – przeklętej, której śladem podążał już kilka dobrych godzin, a która mimo to wciąż uparcie nie chciała się skończyć, zupełnie jakby wcale rzeczonego końca nie miała. 
Do Armadillo Springs? Prosta sprawa, panie akrobato..., odpowiedzieli w gospodzie, kiedy o drogę zapytał. Jeno tą ścieżunią z kilometr przed siebie, prosto, bez żadnych zawirowań jakichś czy innych komplikacji. No, może trochę ponad kilometr, ale co to za różnica kilkaset metrów w tą czy w tamtą, święcie zapewniali. I on im głupi uwierzył, posłuchał się zaleceń i ruszył pieszo. Bo co mu tam niby szkodziło? Przecież było jeszcze wcześnie rano, spacer nie powinien zaszkodzić. No i na co mu to, psiakość, wyszło; wierzyć jakimś dwóm przygłupom, którzy ledwo prawego buta od lewego? Było już jakoś po południu, a jemu kończyła się woda w bukłaku i fajki w papierośnicy. Nie był pewien, które było gorsze od drugiego.
Wolna dłoń – ta, która nie wlokła za sobą czarnego, długiego płaszcza (na cholerę on go ze sobą wziął?) odpięła kilka guzików białej koszuli, po czym znów kontrolnie powędrowała do czoła. Tylko po to, żeby szarej tęczówce w bardzo niewyraźnym zarysie ukazał się jakiś pagórek, skarpa czy inne wzniesienie. Tyle tylko zdołał dostrzec i tyle starczyło mu, żeby zakląć brzydko pod nosem. Albo w Krainie posługiwali się ludzie jakimiś innymi jednostkami odległości niż u niego w ojczyźnie albo właśnie zgubił się na prostej ścieżuni. Albo – co też było wielce prawdopodobne – ktoś postanowił go paskudnie zrobić w bambuko. Na samą myśl o takiej możliwości pokręcił głową w niedowierzaniu, po czym pełen nadziei, że może jednak uda mu się nie umrzeć tego dnia z odwodnienia albo braku tytoniu (prędzej) ewentualnie, przyśpieszył kroku.
Im dalej jego zmęczone podróżą stopy kroczyły, tym dziwniejsze widoki się mu ukazywały. Zauważył coś, czego pierwotnie na wzniesieniu dojrzeć nie zdołał. Z początku jakby zamazany, czarny przedmiot o bliżej nieokreślonym kształcie z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy, wydawał coraz głośniejszy hałas. Coś warczało, coś gruchotało, coś nieprzyjemnie metalicznym dźwiękiem obijało się o uszy Ilyushki, który – nie dowierzając – zatrzymał się w końcu i przykleił nieszczęsną dłoń do nieszczęsnego czoła na dłużej, w zdziwieniu zadzierając podbródek do góry.
— Niemożliwe... — stwierdził cichutko, doszedłszy w końcu do wniosku, że to coś – ten ptak wielki mechaniczny – z rozłożonymi skrzydłami, niczym on sam ramiona rozkładał podczas spaceru na linie, frunął po niebie prosto w jego kierunku. Wiele w życiu widział, ale z czymś takim nie spotkał się jeszcze przenigdy. Czyżby możliwe było, że dostał już od tego słońca zwidów jakichś?
Chwila, stop, moment. To coś, to wielkie coś. Frunęło prosto w jego kierunku. I tak się zdawało, że – o ile go jedno, sprawne oko nie myliło – w locie zaczęło tracić swoje elementy.   
— O kurwa. — mruknął lekko spanikowany już Jules, pierwszy element kadłuba z hukiem wylądował na ziemi – na tej samej ścieżuni, która miała go rzekomo do Armadillo Springs zaprowadzić. A później wcale nie było lepiej; wszystko już do reszty zaczęło się rozsypywać, znosząc do upadku całą, jakże fascynującą konstrukcję.
— Uwagaaaa! — na kilka sekund przed katastrofą, otwartą przestrzeń wypełnił kobiecy krzyk, którego właścicielki Woronov nie zdążył jednak wewnątrz latającej maszyny dopatrzeć. Bo uważał – żeby nie zginąć, ma się rozumieć. I ledwo co mu się udało. Ba, gdyby nie jego sprawność i refleks do perfekcji przez lata wyćwiczone, to mogłoby się nawet nie udać. Odskoczył zwinnie, raz pierwszy i drugi, ukrył się za nieopodal znajdującym się krzaczorem, tuż nad uchem usłyszał świst przelatującego obok głowy odłamka; kolejnym unikiem do tyłu szczęśliwie uniknął konfrontacji. Drugi, ostry odłamek – ten, którego zauważyć nie zdążył – drasnął go nieprzyjaźnie o ramię. Jules w bezwarunkowym odruchu przyłożył dłoń do podartego materiału koszuli i napotkawszy się na przeciętą skórę, syknął z bólu.
Wychylił rudą czuprynę zza krzaka,  rozejrzał się kontrolnie dookoła i oceniwszy sytuację, wstał niemalże natychmiast, po czym pobiegł w kierunku rozbitej maszyny. Płonącej maszyny. Może był poharatany, może krew zdążyła już intensywnie wsiąknąć w materiał jego koszuli i skóra piekła niemiłosiernie, ale przynajmniej bezpieczny. W odróżnieniu wraz z samolotem się rozbiła i wewnątrz niego pozostała. Musiał jej pomóc.
Nie było czasu. Wspiął się po niestabilnych schodkach, zajrzał do środka. Młoda dziewczyna w goglach siedziała w skórzanym fotelu; bezwiednie, nieprzytomnie. W pośpiechu rozpiął opinające ją pasy, kobiece ciało objął ramionami i uniósł na wysokość swojej klatki piersiowej. Coś ponownie gruchnęło, coś ugięło się pod jego stopami grożąc kolejnym zawaleniem, ale zanim do tego doszło, zdążył w miarę bezpiecznie zejść na stabilny grunt. Oddalił się na bezpieczną odległość, co kilka sekund jakby w obawie przed kolejnymi niebezpieczeństwami zerkając w stronę pochłoniętej płomieniami maszyny. Dopiero wtedy, kiedy nie groziło im już żadne niebezpieczeństwo czy inne spadające, ostre odłamki, ostrożnie położył wciąż nieprzytomne, kobiece ciało na twardej ziemi. Warunki zdecydowanie nie były sprzyjające. Pochylił się nad ciemnowłosą, pozwolił sobie zdjąć czarne, masywne gogle z jej głowy, przyjrzał się uważnie opalonej twarzyczce.
— Panienko, żyjecie jeszcze? — zapytał, pstrykając kilkakrotnie palcami tuż nad jej twarzą, jakby w jakiejś naiwnej nadziei, że miałoby to jakkolwiek pomóc w jej ocknięciu. Nie pomogło, rzecz jasna. Westchnął cicho, nieco głośniej przeklął pod nosem. Wzrokiem poszukującym zbawienia z niebios spojrzał na wprost przed siebie. I wtedy szara tęczówka dojrzała kilka niewyraźnych, męskich sylwetek, pośpiesznie podążających w ich kierunku. Krzyczeli coś niewyraźnie, nie do końca był pewien co. — Pomocy! — odkrzyknął, ba!, wydarł się, machając w ich kierunku rękoma — Straciła przytomność!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz