To nie był dobry dzień. Nie, nie, nie. Niedobry to mało powiedziane! Był okropny, nie do zniesienia i najgorszy, a sam Ilya wpatrując się bezradnie i odrobinę jakby w tej nieporadności głupkowato (a co on, doktór jakiś?) w nieprzytomną twarz nieznajomej, która przed momentem o mało co nie wleciała w niego swoją zabójczą, latającą maszyną z metalu, przyłapał się na takiej przyziemnej myśli, że niczego więcej nie pragnął, niż mieć go już za sobą.
Ale co tam! Mieć taki dzień za sobą to jeszcze pół biedy; tylko żeby go całkiem godnie przeżyć, móc w końcu zapalić, nie zostać przypadkiem oskarżonym o żadne zabójstwo czy inną umyślną próbę wyrządzenia krzywdy i może jeszcze jakiś nocleg znaleźć w całkowicie obcym mu miejscu... to dopiero byłoby coś! I ba, pomyślał dalej Ilya, całkowicie się temu nagłemu marzeniu oddając, że byłby w stanie wszystko oddać, żeby tak się właśnie skończyło. No dobrze, może nie tak szybko – kontynuował wewnętrzną debatę, trzeźwiejąc nieco – bo swojej papierośnicy, z którą nie rozstawał się nigdy, to nawet za wszystkie skarby świata by nie oddał, nawet jeśli już do końca życia miałaby pozostać tak beznadziejnie pusta, jak była w tamtym momencie. Ale tak zupełnie poza tym, to równie dobrze mógłby skończyć tutaj goły i wesoły. Zwłaszcza za porządną dawkę nikotyny. Kiedy się denerwował, to bardzo się mu chciało palić. A kiedy zdenerwowany palić nie mógł, to denerwował się jeszcze bardziej. I tak w kółko, i w kółko.
No i tak się zamyślił, tak się kontemplacji, marzeniom i tlącej się gdzieś z tyłu głowy irytacji dał ponieść, że zdawał się nie od razu zauważyć, kiedy jego niedoszła zabójczyni z przypadku odzyskała przytomność. W wyniku czego z lekko opóźnionym zapłonem zareagował, kiedy ta porwała się nagle do siadu, bez żadnego ostrzeżenia, za to widocznej dezorientacji. W ostatniej chwili uchylił się w bok, sam o mało co nie tracąc równowagi.
— Hej, powo... — zdążył tylko powiedzieć, w międzyczasie zbierając się do stójki, zanim przerwał mu przerażony, zdruzgotany wręcz, krzyk nieznajomej. — Och, uważaj, dopiero co stra... — ...ciłaś przytomność. I znowu.
— To coś... — założył ręce na klatce piersiowej, powędrował wzrokiem w kierunku metalowej maszyny i skrzywił się niesmacznie, kiedy cała konstrukcja zaczęła zapadać się do środka — To metalowe coś, przez co prawie obydwoje zginęliśmy, że jak się niby nazywa? — wrócił spojrzeniem z powrotem na sylwetkę widocznie zrozpaczonej kobiety; w szarej tęczówce zatliła się iskierka zwątpienia.
I wtedy zorientował się, że czegoś mu brakuje. Czegoś bardzo, bardzo ważnego. Płaszcz. Papierośnica.
Rozejrzał się uważnie dookoła; płaszcza brak. Wymruczał coś niezrozumiale pod nosem – coś bardzo niekulturalnego w swoim ojczystym języku, czego Claire najprawdopodobniej nie zrozumiała, ale czego po tonie głosu jak najbardziej mogła się domyślić – i we wszechobecnej panice, która nagle przejęła nad nim całkowitą kontrolę, zaczął przeszukiwać wszystkie (aż cztery!) kieszenie swoich spodni. Dopiero wymacawszy nieduże, prostokątne pudełeczko w jednej z nich, odetchnął z wyraźną ulgą.
Płaszcz? Co z płaszczem!?, pomyślał w następnej kolejności. I raz jeszcze zerknął w kierunku pożeranego płomieniami (rzekomo) samolotu, a raczej tego, co jeszcze po nim pozostało. Musiał nie zauważyć, kiedy wypuścił go z dłoni, zbyt przejęty ratowaniem nieznajomej.
— Mój płaszcz... mój ulubiony płaszcz. — jęknął cichutko, niezadowolonym spojrzeniem odpowiadając na to zrozpaczone, które już kilka, może kilkanaście sekund temu, padło na jego sylwetę.
No cóż, każdy miał swoje priorytety.
A Chester wciąż gnał i gnał, w biegu i zmartwieniu ani na chwilę nie zwalniając tempa i ba, wydawałoby się nawet, że nawet nieco przyśpieszył, kiedy z oddali dostrzegł dwie zamazane sylwetki, bo i jego własna coraz szybciej zaczynała się robić wyraźna.
— Panienko Claire, nic się panience nie stało?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz