Kolumna góra

Słuchy z Krainy
Aktualny rok: 1846

Na ulicach słychać szepty o wielkim wyścigu mającym ciągnąć się przez całą Krainę – za wygraną przewidywana jest gigantyczna suma pieniędzy, amnestia wszystkich przestępstw oraz zapewnienie bezpieczeństwa na okres roku. Co ambitniejsi już poszukują wierzchowców na ten morderczy wysiłek.

W Saint Thomas w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął kolejny szeryf. Za każdą przydatną informację przewidziana jest nagroda.

Już niedługo w Jackburg: cyrk! Kobieta-guma, linoskoczkowie i najsilniejsi ludzie w całej Krainie. Przyjedzcie zobaczyć to na własne oczy.

Aktualnie poszukiwani są: Otelia Crippen
Dziękujemy za pomoc w schwytaniu Clide'a 'Smiley' Byersa. Aktualnie oczekuje na wyrok sądu.

5.04.2022

Event: Od Ruby - Przeszłość

W dzisiejszych czasach nikt już nie hodował krów.
Odkąd udało się opracować tanie i skuteczne technologie pozwalające na produkowanie pakietów jedzeniowych, zawierających odpowiednio wyliczone ilości poszczególnych składników potrzebnych człowiekowi do przeżycia, nikt już nie patyczkował się z normalnym jedzeniem. Wiadomo - pakiet mógł leżeć na półce parę lat, można go było łatwo przetransportować, był odporny na zimno, gorąco i próżnię. Sztuczne składniki, barwniki i smak - można było przekąsić trzysta gramów czystego białka o smaku słonego karmelu. Kiedyś coś takiego stanowiło marzenie - tak konsumentów, żyjących w coraz większym pośpiechu, starających się wcisnąć w swój grafik jak najwięcej produktywnych rzeczy; jak i producentów, pragnących uwolnić się od wszelkich problemów i trudności związanych z transportem czy odpowiednim przechowywaniem żywności. A kwestia zajmowania się zwierzętami? Czysty horror.
To, co było futurystycznym marzeniem, stało się codziennością. Zaś codzienność stała się luksusem, na który mogli sobie pozwolić tylko bogatsi. Tak, jak kiedyś ludzie podróżowali na grzbietach koni, zaś samochody były niepewnym wynalazkiem dla tych, którzy nie wiedzieli, co zrobić z nadmiarem pieniędzy, tak teraz pakiety jedzeniowe były dla wszystkich, a prawdziwa wołowina - tylko dla niektórych.
Ruby podniosła wzrok, popatrzyła w nocne niebo. Ludzkość pewną ręką sięgnęła gwiazd, podróże międzyplanetarne stały się powszechne, i tylko zasobność konta w banku decydowała o tym, czy człowiek będzie się tłukł pół roku na Księżyc, czy spędzi ledwie parę godzin w wygodnej komorze przeciążeniowej, lecąc na Marsa.
Czasem aż dziwnym się wydawało, że w tej pogoni za rozwojem i zyskiem, ludzkość odwróciła się przez ramię, by spojrzeć na kolebkę swej cywilizacji - Ziemię. Planeta, która wydała na świat jedyną (jak na razie) rozumną rasę stworzeń, była zmęczona, zniszczona i wyeksploatowana. Nieprzydatna. Dopóki ktoś nie stwierdził, że uderzenie w emocjonalne struny to dobry pomysł, zaś Ziemia powinna zmienić się w żyjące muzeum. W rezerwat, w którym będzie się dało zobaczyć to, jak kiedyś żyli ludzie - za odpowiednią opłatą można było pojechać w dżunglę i zobaczyć prawdziwe tygrysy, można było odwiedzić Wenecję i zobaczyć prawdziwy karnawał, a także odwiedzić Jackburg i zobaczyć prawdziwe krowy. I kowbojów.
Ruby przeciągnęła się, zakołysała na szczycie sypiącego się, drewnianego płotka pośrodku niczego. Wokół niej - morze twardej, przyschłej o tej porze roku trawy, przez którą każdego dnia żeglowały ławice krów. Ruby kochała to miejsce - przychodziła tu tyle razy z Richardem, kiedy jeszcze żył, a potem siedzieli tak - pogrążeni w rozmowie - póki zza odległych gór nie nadciągnął pobladły świt.
Kobieta żyła przeszłością.
W każdym znaczeniu tego słowa.


Może dlatego jej kontakt z teraźniejszością był zawsze taki bolesny.
Ruby zmarszczyła brwi, przebiegła spojrzeniem po terminalu wyświetlającym godziny odlotów wahadłowców - fosforyczne cyferki mknęły szybko, gwałtownie, a ich nienaturalne migotanie sprawiało, że bolały ją oczy. Nie przepadała za koniecznością wyjazdów biznesowych, ale niektórych rzeczy nie dało się przeskoczyć. Mimo całego rozwoju technologicznego, informacje nadal przepływały z określoną prędkością, zaś rozmowa na odległość, gdy odległość tę liczyło się w jednostkach astronomicznych, była koszmarnie niewygodna. Konieczność czekania po parę minut na każdą odpowiedź rozmówcy - Ruby była przekonana, że to jakaś forma piekielnej tortury. Niemniej jednak istnieli ludzie, którzy potrafili z tym jakoś funkcjonować.
Ruby oczywiście do nich nie należała i poza tym - lubiła po prostu zobaczyć człowieka, z którym miała robić interesy. Miała nosa do ludzi, a nos ten o wiele lepiej działał, gdy mogła kogoś zobaczyć normalnie, po ludzku, bez ekranu i biegnących przez przestrzeń sygnałów, które interpretować miała maszyna.
— Ganimedes — mruknęła pod nosem, szukając swojego lotu na terminalu. — Chodź, Pedro, otworzyli już odprawę.
Pedro poprawił swój szeroki kapelusz, tak bardzo niepasujący stylem do otaczających ich zewsząd widoków.
Port w Saint Thomas lśnił chromowaną nowością tytanicznych przęseł, podtrzymujących łukowaną kopułę zmatowionego szkła, mającego chronić podróżnych przed skwarem słońca. Podłoga odbijała sylwetki podążających gdzieś ludzi, niczym nierzeczywista tafla szkła. Wszystko było niebieskie, srebrne, zimne i nowoczesne - tak inne od złota, zieleni i gorąca, spowijających okolice miasta, wypierających stopniowo resztki jakichkolwiek technologii, które pojawiły się później, niż pięć wieków temu.
— Dziwnie pachnie, señora — mruknął Pedro, podnosząc torbę z posadzki.
— Odświeżacze powietrza. Nie podoba ci się zapach mięty z werbeną?
— Od kiedy mięta tak pachnie? — Kowboj zmarszczył brwi. — Sama chemia.
Tymczasem Ruby ruszyła w stronę odprawy, zaś autonomiczna walizka grzecznie podążyła w ślad za swoją panią. Kobieta też wolałaby mieć normalny bagaż, jednak poza terenami rancza bardziej wypadało jej dostosować się wyglądem i sposobem zachowania do ogólnie przyjętych norm, toteż - chcąc, nie chcąc - postawiła na nowoczesność i klasę. Pedro, zatwardziały zwolennik archaicznych rozwiązań, wyglądał dokładnie tak, jakby ledwo co zsiadł z siodła. W dobie powszechnej wolności w kwestii ubioru i ekspresji, mężczyzna nie przyciągał nawet tyle uwagi.
Bagaże nadano, Ruby i Pedro przebyli przez ostatnią kontrolę bezpieczeństwa i usiedli pod bramką. Nie obyło się bez lekkiego grymasu ze strony mężczyzny, gdy ochroniarze skanowali ich zatopione w skórze chipy.
— Jak krowy — burknął na tyle cicho, że tylko Ruby go usłyszała.
Czas pod bramką mijał, Ruby w końcu zaczęła nudzić się na tyle, by skusić się na nieprzyzwoicie drogą kanapkę z wołowiną, jaką serwowała jedna z kawiarni. „Wołowina" z kanapki nawet nie leżała pewnie obok prawdziwej wołowiny, ale Ruby już się z tym pogodziła. W zamyśleniu wyglądała przez nieco zamglone okno terminalu, czekając aż statek na Ganimedesa w końcu zadokuje przy rękawie.


Obniżone ciążenie było ciekawym doświadczeniem. Ruby przywykła do standardowego 1 g, pod którego naturalnym wpływem ewoluowała cała ludzka rasa, zaś niecałe 0,15 tej wartości sprawiało, że dowolny ruch lub podniesienie czegoś z ziemi nie wymagało najmniejszego wysiłku. Pedro przekonał się już o tym parę razy - pierwsze wstanie z krzesła skończyło się wyrżnięciem czołem w sufit, zaś podniesienie torby z ziemi - ciosem pięścią między oczy.
Ruby była pod tym względem nieco bardziej uważna - przykładała się do tego, by nie dać potencjalnemu kontrahentowi powodów do lekceważenia, a takim powodem na pewno byłoby nieumiejętne zachowanie się w nietypowych dla niej warunkach. Sytuacja odwróciłaby się, gdyby mężczyzna postanowił przybyć na Ziemię, jednak Ruby nie była okrutna. Wiedziała, że przejście z normalnego do obniżonego ciążenia jest relatywnie bezproblemowe, zaś w drugą stronę - to czysta tortura. Słabe mięśnie nie radziły sobie z ciężarem ciała, stawy wyciągały się nienaturalnie i jeśli ktoś zbyt rzadko bywał w miejscach o zwiększonym ciążeniu (szczególnie jako dziecko), nawet kości potrafiły pęknąć, nie umiejąc poradzić sobie z koniecznością nagłego wysiłku. Było coś niepokojącego w tym, że pokolenia ludzi wychowanych w kosmosie nie potrafiły już żyć na planecie, z której pochodziły. Jakby droga ku gwiazdom mogła biec tylko w jednym kierunku. Ruby zastanawiała się, czy ten pęd ku gwiazdom i rozwojowi na pewno wyjdzie komukolwiek na dobre, a jej myśli mimowolnie uciekały do jej córek.
Wszystkie bezpiecznie zostały na ranczu - w polu normalnego ciążenia, pod ochroną zregenerowanej warstwy ozonowej, oddychając powietrzem, które nie wymagało filtrów, pijąc wodę, której nie trzeba było wciąż trzymać w obiegu zamkniętym. Żyły w miejscu, które natura przewidziała dla człowieka, zaś Ruby czuła w duchu spokój wiedząc, że daleko im od pakietów jedzeniowych i innych niepotrzebnych wynalazków.
Pedro zerknął na zegarek, potem spojrzał na swoją mocodawczynię i skinął poważnie głową.
— Już czas, señora.
Ruby odpowiedziała mu spojrzeniem i wstała ze swego siedziska. Miała zwyczaj, by posiedzieć chwilę przed podróżą, by zebrać myśli i przygotować się do czekającego ją zadania. Teraz czuła, że ten moment spokoju i wyciszenia, gdy mogła wrócić myślami na swe ranczo, wiele jej dał - przyniósł sercu jakiś rodzaj kamiennego bezruchu, chłodu i wewnętrznej równowagi, które pozwolą jej podejść do negocjacji profesjonalnie i skutecznie. Bo dokładnie tak Ruby postępowała ze wszystkim, za co się brała. Nie wierzyła w emocje - wierzyła w chłodną logikę i metodyczne działanie.


Z transakcji wyszły nici.
Ruby weszła do wynajętego na czas podróży biznesowej apartamentu i ciężko klapnęła na fantazyjnie wygiętym fotelu. Światła podłogowe rozjarzyły się uspokajającym, metalicznym błękitem, z głośników popłynął przyjemny dźwięk harfy elektrycznej i fletu. Powietrze zapachniało lawendą - jakieś czujniki ukryte cholera wie gdzie wyczuły, że ludzie w pomieszczeniu są poirytowani i potrzeba im nieco relaksu. Ranczerka zaklęła.
— Wiesz, Pedro? Czułam, że z tym kontraktem to na dwoje babka wróżyła. Ale żeby to był taki kretyn, to jednak nie przewidziałam — powiedziała, wbijając łokieć w oparcie i opierając ciężko podbródek na otwartej dłoni.
— Dobrze mu z oczu patrzyło, señora, tylko no…
— Tylko no… — powtórzyła Ruby, westchnęła ciężko. — Mają tu studnie grawitacyjne, więc myślałam, że chce hodować w nich moje krowy. Przecież nadal przyniosłoby mu to zyski - kilo prawdziwej wołowiny kosztuje tyle, co kilo platyny! Ale nie - kretynowi wydaje się, że 0,15 g Ganimedesa to dobre warunki, żeby przywlec tu moje biedne krowy. Przecież to jakiś koszmar.
Podróż była długa, kosztowna, niewygodna i nudna. Ale bez jej odbycia Ruby czuła, że dałaby się w końcu nabrać temu pajacowi. Pasza wyglądała w porządku, całe plany też trzymały się kupy - gość postarał się nawet o profesjonalne lampy solarne, które miały imitować prawdziwe, ziemskie słońce. Tylko to ciążenie. Niemożliwym było, żeby zwierzęta były tutaj zdrowe - parę miesięcy i byłoby po krowach. Nie mówiąc już w ogóle o jakichkolwiek cielakach. Dobrze, że Ruby udało się przybyć na miejsce i na własne oczy zobaczyć wszystkie miejsca, gdzie niedoszły kontrahent chciał trzymać jej zwierzęta. Na zdjęciach wszystko wyglądało tak niewinnie, w porządku. W rzeczywistości - nic nie było w porządku, plan rozłaził się w szwach, a fuszerki to Ruby naprawdę nie lubiła.
— Wracamy do domu, Pedro.
Pierwszy raz od początku podróży na twarzy mężczyzny pojawił się szczery, niewymuszony uśmiech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz