Czarne sukno zafalowało nad jednym ze stopni. Popłynęło przez powietrze, wypłynęło w przestworza za stopą, która nagle zapadła się, poszukując ratunku i pomocy w drewnie znajdującym się gdzieś w otchłani. Podeszwa je znalazła, znalazła w końcu i pięta. Ciało elfa uniosło się przez moment, lekko skoczyło w przestrzeń, by zaraz spaść niżej. Suknia, w którą był owinięty, podążyła za ciałem, ale trochę wolniej, nie mogąc nadążyć za gładkim i wyćwiczonym do perfekcji ruchem.
Bo przecież po tych schodach schodził już tysiące razy. Tysiące razy, a może i miliony, a może i miliardy, bo nawet jeżeli za krótko żył i za krótko, choć zarazem wystarczająco długo, tu przebywał, to przecież po tym jednym miały nastąpić i kolejne, następne, dokładnie takie same i identyczne. Sztywne w swej jednolitości i gładkie w przećwiczonym do perfekcji ruchu. Przypominające ten żałoby pochód, bo czerń żałobną była barwą, tak wyróżniającą się wśród jaskrawych barw zamtuzowych sukien i falbanek.
Smukła, za smukła na tak smutną personę dłoń lekko przejechała po drewnianej barierce, na którą narzekali wszyscy, bo nie zabezpieczono jej odpowiednio i wydawała się być jedyną szramą na reputacji cudownego, perfekcyjnego burdelu Loretty Randall, pozostawiając w zbyt ciekawskich dłoniach drzazgi, a za drzazgami brzydkie szramy, które goiły się szybko, ale pozostawiały po sobie ślad, ropę i wspomnienie irytującego bólu. Orion zgrabnie ominął palcami niewyszlifowane dostatecznie miejsce.
Nie raz i nie dwa się na nim zaciął.
Uśmiechnął się zza swego żałobnego welonu ładnie, bo i ładny uśmiech wbito mu już do głowy. Na szczęście, gdy proces wbicia się odbywał, nikt nie pozbawił go zębów. Wtedy nie byłby taki ładny. Bransolety błysnęły w zamtuzowym świetle, zjeżdżając wzdłuż dłoni, gdy te nadal zjeżdżały wzdłuż drewnianej barierki. Łasił się niby rasowy kot, choć w samym Blisstown więcej poturbowanych przez życie, wychudzonych kociąt o jątrzących się w ciele i umyśle ranach, niźli pięknych kotek o błyszczącym futrze i skrzącym się spojrzeniu.
Orion nie zauważył ani jednego szczegółu na twarzy rosłego mężczyzny. Rozmyta plama.
Rozmyte plamy nie krzywdzą tak mocno, wspomnienie bólu zadanego przez rozmytą plamę nie jest tak intensywne. Wydaje się miałkie i nie warte ani jednej łzy. W tym konkretnym momencie obiecuje sobie, że gdy to wszystko się skończy, nie będzie płakać, bo nigdy nie uważał się za osobę nadto emocjonalną, rozczulającą się nad byle kim i byle czym.
Nie odezwał się ani jednym słowem, oczekując polecenia. Wskazania palcem, gdzie ma stanąć i jak ma to zrobić. Nie miał tutaj w końcu nic do gadania, nie za gadanie mu w końcu płacili.
I tylko opuszkiem zastukał w spiczaste ucho, przejechał po nim, jak po tej drewnianej barierce, podkreślając to, czego prawdopodobnie pragnął mężczyzna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz