Chłopcy Hoovera, bo tak oficjalnie byli nazywani bracia Dennis przez wszystkich w okolicy, byli dość znani ze szlajania się po okolicznych polach i pastwiskach. Tuż po wypełnieniu swoich obowiązków, wybiegali z podwórza tak szybko, jak tylko potrafili, a wracali zazwyczaj już po zachodzie słońca. Byli zaskakująco lubiani, bo chętni do pomocy, uczynni i serdeczni, choć często rozrabiali i rzadko kiedy zdarzały się dni, kiedy nie wpadali w kłopoty – ktoś na nich nie krzyczał, nie gonił ze szmatą czy miotłą, nie przeklinał pod niebiosa, bo to takie urwisy, hultaje i żartownisie. Niemalże wszyscy szybko im te wybryki wybaczali.
Dennis już dawno zdążyła przywyknąć do tego, że chłopcy po prostu nie bywają w domu popołudniami. Dlatego też tak zdziwiła się, kiedy zobaczyła, że Stanley stoi tuż przy drzwiach wejściowych do domu, podczas gdy jego bracia już dawno wybiegli w siną dal. Chłopak miał dziewięć lat i zawsze rumianą od śmiechu buzię. Często się uśmiechał i był pełen energii, ale tym razem wyglądał na przygaszonego. Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę, a potem podeszła, nadal trzymając w rękach kosz z rzeczami do prania.
— Wszystko dobrze? — zapytała podejrzliwie.
— Zimno mi.
Dennis zamrugała gwałtownie dwa razy. Dzień był przecież bardzo słoneczny i ciepły.
— Źle się czujesz?
Stanley smętnie pokiwał twierdząco głową. Dennis przykucnęła przed nim, odstawiając kosz tuż obok siebie, a potem przyłożyła wierzch dłoni do czoła chłopca. Przesuwała dłońmi po całej jego twarzy, za uszami, a potem po dłoniach. Zdecydowanie miał gorączkę.
Wysłała go do łóżka, otuliła kocem, a potem przygotowała jakieś ziółka, które zawsze pomagały na takie przypadki.
Tymczasem mijały dni, a Stanley czuł się tak samo źle, momentami nawet gorzej, choć zdarzały się też lepsze chwile. Gorączka obniżała się na kilka godzin, a potem znowu wzrastała. Dlatego Dennis postanowiła udać się po lekarza, uznając ostatecznie, że jej sposoby na niewiele się zdadzą.
— Nie odstępujcie go na krok — poprosiła pozostałych chłopców, przytuliła ich szybko, a potem wyszła.
Była wyraźnie bardzo zmartwiona, ale miała nadzieję, że lekarz szybko jej pomoże. Droga do miasta dłużyła jej się w nieskończoność, odliczała każdy stukot kopyt Grzywki, każdą minutę, którą spędziła w drodze, a warto zaznaczyć, że bardzo się spieszyła. Tuż przed gabinetem doktora niemalże wyskoczyła z powozu, prawie zapominając, że powinna poprosić klacz, żeby przystanęła. Do środka aż wbiegła.
Zatkało ją trochę, kiedy zobaczyła długą kolejkę chorych, oczekujących na pomoc. Podeszła do niewielkiego okienka, przy którym siedziała asystentka doktora, nachyliła się, a potem zapytała cicho:
— Przepraszam… Czy doktor jest teraz zajęty…?
Doskonale znała odpowiedź, ale gdzieś wewnętrznie nie potrafiła pogodzić się z tym, że będzie musiała czekać. Dennis była cierpliwa i nigdy nie wysuwała się przed szereg, ale… Stanley był chory i martwiła się, że przez nią może pogorszyć mu się na stałe albo gorzej.
Kobieta spojrzała na nią, a potem uśmiechnęła się lekko, choć przepraszająco.
— Przykro mi, ale widzi pani — odparła, wskazując dłonią na korytarz. — Najszybciej pewnie jutro. Czego by pani potrzebowała?
— Ja wiem? Najlepiej chyba wizyty domowej — odparła, czując, że pod powiekami zbierają jej się łzy.
— Najbliższe wizyty domowe dopiero w przyszły poniedziałek. Zapisać panią?
— Naprawdę nie dałoby się szybciej? To nagła sytuacja…
Kilka minut później Dennis wyszła zapłakana na zewnątrz, a potem przysiadła na schodach, próbując się trochę uspokoić. Gdyby ktoś jej dał gwarancję, że gdziekolwiek indziej, jakiś inny lekarz, mógłby jej pomóc od ręki, pojechałaby o wiele dalej, ale w aktualnej sytuacji, nie miała pewności, czy podróż nie okazałaby się porażką. Wyrzucała sobie, że za długo zwlekała, wpatrując się w suchą ziemię, przez co nawet nie poczuła, że ktoś na nią spogląda.